Wywiad

Eric Vloeimans: Dar pandemii

Obrazek tytułowy

fot. JACINTO

Ten instrumentalista, jeśli pisze się o scenie muzycznej Królestwa Niderlandów, nie może zostać pominięty. Eric Vloeimans – urodzony w 1963 roku niderlandzki trębacz, od dekad wyznacza kierunki rozwoju muzyki w tym kraju. Trudno zakwalifikować go do jakiegoś nurtu, wyraźnie określić. Czy jest muzykiem jazzowym? Na pewno – kiedy gra jazz. Eric Vloeimans wymyka się wszelkim klasyfikacjom i to sprawia, że jest jednym z najbardziej ekscytujących muzyków, jakich znam. Jazzman, rockman, kompozytor muzyki filmowej, nie boi się podejmować kolejnych wyzwań, jak choćby współpraca ze słynnym DJ-em Arminem van Buurenem. Zdobywca wielu prestiżowych nagród, pozostaje skromny, ale zna swoją wartość. Jest ciekawy świata i nieznanych dla niego samego obszarów muzycznych.

Małgorzata Smółka: Od kiedy zaczęłam interesować się holenderską sceną muzyczną, natrafiałam na twoje nazwisko bardzo często. Miałam też wrażenie, że powszechnie traktowany jesteś z wielkim szacunkiem i podziwem. Patrząc na ten rynek z zewnątrz, doszłam do wniosku, że można zaliczyć cię do arystokracji muzycznej Królestwa Niderlandów.

Eric Vloeimans: Och, naprawdę? [szczere zdziwienie – przyp. MS].

Ja tak to na pewno odebrałam! Eric, twoje zainteresowania muzyczne są niezwykle różnorodne, na pewno nie ograniczają się tylko do jazzu. Chcąc cię przedstawić publiczności w Polsce, od czego powinnam zacząć?

Zanim się nad tym zastanowię, chciałbym tylko zaznaczyć, że kiedyś już w Polsce grałem. Z Jackiem Kochanem i Piotrem Wojtasikiem. Ale dawno, dawno temu…

Zadałaś mi trudne pytanie. Od czego zacząć, co jest ważne, a co nie? A przede wszystkim – w jaki sposób mam podejść do samego pojęcia jazzu i muzyka jazzowego? Mam wrażenie, że na przykład Polska jest krajem, w którym dominuje raczej jazz tradycyjny. W Niderlandach lata temu istniało coś takiego jak scena amsterdamska, charakteryzująca się nowym, bardzo szerokim podejściem do muzyki, i mainstream, z centrum w mieście Hilversum. Już wtedy często myślałem o tym, że zwolennicy jednego kierunku nie są w stanie zagrać pewnych rzeczy , które dla muzyków z drugiej „opcji” są oczywiste. Jedni i drudzy patrzyli na siebie wzajemnie z poczuciem lekkiej wyższości.

Ja chyba zawsze znajdowałem się gdzieś pośrodku. Bo przecież dlaczego nie można siebie po prostu wzajemnie słuchać i być może nawet czegoś się od siebie nauczyć? Jak każdy, szukałem swojego miejsca, swojej tożsamości i po żadnej ze stron nie czułem się zupełnie u siebie. Zadawałem sobie różne pytania – dlaczego na przykład we free jazzie perkusja ma przestrzeń do najbardziej szalonych solówek, a kiedy zespół gra standardy, ten cudowny instrument gra „bumcyk bumcyk bumcyk”, czyli kompletne nudy? Niezwykle ważna, naprawdę istotna była dla mnie recenzja, którą napisał Ruud Kuyper, wspaniały muzyczny dziennikarz niderlandzki, który zaprezentował pierwszą płytę tria Keitha Jarretta z Jackiem DeJohnettem i Garym Peacockiem. Gary i Jack towarzysząc Keithowi, grali na swoich instrumentach bardzo melodycznie, jednocześnie kreując zupełnie własną melodię w tym wspólnym brzmieniu. Dla mnie było to prawdziwym szokiem! Sekcja rytmiczna była w stanie przejąć taką rolę, w tradycyjnym wydawałoby się zestawieniu, podczas gdy normalnie to fortepian gra melodie. To było prawdziwe objawienie.Kolejnym ważnym etapem mojej kariery było w latach dziewięćdziesiątych odkrywanie hard bopu z moim własnym kwartetem oraz w sekstecie – z pianistą Michielem Borstlapem, saksofonistą altowym Benjaminem Hermanem, saksofonistą tenorowym Yurim Honingiem, basistą Antonem Drukkersem i perkusistą Joostem Lijbaartem. W roku 1998 dostałem propozycję nagrania płyty z Johnem Taylorem, Markiem Johnsonem i Joey Baronem i w efekcie powstała Bitches And Fairy Tales. I jeśli miałbym wrócić do sedna twojego pytania – to jest ten moment, ta płyta, ta współpraca, z której chyba już zawsze będę najbardziej dumny. To był prawdziwy przełom dla mnie jako muzyka.

Wiedziałem, że na pewno nie znajdę zupełnie komfortowego miejsca w tradycyjnym nurcie, w którym tak dobrze, rewelacyjnie wręcz, znalazł się na przykład, według mnie, Piotr Wojtasik. To nie była droga dla mnie. I tak na marginesie, ja nadal do końca nie wiem, jaki kierunek jest dla mnie najlepszy. W mojej drodze ciągle przytrafiają mi się nowe, nieznane sytuacje, którym nie jestem w stanie się oprzeć jako muzyk. Takim ekscytującym przystankiem było spotkanie z Holland Baroque, który to zespół bardzo chciałbym wszystkim polecić! Zaowocowało to dwiema pięknymi, interesującymi płytami – Old, New & Blue i Carrousel.

Holland Baroque jest już dobrze znany także polskiej jazzowej publiczności. A to dzięki współpracy Leszkiem Możdżerem.

Bardzo bym chciał go kiedyś spotkać na swojej muzycznej drodze.

Pozostaje trzymać kciuki za pomyślny układ gwiazd.

[śmiech] Dlaczego nie? Współpraca z Holland Baroque była dla mnie kolejnym ważnym momentem w mojej karierze. Zgłosili się do mnie w poszukiwaniu improwizującego partnera. Uświadomiłem sobie wtedy, że tego rodzaju klasyka jest naprawdę piękna. Ale na moich warunkach. W ogóle to przecież muzyka klasyczna była jedną wielką improwizacją, a wydaje mi się, że muzycy klasyczni o tym zapomnieli. I zaczęli pisać i czytać nuty. Grając z Holland Baroque miałem możliwość improwizowania w kierunku, który sam wybierałem, mogłem wnieść do tej muzyki coś własnego.

Każdy kolejny projekt ma w sobie coś wyjątkowego. Miałem wielkie szczęście pracować z genialnymi muzykami, zwłaszcza pianistami. Na przykład przy płycie z roku 2018 Viento Zonda, na której razem ze mną zagrał wspaniały pianista Juan Pablo Dobal, czy Live at Concertgebouw z Florianem Weberem.

Czekam teraz na premierę nowego filmu z moją muzyką = Wild Port of Europe – De nieuwe wildernis 2.0. To ciąg dalszy dramatyzowanego filmu dokumentalnego z roku 2013, olbrzymiego sukcesu niderlandzkiego dokumentu. Historia o zaskakującym bogactwie, odporności i dynamice przyrody w największym obszarze portowym i przemysłowym Europy – w Rotterdamie. Krainie kilkudziesięciu tysięcy par mew i innych ptaków wędrownych w sezonie lęgowym, jeży, ropuch paskówek, saren, królików, bobrów, myszołowów i pustułek oraz największych drapieżników Holandii – fok. Brałem udział w nagrywaniu soundtracku do pierwszej części jako trębacz. Do kolejnej części, której premiera odbędzie się w kwietniu 2022, zostałem zaproszony jako kompozytor całości.

Bywasz czasami muzykiem jazzowym, ale nie tylko. Jak właściwie powinien cię zakwalifikować ten, który opisuje, co grasz?

Mam wrażenie, że jeśli kiedyś sam się konkretnie określę, zapędzę siebie samego w kozi róg. I nie będę miał innego wyjścia, jak grać już zawsze w tym właśnie stylu. I stracę całą swoją wolność.

Być może w tym tkwi sekret twojej popularności? Dzięki swojej wszechstronności trafiasz do bardzo zróżnicowanej publiczności. Myślisz, że dajesz przy tym słuchaczom okazję do poszerzenia muzycznych horyzontów?

Tego na pewno nie wiem. Jak wszystko, ma to swoje dobre, ale i mniej jasne strony. Wiem, że dla miłośników klasyki i mojej współpracy z tym światem zagranie z DJ-em Arminem van Buurenem było sporym muzycznym faux pas… A ja po prostu gram to, kim jestem. To nie tak, że siedzę sobie i dumam – co by tutaj mądrego wymyślić? Nie szukam dla samego szukania. To przychodzi samo, naturalnie i jest dla mnie po prostu moim sposobem na życie.

Eric Vloeimans Fot. NICO BRONS_Easy-Resize.com.jpg

fot. Nico Brons

I tylko dlatego kończy się to w twoim przypadku sukcesem. Tej prawdy w muzyce nie można sobie wymyślić. Muzyka jest jedną z tych dziedzin sztuki, w której fałsz można usłyszeć mimo perfekcyjnie zagranych nut.

Masz absolutnie rację. Czasami musi się też coś po prostu zadziać. Jakaś chemia między muzykami, którą nawet trudno nazwać. Najczęściej bardzo zaskakująca dla wszystkich, łącznie z samymi muzykami. Takim przykładem jest moja współpraca z instrumentalistą, z którym mam wielką nadzieję w końcu wyruszyć na odkładaną już parę razy trasę koncertową – akordeonistą i kompozytorem Willem Holshouserem, na stałe mieszkającym w Nowym Jorku. Z jakiegoś powodu od pierwszego naszego spotkania wszystko miało po prostu sens. Mimo że akordeon uznawany jest powszechnie za instrument bardzo, nazwijmy to, ludyczny.

Przypadkowo moja znajomość tego instrumentu jest całkiem dobra. Przez kilka lat właśnie na akordeonie uczyłam się grać w szkole muzycznej. Mało atrakcyjny instrument dla sześcioletniej dziewczynki, więc tę przygodę doceniłam w pełni dopiero po wielu, wielu latach. I absolutnie kocham te dźwięki.

To jestem pewien, że ta współpraca ci się spodoba. Miejmy nadzieję, że zaplanowane na rok 2022 w Niderlandach i w Stanach Zjednoczonych trasy dojdą do skutku.

Jeśli miałabym szukać jednego słowa na określenie twoich kompozycji, to użyłabym tego – „filmowe”. Ale z zaskoczeniem odkryłam, że nie ma wielu filmów z twoją muzyką. Wyjątkowa melodyka, nieprzeintelektualizowana harmonia. Stwierdziłabym nawet, że dużo jest w twojej muzyce słowiańskości. Zgadzasz się z tym?

Dobra melodia jest według mnie podstawą. Taka melodia, którą wszyscy prawie od razu są w stanie zanucić razem z moim graniem. Oczywiście pod warunkiem, że nie są to tanie chwyty pod publiczkę.

A ta granica jest bardzo cienka.

Ale bardzo istotna. Fascynują mnie ci muzycy, którzy poruszają się naprawdę bardzo blisko tej granicy. Jeden nieuważny krok i wychodzi zwykły kicz. Takim przykładem był pianista holenderski Misha Mengelberg. Kiedy słucha się tych melodii, to są one właśnie bardzo na granicy. Trąbka jest też instrumentem melodycznym, zawsze dosyć łatwo przychodziło mi pisanie na nią melodii. Co potem z tą melodią zrobię, na przykład improwizując, to już inna sprawa, ale dla mnie jest to absolutnie podstawa.

Bardzo długo byłam przekonana, że nie lubię dźwięku trąbki. I dopiero kiedy zaczęłam powoli odkrywać różne style, doszłam do wniosku, że może jednak jest w tym więcej, niż mi się wydawało? Niby takie oczywiste…

Od kiedy pamiętam, nie znosiłem kiermaszowych, karnawałowych brzmień akordeonowych. I akordeon właśnie kojarzył mi się z takim graniem. Aż na mojej drodze pojawił się belgijski akordeonista Tuur Florizoone. Razem z czelistą Jörgiem Brinkmannem stworzyliśmy nasze płyty. Tuur kompletnie zmienił moją percepcję tego instrumentu. Czyli problem tkwi nie w samym instrumencie, ale kto i co z niego potrafi wydobyć. Trąbka jest trochę instrumentem pornograficznym. Bardzo szybko chciałoby się jak najgłośniej, najwięcej, z całą siłą na niej zagrać. Często rzeczywiście właśnie na trąbce można grać w wyjątkowo złym guście. Starając się bardzo pokazać źle pojętą w tym przypadku męskość, za dużo testosteronu. Szukając taniego poklasku, bo kiedy w czasie koncertu trębacz zagra bardzo wysoką nutę, efekt w postaci aplauzu murowany. Niestety, jeśli ta wysoka nuta ma służyć tylko i wyłącznie takiej reakcji słuchaczy, bez żadnego muzycznego celu, to też jest rodzaj oszustwa, fałszu.

Czy według ciebie zaczynać karierę muzyczną było łatwiej w czasach twoich początków czy właśnie teraz?

Nie mamy wyboru, w jakich czasach na ten świat przychodzimy. Bierzemy z tego to, co nas otacza, co jest nam w tym momencie dane, i staramy się wykorzystać jak najlepiej. Kiedy ja zaczynałem swoją karierę, nie było jeszcze w powszechnym użyciu telefonów komórkowych, komputerów. Po całej tej automatyzacji bardzo widać tę różnicę. Czy miałem łatwiej, czy trudniej? Tego nie jestem w stanie stwierdzić. Wiem tylko, że zaczynając, miałem do dyspozycji całkiem dobrą infrastrukturę. W Niderlandach było naprawdę wiele dobrych klubów, w których można było grać. Teraz głównymi scenami są sceny teatralne. Populacja ludzka zmienia się bardzo szybko. Jest nas po prostu o wiele więcej niż kiedyś. Zmiany są nieuniknione. Na każdym polu.

Kiedy pojawiła się pandemia, znalazłem się w całkiem bezpiecznej pozycji. Mam swoje rezerwy, mogę na tym budować, z tego czerpać, funkcjonować jako artysta. Mogę sobie pozwolić na to, aby nawet kilka lat nie koncertować. I w takich chwilach zawsze pojawia się myśl: „Wow, jak muszą się czuć ci młodzi muzycy, którzy dopiero skończyli szkoły, zaczynają, startują?!”. Kiedy chcesz po prostu GRAĆ! A za oknem jest kompletnie nieznane im terytorium. Kiedy po godzinie 21.00 nie można nawet wyjść na ulicę.

I jeszcze coś. Jeszcze trzydzieści lat temu zaczynając karierę, miało się po prostu czas na rozwój, na zbudowanie podstaw, gromadzenie publiczności, osiągniecie czegoś, po dłuższym nawet czasie. Teraz mam wrażenie, że aby w ogóle zaistnieć, najlepiej trzeba od razu wypuścić jakiś hit. Inaczej nie ma się szansy na zaistnienie w mediach. Te wszystkie programy telewizyjne w formie zawodów, wyścigów, walki między uczestnikami. A na publiczności siedzi producent, który wybiera swoją ofiarę, wciąga ją w ten cały kołowrotek, bez przygotowania, bez ostrzeżenia, z nastawieniem na zysk. Na hit. Na sukces. Za wszelką cenę.

Po otrzymaniu nagrody Edison Oeuvre 2020, czyli za tak zwany całokształt osiągnięć muzycznych (najstarszej nagrody muzycznej w Niderlandach – przyp. MS), powiedziałeś coś bardzo mi bliskiego. Że dla ciebie świat zatrzymał się chyba w najlepszym z możliwych momentów. Miałeś czas na refleksje, na przemyślenie tego, co było, podjęcie decyzji dotyczących przyszłości. Bo do rozpoczęcia pandemii prowadziłeś niezwykle intensywne życie zawodowe. Czy udało ci się ten czas względnego spokoju wykorzystać tak, jak chciałeś?

Z całym szacunkiem dla osób, którym pandemia życie utrudniła, dla mnie osobiście ten czas był jakby specjalnym darem. Już wcześniej myślałem o tym, żeby na chwilę przestać choćby tak dużo koncertować. Kiedy zaczął się pierwszy lockdown, pewnego dnia zobaczyłem, jak ludzie niemal zabijają się o kolejną paczkę papieru toaletowego. I wtedy podjąłem decyzję, że czas na zmianę. Przeprowadziłem się z Rotterdamu do wschodniej części Niderlandów, do domku na wieś. Rotterdam stal się bardzo modnym miejscem. Tętniącym życiem, gdzie bardzo dużo się działo. W konsekwencji wszystko działo się tam coraz szybciej. Kiedy przebywałem w Drenthe (region Niderlandów – przyp. MS), czas płynął zupełnie inaczej. Wolno, leniwie, ale nie kompletnie do znudzenia. Było więcej czasu na to, aby poświęcić uwagę osobie obok. Bardzo mi to odpowiadało.

Ta przeprowadzka była jedną z najlepszych decyzji, jakie kiedykolwiek podjąłem. W środku lasu, w ciszy, w środku natury napisałem mnóstwo nowej muzyki. Jeszcze nie wiem do końca, jak, kiedy i gdzie ją wykorzystam, ale ten czas był dla mnie bardzo owocny.

Z jakimi nazwiskami kojarzy ci się polska scena muzyczna?

Oczywiście przychodzi mi do głowy Tomasz Stańko, od którego bardzo wiele się nauczyłem. Drugim, którego niestety nie jestem w stanie poprawnie wymówić, jest Leszek Możdżer. Uważam go za jakiś siódmy cud świata. Mam wrażenie, że jego i moja energia to jest dokładnie ta sama energia. W tej chwili pomyślałem sobie nawet, że zupełnie nie wiem, dlaczego jeszcze nie próbowałem nawiązać z nim jakiegoś kontaktu. Zupełnie szczerze, współpraca z Leszkiem Możdżerem to jedno z moich największych muzycznych marzeń.

Z trasy koncertowej ponad dwadzieścia pięć lat temu w Polsce pamiętam kilka rzeczy. Mnóstwo ludzi szło w niedziele do kościoła. W jakiś dziwny sposób i zupełnie nie mogę wytłumaczyć dlaczego, uświadomiłem sobie cały ten katolicyzm w czasie tego pobytu. Muszę się przyznać, że drugą sprawą, która bardzo mnie zaskoczyła, był fakt, że koncerty jazzowe były w Polsce cool, hip... Na koncertach jazzowych było mnóstwo młodzieży, w odróżnieniu od średniej wieku, która jest na nich tutaj. To właśnie było jednym z największych zaskoczeń tej trasy, które zostało w mojej pamięci.

Tagi w artykule:

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO