fot. Michael Drong
Jakob Bro – duński gitarzysta i kompozytor, którego łagodny styl gry zyskał wielu zwolenników. Ich grono szczególnie rośnie w obecnych niespokojnych czasach. Naśladuje go też coraz więcej młodych adeptów jazzowej gitary. Jakob Bro pochodzi z muzycznej rodziny, która zadbała o solidne i rozległe jazzowe fundamenty, na których muzyk później zbudował swój indywidualny język oparty na poszanowaniu tradycji. Do instytucjonalnej muzycznej edukacji podchodził z wielkim luzem, co nie przeszkodziło mu w zrobieniu kariery i zdobyciu wielu poważnych muzycznych nagród. W listopadzie ukazała się 17 autorska płyta Jakoba Bro – Once Around The Room – A Tribute To Paul Motian – hołd dla jednego z jego mistrzów, w którego zespole miał szczęście grać.
Marta Ratajczak: Cofnijmy się najpierw do początków twojej muzycznej drogi. Kiedy zdecydowałeś się na gitarę?
Jakob Bro: Grałem na trąbce w big-bandzie mojego ojca, od kiedy miałem około czterech-pięciu lat. Potem przerzuclm się na gitarę w wieku lat 11. Poważnie zacząłem słuchać muzyki jako 14-latek.
Mój ojciec kochał Louisa Armstronga i Duke’a Ellingtona, mieliśmy w domu mnóstwo płyt winylowych i ścianę całą w nutach utworów dla big-bandu, salę muzyczną z wszelkiego rodzaju instrumentami, jak trąbka, gitara, bas, fortepian, saksofon, puzon, skrzypce, klarnet itp. Ewidentnie dorastałem w środowisku muzycznym. Również moja mama wykorzystywała muzykę w nauczaniu dzieci niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo. Tak więc w domu zawsze było dużo muzyki.
Jak wyglądała twoja instytucjonalna edukacja muzyczna? Wielu gitarzystów narzeka na szkoły muzyczne różnych szczebli, które ich zdaniem odbierają muzykom indywidualność. Jakie są twoje doświadczenia i jaka jest twoja opinia w tej sprawie?
Rzuciłem szkołę średnią w wieku 16 lat i zostałem przyjęty do Królewskiej Akademii Muzycznej w wieku lat 17. Byłem tam przez rok, a potem zrezygnowałem. Uczęszczałem też do Berklee College of Music i New School w Nowym Jorku, ale prawdę powiedziawszy, nie podszedłem do żadnych egzaminów, nie zdobyłem żadnych stopni naukowych ani niczego w tym rodzaju. Zawsze wolałem uczyć się sam, więc w szkołach, do których chodziłem, całą przyjemność czerpałem z tego, że mogłem przy okazji muzyki poznawać ludzi. Ludzi, z którymi mogłem grać i wspólnie zajmować się muzyką. Dla mnie prawdziwą szkołą jest to, co dzieje się na scenie, na sesjach nagraniowych, w klubach, na ulicach…
A kiedy postanowiłeś skupić się na jazzie? Kiedy poczułeś, że to gatunek, w którym znajdujesz coś, czego nie można znaleźć w innych? Na jakim etapie muzyka improwizowana stała się dla ciebie ważna?
Od samego początku skupiłem się na jazzie ze względu na zainteresowanie mojego ojca tą formą sztuki. Grałem w kilku rockowych zespołach przez całą moją karierę i było fajnie, ale zawsze tęskniłem za improwizacją, jeśli jej tam nie było. Dla mnie to właśnie wtedy dzieje się muzyka, kiedy nic nie jest zaplanowane i po prostu podążasz za strumieniem akcji, tam, gdzie cię zabierze, kierując się uszami, emocjami itd.
Którzy muzycy odegrali najważniejszą rolę w twoim życiu? Kto najbardziej cię zainspirował i dlaczego?
Jest ich tak wielu… Jako dziecko słuchałem Louisa Armstronga, Duke’a Ellingtona, Milesa Davisa, CountaBasiego. W wieku około 10-11 lat zacząłem interesować się Jimim Hendrixem, Johnem Lee Hookerem, B.B. Kingiem, Robertem Johnsonem i różnymi muzykami bardziej zorientowanymi na bluesa. Potem zainteresowali mnie Pat Metheny, John Scofield, Bill Frisell, John Abercrombie, Pat Martino, Jim Hall, Wes Montgomery, Charlie Christian i podążałem dalej tym tropem. Nagle, w wieku około 15 lat, mocno zakochałem się w muzykach takich jak Coltrane, Miles, Monk, Bill Evans, Chet Baker, Paul Motian – długo by wymieniać. Żaden z tych muzyków nie był gitarzystą, cały czas chciałem zmienić instrument na bardziej klasycznie brzmiący, ale byłem uparty i zostałem przy gitarze, z czego dziś bardzo się cieszę. Gitara daje tak wiele sposobów ekspresji i bardzo dobrze przekłada brzmienie innych instrumentów, choć w zakamuflowany sposób, co bardzo lubię.
Jak powstają twoje kompozycje? Skąd czerpiesz inspirację? Czy przy tworzeniu utworu nadajesz mu konkretną formę i od razu widzisz formację, w której chcesz go wykonać?
Kiedy jestem w fazie kompozycyjnej, staram się robić dwa-trzy małe szkice dziennie przez około tydzień. i nagrywam je. Potem mija trochę czasu i… zapominam o szkicach. Po mniej więcej miesiącu biorę się za nie ponownie i staram się je dokończyć. Staram się znaleźć to, co jest ich sednem, czym one są, zastanawiam się, ile jeszcze trzeba dodać, kto je zagra… Szukam wskazówek w zapisanym materiale, aby sprawdzić, czy zawierają wystarczająco dużo wibracji, by można je było rozwinąć w muzykę. Po prostu trzeba znaleźć iskrę, którą można następnie zamienić w ogień.
Od 2003 roku zdobyłeś chyba wszystkie nagrody, które Skandynawia rozdaje swoim muzykom, ale wydaje się, że to uznanie cię przez Down Beat za „wschodzącą gwiazdę gitary” w 2018 roku szczególnie przyczyniło się do twojej szerokiej rozpoznawalności. W Ameryce z pewnością kochają cię za udział w Paul Motian & The Electric Bebop Band, docenia się też twoją współpracę z takimi legendami jak Lee Konitz i Bill Frisell. Jako muzyk działający po obu stronach oceanu możesz ocenić, czym różnią się amerykańska i skandynawska scena jazzowa? Po której stronie właściwie bardziej jesteś?
Dorastałem z Louisem Armstrongiem, Lesterem Youngiem, Billie Holliday, Charliem Parkerem, Dukiem Ellingtonem. To główne brzmienie mojego dzieciństwa. Ale oczywiście słuchałem też wielu różnych rzeczy. Psalmy, piosenki dla dzieci, dużo Jana Sebastiana Bacha w kościele. Potem grałem z Paulem Motianem, Lee Konitzem, Paulem Bleyem, Andrew Cyrillem, Joe Lovano i wieloma innymi postaciami z amerykańskiej sceny, ale także na przykład z Tomaszem Stańką, Palle Mikkelborgiem, Nilsem Petterem Molværem, którzy pochodzą z zupełnie innego muzycznego środowiska. Czuję, że jestem mieszanką wielu wpływów i szczerze mówiąc, jest ze mną podobnie jak z wieloma ludźmi, z którymi grałem. Inspirują nas dźwięki, harmonie i rytmy pochodzące z różnych części świata. Związanie z konkretnymi miejscami na Ziemi, z różnymi estetykami nadaje koloryt naszej muzyce i jednocześnie ją uwalnia.
Zauważyłam, że ten rok zacząłeś od serii koncertów w Nowym Jorku z basistą Thomasem Morganem i perkusistą Joeyem Baronem. Czy w programie znalazły się też kompozycje z nagranego w innym instrumentarium i w innym składzie ubiegłorocznego albumu Uma Elmo?
Tak, nauczyłem się w zespole Paula Motiana, że granie tych samych kompozycji z różnymi zespołami i różnymi ludźmi może być bardzo interesujące. Brzmienie się zmienia, piosenki zawierają tak wiele elementów, mogą podążać w tak wielu kierunkach. Naprawdę uwielbiam odkrywać je na nowo – tak stare, jak i nowe – z różnymi muzykami…
A która kompozycja z tamtego piątego twojego albumu wydanego w prestiżowej monachijskiej wytwórni ECM jest twoją ulubioną? Czy granie w takim składzie – z norweskim trębaczem Arve Henriksenem i pochodzącym z Barcelony perkusistą Jorgem Rossym będzie kontynuowane?
To było wyjątkowe spotkanie. Nagrywaliśmy w Lugano, a Manfred Eicher był tam z nami jako producent. W środku pandemii wydawało się mało prawdopodobne, abyśmy wszyscy mogli się spotkać i nagrywać z powodu ograniczeń w podróżowaniu. Manfred z Monachium, Jorge z Bazylei, Arve z Göteborga, inżynier Stefano Amerio z Włoch, studio w Szwajcarii i ja z Kopenhagi. To było surrealistyczne, że tak się zdarzyło, i wszyscy byliśmy podekscytowani, że możemy być razem w studiu i robić to, co wszyscy kochamy, tworzyć muzykę.
Pierwszym utworem, który zagraliśmy razem, był Morning Song – jako mniej więcej próba sprawdzenia, czy słyszymy siebie w słuchawkach – i wyszło tak pięknie, jak jest na płycie. Tym samym utworem rozpoczęliśmy drugi dzień nagrań – i ta wersja również trafiła na album. Więc utwór ten jest dla mnie naprawdę wyjątkowy. Ma tak wiele melodii i harmonii, a jednocześnie pozwala na pełną swobodę improwizacji. Jednak moim ulubionym utworem jest To Stańko. Ta kompozycja wiele dla mnie znaczył i byłem szczęśliwy, że tak nam udało się ją zagrać. Tomasz nigdy nie grałby tak, jak gra Arve – i to właśnie w tym lubię. Celebruję Tomasza w sposób niemal duchowy. Również Manfred miał wiele wspomnień z Tomaszem, więc było dużo emocji podczas nagrywania tego utworu.
W JazzPRESSie opublikowaliśmy niedawno rozmowę z Kurtem Rosenwinklem, z którym również miałeś okazję współpracować. Jak to było pracować z gitarzystą o tak odmiennym brzmieniu i stylu?
Kocham Kurta. Graliśmy razem kilka razy. Pomógł mi również, gdy 20 lat temu przeprowadziłem się do Nowego Jorku, przedstawił mnie różnym ludziom i dodał mi pewności siebie, życzliwie wsparł moje starania, aby dalej się rozwijać.
Nie mogę nie zapytać o gitarę. Czy chciałbyś przedstawić nam swoją kolekcję i wskazać swoją ulubioną?
Mam jedną gitarę. Jedną! To Nash Tele, muszelkowy różowy… Kiedyś miałem dużo gitar, ale ciągłe szukanie nowych instrumentów okazało się zbyt czasochłonne. Kiedy dostałem mojego różowego nasha, bezpośrednio od Billa Nasha, od razu wiedziałem, że to mój instrument…
Gitara daje możliwości, jakich nie daje prawie żaden inny instrument, a jazzowa publiczność nieustannie czeka na nowe fenomenalne gitarowe sola. Jaki jest twój przepis na idealne solo? Jak myślisz, jakie są jego najważniejsze elementy?
Widzę siebie jako antygitarzystę… Nie traktuję solówki jako solówki, postrzegam muzykę jako całość…
Z publikowanych twoich planów koncertowych wynika, że będzie mnóstwo okazji do usłyszenia na żywo twojego albumu.
Tak, będziemy koncertować w związku z ukazującym się w listopadzie nowym albumem. Nagrałem go we współpracy z Joe Lovano, z udziałem Joeya Barona, Thomasa Morgana, Larry’ego Grenadiera, Jorge Rossy’ego i Andersa Christensena. Hołd dla Paula Motiana. Nie mogę się już doczekać...
Jest jeszcze jakaś ważna dla ciebie myśl, którą chciałbyś się podzielić z naszymi czytelnikami?
Tak. Jak mawiał Albert Ayler: „Muzyka jest uzdrawiającą siłą Wszechświata”.
Marta Ratajczak