Wywiad

Grażyna Auguścik: I stąd ten jazz

Obrazek tytułowy

fot. Art Black

Chociaż jest uważana za czołową polską wokalistkę jazzową, sama się uważa za śpiewaczkę ludową. Urodzona w Słupsku, obdarzona „góralskim” feelingiem, od lat mieszkająca w Chicago i współpracująca z najlepszymi amerykańskimi muzykami nie zatraciła w swej muzyce polskości, a nawet tym bardziej nauczyła się ją cenić. Nie ogranicza ją stylistyka ani skład zespołu, chociaż dobrze czuje się w intymnych duetach. Ma na koncie wiele płyt, w tym interpretacje Beatlesów i Nicka Drake'a, ale jest też coraz bliżej wydania swej pierwszej w pełni autorskiej płyty. Otwarta, szczera, bezpośrednia. Muzykę słyszy wszędzie i w każdym.

Jerzy Szczerbakow: Jesteś wokalistką jazzową…

Grażyna Auguścik: Tutaj małe sprostowanie: jestem śpiewaczką ludową. Opowiem ci o swoim jednym eksperymencie muzycznym, kiedy to zostałam wywołana nagle, z publiczności, by zaśpiewać z chórem murzyńskim w czarnym kościele. A ja nie byłam przygotowana na jakikolwiek występ, przyszłam tam na tak zwany service, czyli po naszemu mszę. Pomyślałam sobie, że jeżeli już coś mam zaśpiewać, to na pewno polskiego. Chór mnie nie znał, zespół akompaniujący tym bardziej, repertuaru na pewno też – i nie było czasu na uczenie go kogokolwiek. Było to w grudniu, przed świętami, więc pomyślałam sobie: „polska kolęda”. Ale która? Oczywiście Maluśki. Nie urodziłam się w górach, wręcz przeciwnie, w Słupsku, ale jakoś tak ten góralski klimat czuję. I mówię do organistki zespołu: „Daj mi jeden akord i idź za mną”. Ja się rozwijam, pierwszą zwrotkę, czuję, że ona wchodzi, później po maleńku chór, później trzecia zwrotka – i tu już wszyscy czuliśmy się swobodnie. Tak więc się uratowałam.

JS: Nie umiem sobie przełożyć tego na polskie realia, żeby organista i chór w kościele był w stanie pójść za jakąś gościnią, która śpiewa swoje ludowe pieśni.

Dla nich to było bardzo egzotyczne. Muzyka kompletnie im nieznana. Było to naprawdę niesamowite: w świątyni, w niecodziennej atmosferze. W czarnym kościele jest kompletnie inaczej, tam jest żywa publiczność, oni śpiewają, tańczą, mdleją i wszystko to jest autentyczne, nikt niczemu się nie dziwi. Byłam tam gościem, nie byłam absolutnie przygotowana na taki rodzaj eksperymentu, ale tak czasem w życiu bywa.

JS: Byłem przekonany, że będę rozmawiał z wokalistką jazzową. Nawet słyszałem ostatnio taką definicję: „Co to jest jazz? To muzyka, której słucham, kiedy chcę posłuchać jazzu”. Jest bardzo pojemna, trochę się w niej łapiesz. Ale jednak te korzenie jazzowe – czy jazz nie jest takim narzędziem, którym można się posłużyć, obrabiając różne gatunki?

Ależ oczywiście! W swoim repertuarze mam wiele tego przykładów. Jakikolwiek utwór – jest inspiracją, jakby zapłonem, a potem co z tym dalej zrobimy, to już wszystko zależy od naszej wyobraźni. Co chcemy pokazać, jak chcemy opowiedzieć tę historię. Będę się czepiać tej muzyki ludowej, bo ona jest w repertuarach kompozytorów klasycznych i również jazzowych. Może nie w naszym kraju, ale jak patrzymy na ten jazz światowy, to tak jest, każdy jest pod wpływem swojej muzyki, kraju, w którym się wychował, i muzyki, w której wyrastał. Tak jest również u nas. Mam w swoim repertuarze utwory z muzyki ludowej, z których zrobiłam moje standardy – bardzo chętnie grane przez moich muzyków amerykańskich. Kiedy mam do wyboru kilka utworów, to zawsze pada na Matulu. Ten utwór zawsze idzie nam znakomicie.

Te utwory mają niesamowitą głębię, prawdę, nawet prosty tekst – w tym tekście zawiera się wszystko. Na przykład taki tekst Tryptyk II – czyli A w tej studni, który zaadaptował Witold Lutosławski. Ten tekst to dramat kobiety zakochanej, którą zdradza chłopak. On jej o tym nie mówi, ale ona wie, bo podpowiada jej serce. Bo nie z nią pije, tylko pije ze swoją koleżanką. W związku z czym ona wie, że to jest już koniec ich relacji. Ta melodyka i ta historia jest tak pięknie opowiedziana… Czy na przykład Dwa serduszka, cztery oczy – to jest piosenka, która jest czysta, piękna. Oni się kochają, ale rodzice nie akceptują ich związku. A oni i tak postanowili, że będą ze sobą. I tu jest akurat taki happy end. Czy na przykład Ej, przeleciał ptaszek, który nagrałam kiedyś z Bodziem Hołownią. Mam napisany tekst po angielsku, który akurat kończy się bardzo ładnie – bo piosenka ta jest właściwie bardzo tragiczna: on wyjechał na wojnę czy gdzieś tam, daleko od jej miejscowości, rodzice postanowili wydać ją za mąż za kogoś innego i tak dalej. Ale ta melodia!

Ja zawsze czepiam się melodii – tekst jest bardzo ważny, ale pierwsza jest melodia. I stąd ten jazz. Czuję się fantastycznie, kiedy improwizuję, czyli nie używam tekstu, mam swój własny środek wyrazu, czyli scat – śpiewanie bez tekstu. Opowiadam swoją historię swoim głosem i nie raz spotkałam się z takim pytaniem po koncercie: „W jakim języku śpiewasz?”. No, w swoim. Opowiadam im swoją historię. Każdy muzyk, każdy instrumentalista opowiada swoją historię na swój sposób.

JS: Improwizacja to także – oprócz opowiadania historii – także jej układanie na żywo. W odróżnieniu od muzyki rockowej, gdzie te solówki są wirtuozerskie, ale poukładane i zaaranżowane, to tutaj za każdym razem ta historia może mieć inną treść i kończyć się innym finałem.

Jest taka piosenka, uczyliśmy się jej w Berklee College of Music w Bostonie, gdzie studiowałam wiele lat temu. To była właściwie klasa dla instrumentalistów, ale ja je bardzo lubiłam, bo zawsze interesowało mnie brzmienie różnych instrumentów. Mieliśmy takiego nauczyciela, nazywał się Greg Hopkins, trębacz. Przychodził do klasy i był to czas niesamowity, intensywny, żadnej przerwy nie było, dwie godziny, nie ma czasu na przerwy. Przychodził, grał temat i mówił: „No, powtarzać!”. Nie dał nam żadnych nut, przez pierwsze pół godziny uczyliśmy się tematu. Najpierw cztery takty, potem kolejne cztery takty i tak dalej. I nauczył nas tak w ciągu semestru chyba 20 bebopowych piosenek, co było fantastyczne. Dopiero na końcu lekcji rozdawał nam nuty. Musieliśmy też improwizować na temat, który trzeba było zapamiętać. To była, uważam, znakomita szkoła. Piosenka nazywała się Wail Buda Powella.

PSX_20210909_085646-4.jpg fot. Art Black

Rafał Garszczyński: Jesteś osobą niezwykle skromną, ale zanim podbiłaś Amerykę, to swoją ludową uniwersalność wykazałaś w Polsce. I jest jedno pytanie, które zawsze chciałem ci zadać. Zanim pojechałaś do Ameryki, nawygrywałaś trochę festiwali w Polsce. Był taki rok, kiedy wygrałaś Debiuty w Opolu, Festiwal Piosenki Studenckiej w Krakowie i Złotą Tarkę. Debiuty w Opolu jakąś piosenką ludową?

Nie, wręcz przeciwnie. To była piosenka Rysia Szeremety, już wtedy jazzująca. Ale kto napisał tekst? Justyna Holm prawdopodobnie. Dla mnie to był ogromny stres. Jak na początku. Teksty. Cały czas mówię: „Pamiętaj, pamiętaj, pamiętaj”. Oczywiście jest telewizja, koncert laureatów, transmisja na żywo. Wychodzę na scenę, mam czerwoną sukienkę z frędzlami – uszyła mi ją koleżanka albo sąsiadka, bardzo ładną. Śpiewam: „To nic, to tylko chwilę trwa, to nic…”. I zapomniałam, co dalej. Śpiewam pierwszą linijkę, drugą zapominam, robię: „Iiiiii” i ląduję na trzecią i do końca śpiewam. Wychodzę zestresowana, płakać mi się chce. Nikt się nie zorientował. I tu się przydał jazz.

RG: Dzisiaj często stoją monitory, gdzie wyświetla się tekst, ale wtedy chyba nie było takiej technologii.

Być może ktoś miał, ale dla debiutanta monitor…

JS: Muzyka jazzowa pozwala na pewne uchybienia. Wiadomo, że działa to od pewnego pułapu, ale Miles Davis powiedział, że z błędu może wyniknąć kolejna inspiracja.

Ale ja bardzo lubię błędy. Jeśli to nie są ewidentne pomyłki, mogą być, jak mówił Miles Davis, kreatywne. Ale co a propos tych nagród?

RG: Chodzi o uniwersalność. Bo myślę, że drugiego takiego muzyka nie ma, który występował i na Złotej Tarce, w Opolu i na Festiwalu Piosenki Studenckiej.

A… piosenki zaangażowane. Śpiewałam piosenkę: Pod ciemnoczerwonymi jarzębinami…. Tekst był Kryla. Śpiewałam to ze Zbyszkiem Książkiem, który jest teraz wielkim tekściarzem piosenek. Występowałam z nim wtedy w zespole Kwartet Myśliwski – później, po tym Opolu. On mnie zachęcał do śpiewania takich ambitnych pieśni i je z nim śpiewałam. Śpiewałam na Festiwalu Piosenki Zakazanej w Gdańsku Oliwie w 1981 roku. I chyba też rok później, kiedy byli wszyscy wykonawcy z tzw. studenckiej braci. To był ten czas, kiedy bardzo modni byli Gintrowski, Kaczmarski. Mam książkę podpisaną przez Wałęsę. Wtedy to był bardzo ważny festiwal. Śpiewałam tam właśnie ze Zbyszkiem Książkiem dwa utwory, bardzo ambitne.

RG: Jeszcze był taki zespół w Gdańsku, Fusion, w którym śpiewałaś.

Był taki?

RG: W Radiu Gdańsk mają w archiwum.

A był, faktycznie. Kiedyś ktoś mi przysłał takie nagranie i zdziwiłam się: „Wow, jak śpiewam wysoko!”. Być może to obroty taśmy były szybsze [śmiech]. Nawet niezła piosenka… Ale moje spotkanie z jazzem było w Słupsku. Może masz coś a propos Słupska? Jesteśmy z jednego miasta…

RG: Nawet chodziliśmy do jednej szkoły średniej. Była uniwersalność kiedyś, teraz jest podobnie. Popatrzmy co w ostatnich latach śpiewałaś: Lutosławski, Bajgelman, Drake, Beatlesi, Victor Young, Komeda, jakaś awangarda improwizacji.

Tak, ale taka jest muzyka.

RG: Opowiem historię, która dotyczy Grażyny. Grażyna jej nie zna. Bo to jest historia bardzo egzotyczna. Mam przyjaciela, który prowadzi w Melbourne sklep z płytami. Któregoś dnia przyszedłem tam sobie kupić jakieś australijskie rzeczy, a on mi powiedział, że nie będzie mi ich więcej sprzedawał, póki nie przywiozę mu trochę płyt Grażyny. To jest prawdziwa historia, sklep nazywa się Basement Discs. Ten człowiek, starej daty, powiedział mi, że na świecie zna dwóch uniwersalnych artystów, którzy niezależnie u kogo grają i jak śpiewają, to zawsze on po pierwszych dźwiękach wie, że to są właśnie oni – Bill Frisell i Grażyna Auguścik. Miał pełny katalog twoich płyt – tyle, ile mógł zdobyć, nie wiem skąd.

Niemożliwe!

RG:Naprawdę.

Muszę temu panu wysłać pozdrowienia. I może nie ma którejś płyty?

RG: Na pewno nie ma tej, z którą zwlekasz. Tak cię teraz zagoniłem do rogu: kiedy będzie coś nowego?

W ubiegłym roku nagrałam płytę i powiem wam, że to była niesamowita przygoda. Ponieważ doświadczamy od ponad roku takiej historii, jakiej doświadczamy – czyli był czas, kiedy nie mogliśmy się ze sobą spotkać, nie mogliśmy siedzieć obok siebie i nie było publiczności. A koncerty bez publiczności, to nie są koncerty. Te koncerty online nie mają żadnego sensu, są martwe, drętwe. Spróbowałam już tego na różne sposoby: mam wspaniałych muzyków, jesteśmy wszyscy razem i kreujemy muzykę tak jak zawsze – ale nie ma tu nawet cienia tego…

PSX_20210909_085742-5.jpg fot. Art Black

JS: A doświadczenia telewizyjne? Nie miałaś doświadczeń telewizyjnych z kamerą?

Ja jestem underground i jak tylko mogę, to staram się od tych koncertów telewizyjnych wymiksować, bo to dla mnie też jest stres. Trzeba się wtedy kontrolować…

JS: Nie można zapomnieć tekstu.

Na przykład. Trzeba cały czas mieć skupioną uwagę na tym, jak zaśpiewać, a nie na tym, jak to ma wszystko razem brzmieć, jak tu wykreować całą aurę, jak zrobić całą tę muzykę ciekawą. Bo trzymamy się pewnych – nawet nie o to chodzi, że wyuczonych – rzeczy, ale nie możemy sobie pozwolić na takie pomyłki, które robimy podczas spotkań na żywo, bo to zostaje w sieci, na zawsze. I potem cierpienie. Jak to oglądam, to mówię: „No nie, to wyciąć, wyciąć”. I liczymy: ten tu zrobił błąd, ten tam. Nie ma nic gorszego.

Mam doświadczenie z muzykami afroamerykańskimi i muzykami białymi. Te moje pierwsze spotkania z Ameryką to były spotkania z muzykami z różnych części świata i z Ameryki. Doświadczyłam tego w Chicago, gdzie przyjeżdżałam najpierw gościnnie, kiedy byłam jeszcze w Bostonie, mieście w którym studiowałam. Tak się złożyło, że w Chicago miałam przyjaciół i jak ich odwiedzałam okazywało się, że jest tam świetna scena jazzowa i że można fajne koncerty zagrać. I jak potem przeprowadziłam się do Chicago z Bostonu – to grałam głównie z muzykami afroamerykańskimi. Co było dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem.

Przynosiłam swoją muzykę na próbę – na którą niektórzy spóźniali się po kilka godzin – graliśmy, ale przewidywałam, że będzie dramat. Jutro koncert, czytają z nut średnio, nie są skupieni na tym… A koncert ma trwać nie godzinę, tylko przeważnie grało się trzy sety po godzinie. Ale muszę powiedzieć, że oni to sobie w głowie układali i jak przychodził koncert, to było granie na sto procent, wszystkie emocje szalały. To było dla mnie tak cudowne doświadczenie, że bez względu na to, jak wypadało na próbie, ja im ufałam, nawet jak się coś zepsuło, jak forma się pomyliła – nie miało to znaczenia. Oni mieli z tego radość muzykowania, a ja razem z nimi. I to mnie nauczyło dystansu: że nie wszystko musi być przygotowane odtąd dotąd, że to musi być tak, tak, tak. Ważne są emocje, które emanują z każdego z nich i one się składają na całość. To była prawdziwa uczta. Są muzycy przyzwyczajeni, że nie mogą żyć bez nut. A tamci zapamiętywali, wchodzili w muzykę naturalniej. To mi właśnie przypomina koncert telewizyjny: musi być ładnie zrobione, wszystko się zgadza, ale czegoś brakuje.

JS: Przypomina mi się emocjonalność uczestników koncertu w „czarnym” kościele z filmu dokumentalnego Sydneya Pollacka Amazing Grace: Aretha Franklin. U ludności afroamerykańskiej emocjonalność jest połączona z muzykalnością naturalnie. Oni to wysysają z mlekiem matki – tę radość i dzielenie się emocjami. My, Europejczycy, jesteśmy uczeni muzyki jako czegoś intelektualnego, jako czegoś wymagającego szacunku. Jak idzie się do filharmonii, to się zakłada garnitur…

A oni sercem. My przez rozum, a u nich jest prosto w serce. I to się czuje.

JS: Zaakcentowałaś, że tak emocjonalnie podchodzili do tego czarnoskórzy muzycy. A biali Amerykanie? Widziałaś dużą różnicę w porównaniu do polskich muzyków?

Tak. W tamtym czasie – 30 lat temu – wychodziło dużo kompleksów względem Ameryki. Wydawało się, że jak jest czarnoskóry, to gra najlepiej na świecie – a to nie zawsze jest tak. I że biały, jak gra, to ma to wszystko w palcu – a to nie jest tak. Ma znaczenie doświadczenie, otwartość. Oni nie mają żadnego problemu. Jak czegoś nie potrafią, to się uczą albo pytają. Nie mają barier. My jak czegoś nie wiemy, to się wstydzimy. Wstydzimy się przyznać albo do tego, że się nie douczyliśmy. A tam nie ma tych kompleksów, które nam towarzyszą. W wielu dziedzinach życia – co jest bez sensu, głupie.

JS:Mam dla ciebie dobrą wiadomość – widzę po młodych polskich muzykach, że mają taką właśnie „amerykańską” mentalność.

A skąd to się bierze? Kraj jest otwarty, możemy sobie wędrować, możemy sobie wspólnie muzykować. A kiedyś to był kraj zamknięty, byliśmy tylko we własnym środowisku. Rzadko który muzyk miał okazję grać z kimś z zewnątrz. Byliśmy dosyć hermetycznym środowiskiem. W tej chwili mamy rewelacyjnych muzyków, Polska jest krajem muzyki jazzowej. Tylu festiwali co w Polsce nie ma chyba nigdzie indziej. Zawsze jak opowiadam moim kolegom Amerykanom, to mówię: „Nie dość, że to mały kraj, to mamy ponad sto festiwali (było tak kiedyś), znakomity sprzęt, znakomitą oprawę, ludzie nie przychodzą przypadkowo na koncert, tylko muszą się ładnie ubrać, przyjść na koncert i mieć z tego przyjemność, zrobić sobie zdjęcie, kupić płytę, podpisać ją”. Uwielbiam polską publiczność, bo jest wyrobiona i wie, po co przychodzi na koncert.

JS: I to wróży dobrze naszej muzyce. Niedawno spotkaliśmy się w Lesznie, gdzie grałaś z Jarkiem Besterem…

Jarek jest wirtuozem akordeonu. Gra przeróżną muzykę, także klasykę. Pamiętam, kiedyś grał w zastępstwie. Bo miało do Chicago przyjechać Motion Trio, które chyba pojechało gdzieś indziej. Powiedzieli, że nie mogą, ale myślę, że przestraszyli się repertuaru. Bo trzeba było zagrać bardzo trudną współczesną muzykę. Jarek nauczył się tego w ciągu miesiąca. Nie wiem jak. Dla mnie to była absolutna abstrakcja i kakofonia, a on to wszystko zrobił wspaniale i myślę, że takich akordeonistów jest niewielu. A przy tym jest świetnym kompanem, fantastycznym człowiekiem, dużo ma fajnych historii do opowiedzenia. Może nie opowiada tak jak ja, bo ja to gadam, czy ktoś mnie słucha, czy mnie nikt nie słucha…

RG: Grażyna świetnie zmienia temat. A ja próbuję dowiedzieć się czegoś o najnowszej płycie Auguścik.

A, zaczęłam o płycie… Więc to był bardzo fajny czas. W zamknięciu, każdy w swoim domu. I w zamknięciu zrobiliśmy płytę. Punkt dowodzenia był w Szwecji, a muzycy byli rozproszeni po świecie. Pierwszy raz w życiu nagrywałam wokale sama w domu. Męczyłam się z nimi potwornie, bo nigdy nawet nie ośmieliłam się nagrywać swojego wokalu. Ale jakoś się udało. Ta płyta jest już gotowa od roku. I nie wiem, co z tym zrobić, ponieważ nie wiem, czy będą koncerty, nie wiem, czy znowu nas nie zamkną na cztery spusty. I co wtedy?

RG: To jest twoja pierwsza taka prawdziwie autorska płyta?

Tak. Piosenki, które sobie leżały i uznałam, że w końcu trzeba je wydobyć na światło dzienne. Nieśmiało, ale myślę, że…

JS: Chcesz powiedzieć, że po to łączy słowo z dźwiękiem kompozytor i ten drugi?

Też.

JS: I w obu rolach występujesz?

Ten drugi jest przejściowo. Trochę boję się tej drugiej części, czyli pisania tekstów, ale one wszystkie są z tekstami. I są piosenkami, więc nie jest to jazzowa płyta, ale my wszyscy lubimy piosenki, ładne melodie. Wczoraj przez chwilkę widziałam, ktoś u siostry oglądał, muzyka alternatywna na festiwalu w Opolu. Młode zespoły, muzyka elektroniczna. Zespół Rysy – dwóch chłopaków, którzy długo nie nagrywali, długo nie mieli swojej płyty, bo 15 lat. I ten człowiek, który ich przedstawiał, mówi: „No, ale ta wasza płyta to taka trochę nietypowa, bo… ma melodię”. A oni na to: „No właśnie. Bo ta melodia jest piękna”. Tak że moje piosenki też będą miały melodię.

JS: Bo młodość musi się wykrzyczeć i udowodnić swoją sprawczość, a dopiero z dojrzałością przychodzi szacunek dla melodii.

Myślę, że to jest pierwsze. Kiedy słuchamy piosenki, to co nam zostaje w pamięci? Melodia. Rytm rzadko, myślę, że częściej melodia. Melodyjne piosenki zostają w podświadomości. Jeśli słucham czegoś przed pójściem spać, to śnię tę melodię, budzę się z tą melodią. Albo nad czymś pracuję – to jest okropne – tak w głowie się zapętli, że chciałoby się, żeby to już wymazać, odpocząć, a to cały czas gra, gra, gra… Myślę, że wielu z nas tak ma.

JS: Chciałbym, żebyś udowodniła, że muzyka Beatlesów jest muzyką ludową.

Beatlesów?

JS: Masz ich w rozkładzie.

To jest przykład na bardzo ładne melodie i do tego bardzo fajne teksty. Chyba jeden z niewielu tandemów, który konsekwentnie, od początku do końca, pisał bardzo piękne piosenki. I teraz wszyscy cały czas je przerabiamy, bo to jest źródło standardów.

JS: Oni zdefiniowali piosenkę popową.

Stonesi im zarzucali: „Oni grają popową muzykę. My gramy poważną”. To jest bogactwo. Bardzo lubiłam utwór Because – przecież to jest przepiękne, tam można pięknie harmonię budować. Czy Blackbird – przecież to są jazzowe piosenki. Victor Young – mój nowy projekt – piosenki, które istnieją sto lub ponad sto lat – te piosenki są śliczne. Piosenki i jednocześnie też standardy.

RG: Ale są to utwory pisane do filmu.

JS:Niejazzowe.

Nie, zaadaptowane przez jazz. Dokładnie tak jak z muzyką Beatlesów. Przerabia ją mnóstwo zespołów jazzowych. Zapomnieliście jeszcze o moim jednym wcieleniu – muzyce Chopina.

RG: To jest ludowe.

Nie, to klasyka. A jakiego geniusza! Naznaczony był…

JS: Ktoś go na górze dotknął.

Mocno dotknął. Człowiek, który 200 lat temu tworzył rzeczy, które dziś nadal są odkrywane i aktualne. To jest wielka muzyka.

JS: Z tym się wiąże festiwal w Chicago, prawda?

Tak, wymyśliłam sobie festiwal Chopin In The City. Można ten festiwal grać wszędzie: w Warszawie, w każdym mieście, w Słupsku, w którym się urodziłam. I wszędzie będzie tak samo ważny. To nie jest festiwal tylko muzyki klasycznej, to jest festiwal sztuki. Wychodzę z założenia, że trzeba edukować, przede wszystkim młodzież. Młodych ludzi, którzy są skonfundowani – oni mają teraz łatwy dostęp do każdego rodzaju muzyki, ale jest tego taka ilość, że trudno im wybrać te właściwe rzeczy i często wybierają niewłaściwe. Wybierają to, co rynek każe.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO