Wywiad

Holland Baroque: więcej niż barok

Obrazek tytułowy

fot. Wouter Jansen

Holland Baroque (dawniej Holland Baroque Society) to, jak sama nazwa wskazuje, holenderski zespół prezentujący muzykę barokową. Gra ją w sposób innowacyjny, podkreślając jednak szacunek do tradycji. Muzyka barokowa jest u nich punktem centralnym, ale łączy się z innymi tradycjami muzycznymi i innymi sztukami. Od dawna śledzę poczynania tego zespołu. Od kolejnych informacji, co planują i z kim występują, można dostać zawrotu głowy! Wymieńmy tu choćby tylko najważniejszych spośród tych, z którymi grali w ostatnich latach: Wu Wei, Mathieu Romano, Leszek Możdżer, Lars Ulrik Mortensen, Claron McFadden, Reinbert de Leeuw, Alexander Weimann, Gesualdo Consort, Nederlands Kamerkoor i Cappella Amsterdam.

Założycielkami zespołu są siostry bliźniaczki – grająca na skrzypcach Judith Steenbrink i Tineke Steenbrink, grająca na organach. Holland Baroque to niesamowita siła witalna, energia i wirtuozeria. W tym niezwykle zgranym zespole każdy z muzyków jest naprawdę świetny, poziom jest więc niebywale wysoki. Wyczuć jednak można, że to bliźniaczki trzymają wszystko w ryzach. Skoro zespół zajmuje się głównie muzyką dawną, nie dziwią projekty podejmowane we współpracy z muzykami klasycznymi. Mnie zachwyca jednak przede wszystkim niezwykła umiejętność łączenia tego, co dawne, z tym, co nowe. Takim przedsięwzięciem jest nowe Requiem, którego autorem jest niderlandzki kompozytor Anthony Fiumara, zrealizowane pod dyrekcją Mathieu Romano i z Aartem Strootmanem na gitarze elektrycznej oraz Ramonem Lormansem na instrumentach perkusyjnych. Kolejnym przykładem udanego mariażu są koncerty z chińskim muzykiem i improwizatorem Wu Wei, wirtuozem chińskiego instrumentu zwanego sheng. W ich wspólnym programie można usłyszeć utwory takich kompozytorów, jak Purcell, Bach, Vivaldi, Telemann i sam Wu Wei.

Największym sukcesem w łączeniu różnych muzycznych stylów, jak do tej pory, jest chyba płyta Carrousel z gościnnym udziałem jednego z najbardziej znanych muzyków holenderskiej sceny jazzowej, trębacza Erica Vloeimansa. Tak pisze o tym projekcie holenderska prasa: „Carousel to cudowny melanż dwóch światów. Granica między muzyką barokową i nowoczesną już nie istnieje. Muzyczna fuzja stała się faktem”. Kiedy usłyszałam o współpracy Holland Baroque z Leszkiem Możdżerem, podskoczyłam z radości. Idealne połączenie! A kiedy usłyszałam muzykę, wątpliwości nie było już żadnych.

Judith Steenbrink: Zrobić to, po co zespół istnieje

Po koncercie promocyjnym w Utrechcie, w lutym tego roku, rozmawiałam chwilę z Judith Steenbrink i pytałam o pierwsze wrażenia ze współpracy z polskim pianistą. Odpowiedziała, że coś takiego zdarza się raz w życiu, jeśli ma się szczęście. Że ten projekt przyniósł im wszystkim wiele radości i postawił przed nimi nowe wyzwania, które podjęli z wielką ochotą. Nie pominęła pochwał pod adresem Leszka, zarówno jako muzyka, jak i człowieka. Niedawno, po raz kolejny w tym roku, mogłam jej zadać więcej pytań.

Małgorzata Smółka: Całkiem niedawno odnieśliście wielki sukces z gigantem holenderskiej sceny jazzowej Erikiem Vloeimansem, a teraz realizujecie projekt z kolejnym wielkim muzykiem jazzowym, tym razem z Polski. Ciekawi mnie, dlaczego właśnie Leszek Możdżer?

Judith Steenbrink: Holland Baroque łączy Telemana z dźwiękiem shengu Wu Weia, Reinberta de Leeuw z Bachem i pokazuje, jak instrumenty perkusyjne decydują o rytmie muzyki baroku. Współpraca z innymi solistami i zespołami, choćby bardzo różnymi stylistycznie, ma za zadanie udowodnić, że tradycja może stać się czymś zupełnie nowym, wręcz nowoczesnym. Nasz zespół pracuje dla słuchaczy poszukujących nieznanego w muzyce. Dźwięk, barwa są tutaj niezwykle ważnymi elementami. A Leszek brzmi po prostu pięknie! Niesamowicie lekko, ale nigdy płytko, powierzchownie. Bardzo zmysłowo, ale bez dotykania kiczu. Dla nas jego muzyka, kompozycje, to jak on gra, jest jak poezja. I chyba dlatego tak bardzo chcieliśmy go spotkać na naszej drodze.

Fot. WouterJansen4.jpgfot. Wouter Jansen

W listopadzie wasza wspólna muzyka ukaże się na płycie. Czego słuchacze mogą oczekiwać po tej fuzji baroku z jazzem, z nutką słowiańskiej melancholii?

Tak trudno jest pisać o muzyce! Szczególnie dla mnie jako skrzypaczki. Bardzo bym chciała lepiej, ciekawiej opisywać dźwięki. Wtedy mogłabym chyba przekonać do niej więcej ludzi. Tylko że muzyki trzeba po prostu słuchać. A najlepiej słuchać jej wielokrotnie. Wtedy odkrywa się ją ciągle na nowo, staje się ona jakby częścią słuchającego, jego własną historią. Jeśli już naprawdę muszę tę muzykę opisać słowami, najchętniej użyłabym takich: poetycka, ze szczyptą humoru i autoironii, często minimalistyczna i bardzo, bardzo subtelna.

W grudniu Polska publiczność będzie miała unikalną szansę wysłuchać tych kompozycji na żywo w najlepszych salach koncertowych w naszym kraju. Rozmawiając z muzykami z Holandii, zawsze zadaję im to samo pytanie – ile na temat polskiej muzyki i publiczności już wiedzą?

To nie będzie pierwszy raz, kiedy Holland Baroque wystąpi w waszym kraju. Graliśmy Kunst der Fuge Bacha w nietypowym klubie dance w Warszawie! Kilka minut przed koncertem zespół zastanawiał się, w jaki sposób uciszyć publiczność, jak my to zrobimy! A kiedy zaczęliśmy grać – jak makiem zasiał. Przyjęto naszego Bacha z otwartymi ramionami, i to w zupełnie dla nas nieoczekiwanym miejscu. Polska publiczność słuchała z niezwykłą uwagą i otwartością. Niestety, muszę się przyznać, że o polskiej muzyce nie wiem zbyt wiele. Może poza wiedzą o rozwoju skrzypiec, jako instrumentu, bo to leży w zakresie moich zainteresowań jako skrzypaczki. Ale nie tego dotyczyło pytanie [śmiech].

Czytam o Holland Baroque i myślę sobie: „Czego oni jeszcze nie próbowali? Jaki dziwny, szalony projekt mają jeszcze w zamyśle?”. Czy już coś się rodzi? Czy możesz zdradzić jakieś przyszłe plany z tym związane?

Marzyć będziemy zawsze! Plany duże, małe, znane i zupełnie nieznane nikomu - to my. Kolejne projekty powstają często bardzo powoli. Czasami trwa to lata, zanim publiczność usłyszy efekt końcowy. Być może jednak to wyczekiwanie, marzenie o czymś, dochodzenie do czegoś jest właśnie najbardziej fascynujące? Tylko że w pewnym momencie trzeba podjąć decyzję, zaryzykować, czasami bardzo wiele, i zrobić to, po co ten zespół istnieje – zaskoczyć publiczność tym, co barok ma najlepszego do zaoferowania. A że to więcej niż barok, wszyscy już zdążyli się o tym przekonać.

Leszkiem Możdżerem: Jestem tylko ekspresją ludzkiej świadomości

Pozostało jeszcze Pozostało jeszcze zapoznanie się z opinią drugiej strony tego projektu. A z Leszkiem Możdżerem udało się porozmawiać nie tylko o baroku, ale również o... konfekcji obuwniczej i sposobach radzenia sobie z systemem.

Małgorzata Smółka: Pierwsze pytanie przyszło mi do głowy gdzieś w środku twojego koncertu z Holland Baroque. Kiedy ostatni raz ty sam byłeś na koncercie, który uniósł cię co najmniej kilka centymetrów nad ziemię? Pamiętasz to uczucie?

Leszek Możdżer: Tak. Ostatni raz, o ile dobrze pamiętam, było to gdzieś w okolicach 2008 roku. Występ, który bardzo mną poruszył, wstrząsnął prawie. Trudno jest trafić na taki koncert, który podniesie człowieka w taki sposób. Na szczęście nadal się zdarza.

Czy to, że jesteś muzykiem, utrudnia odbiór, komplikuje bycie po prostu słuchaczem?

Poniekąd tak. Odbieram muzykę na różnych poziomach. Wszystko zależy od tego, czego moja dusza potrzebuje w danej chwili. Ja muzyką się odżywiam. Wydaje mi się też, że przy ogólnej ocenie decydujące są walory duchowe artysty. Wcale nie jego wiedza o muzyce. Wiadomo, artysta musi być sprawny, dobrze brzmieć, ale ta siła duchowa przekazu jest nie do przecenienia. I to chyba porusza mnie najbardziej. Ostatnio byłem w Wenecji na wystawie prac Damiena Hirsta, którego okrzyknięto geniuszem. To były potężne, zapierające dech w piersiach konstrukcje. Jednak po wyjściu z muzeum nie czułem się dobrze. Spacerując nieopodal, napotkałem ulicznego muzyka grającego na lutni. Niby nie grał nic wyjątkowego, ale słuchałem go ze dwadzieścia minut. Czułem, jak moja dusza się uspokaja, energetyka harmonizuje się i samopoczucie wraca do normy. W tym momencie sam już nie wiedziałem, kto jest lepszym artystą, geniusz Damien Hirst, który sprzedaje swoje prace za miliony funtów, czy Bence Bóka który pracuje na ulicy. Wychodzi na to, że Bence Bóka.

Tak niewiele dzieje się muzycznie pomiędzy Polską a Niderlandami, a tutaj taka wspaniała niespodzianka. Jak to się stało, że wybrałeś właśnie Holland Baroque? I tak z czystej ciekawości, czy fakt, że w zespole grają polscy muzycy, miał z tym coś wspólnego?

Rzeczywiście, w Holland Baroque gra dwóch Polaków i Czeszka, która mówi całkiem dobrze po polsku, bo studiowała w Krakowie. W ostatecznym rezultacie jest to część globalnego planu przejęcia świata przez Polskę! Ale teraz już zupełnie na poważnie... Od dawna chodzi mi po głowie połączenie świata muzyki klasycznej ze światem muzyki improwizowanej. To, co robi Holland Baroque, brzmi tak świeżo, że zobaczyłem w tym szansę na urzeczywistnienie swojej wizji. Poza tym to są naprawdę wariaci! Aby grać na strunach jelitowych, innymi smyczkami, na innym stroju, w taki sposób, trzeba być szalonym! Od dłuższego czasu prowadzę testy różnych strojów. Mój fortepian jest teraz w stroju 432 Hz. Znaleźć, szczególnie większy, zespół, który chciałby grać w tym stroju, jest prawie niemożliwością. A tutaj proszę! Muzycy Holland Baroque grają na instrumentach dawnych, na dawnych naprężeniach i nawet powiedzieli mi, że strój 432 Hz to optymalne naprężenie dla ich instrumentów. Prawdopodobnie te instrumenty były budowane w czasach, kiedy strój był niższy niż dzisiaj. My dzisiaj słuchamy muzyki w wyższym stroju niż oryginalnie komponował ją Beethoven, Bach czy Mozart.

Kompozycje, które zagrałeś na koncercie z Holland Baroque, były twojego autorstwa. Wszystkie napisane specjalnie na tę okazję?

Z zagranych trzynastu kompozycji, poza trzema, wszystkie były moje. Wszystkie nowe, napisane specjalnie dla nich.

Były koncerty w Holandii, Belgii, na Węgrzech. Czy są szanse na to, żeby usłyszała to polska publiczność?

Jak najbardziej! Mamy dalsze plany. Już w grudniu ruszamy w trasę po Polsce. Zagramy w Szczecinie, Warszawie, Łodzi, Wrocławiu, Krakowie i Katowicach. Czuję, że z tymi ludźmi dzieje się to samo, co kiedyś zadziałało się z Danielssonem i Fresco. Że znalazłem takich partnerów, z którymi ważę każdy pojedynczy dźwięk.

To widać! Dokładnie to przyszło mi do głowy, kiedy obserwowałam was na koncercie w Utrechcie. Ta sama radość, lekkość, porozumienie na scenie, które przekłada się na nieopisaną energię udzielającą się słuchaczom. Muzycy wyglądali tak, jakby nie chcieli uronić ani jednego twojego gestu! Wpatrywali się w każdy twój ruch, reagowali natychmiast, natężenie ich uwagi było elektryzujące.

Weź pod uwagę fakt, że tak naprawdę to był nasz pierwszy koncert. Premiera. Tutaj będzie się działo jeszcze wiele różnych rzeczy. To będzie ewaluowało. To jest jeszcze tak świeże, nieosmyczkowane, mamy jeszcze błędy w nutach. A tych nut są tysiące, tymczasem dni na próby mieliśmy tylko trzy. To była bardzo ciężka, intensywna praca. Poprzedzona miesiącem, w którym musiałem napisać godzinę muzyki na orkiestrę smyczkową. Chociaż, tak szczerze mówiąc, po tym, jak przez półtora roku pisałem operę, napisanie takiego programu to pikuś.

Ciekawa jestem, co Leszek Możdżer wie o holenderskiej scenie jazzowej.

Jeśli chodzi o nazwiska, to bardzo przepraszam wszystkich, ale naprawdę nie wymienię żadnego. Z opowiadań kolegów muzyków wiem jednak, że to środowisko jest dosyć mocne. Jest kilka naprawdę dobrych klubów jazzowych. Nawet niedawno grałem w Amsterdamie, w Bimhuis, o ile dobrze pamiętam. Jest dobrze, ale jednak to polska scena jazzowa jest jedną z najsilniejszych w Europie. I to jak najbardziej obiektywna opinia.

Zgadzam się z tobą w stu pięćdziesięciu procentach! Od dawna tak uważam. A kiedy na wielkim plakacie w Utrechcie w nowym TivoliVredenburg (nowoczesny kompleks sal koncertowych w Utrechcie, jedna z najlepszych sal koncertowych w Holandii – przyp. MS) widnieje nazwisko Leszek Możdżer, nie ukrywam, że moje poczucie dumy rośnie do gigantycznych rozmiarów. Leszku, grasz na całym świecie. Czy na twoje koncerty przychodzi dużo Polaków? Jakie emocje wzbudza to, że polski artysta gra w największych salach koncertowych?

Polska publiczność jest rewelacyjna. Wspiera nas, artystów, gdziekolwiek byśmy się pojawili. Jest dosłownie wszędzie. Pomaga nam to w reklamie, często większość wyprzedanych sal to zasługa polskiej publiczności właśnie. Dla organizatora zagranicznego zrobienie koncertu polskiego artysty daje również gwarancję sprzedaży biletów często zupełnie nowej publiczności. Pomijając jednak zalety czysto ekonomiczne – kiedy bilety, na przykład, nie sprzedają się zbyt dobrze, wystarczy informacja kanałami ambasady czy Instytutu Polskiego i problem się rozwiązuje. Jest jednak inny aspekt, który każdy artysta, który za granicą grał, rozpozna. To niesamowite energetyczne wsparcie w nieznanym otoczeniu. To wsparcie, które jest nieocenione. Mam znajomego Polaka w Niemczech, który jest taksówkarzem. Jeżdżąc, puszcza moją muzykę i jeśli komuś się spodoba, mówi: „A mam tutaj akurat CD do sprzedania; 20 euro proszę”. On naprawdę sprzedał tych płyt w swojej taksówce setki! Rozmawiałem o tym ze znajomym muzykiem z Wietnamu. On zawsze powtarza, że my, Polscy muzycy, mamy wielkie szczęście, bo na jego koncerty nigdy żadni Wietnamczycy nie przychodzą.

Fot. WouterJansen5.jpgfot. Wouter Jansen

Te spostrzeżenia nie są dla mnie obce. W moim miasteczku w Holandii, w miejskim teatrze w Tiel, co roku odbywa się festiwal jazzowy. I do roku 2013 corocznie próbowano na koncert gwiazdy zapełnić główną salę teatru. Mimo naprawdę dobrych nazwisk holenderskiej sceny jazzowej w ostatniej chwili zawsze przenoszono koncert do mniejszej sali, bo bilety po prostu się nie sprzedawały. Kiedy jakimś cudem udało mi się przekonać organizatorów Jazzy Tiel, żeby jako gwiazdę festiwalu w 2013 roku zaprosili Annę Marię Jopek, po raz pierwszy nie było problemu ze sprzedażą biletów. A teraz pytanie od pewnej Holenderki, która na twoim koncercie w Utrechcie siedziała niedaleko mnie i która po nim stwierdziła, że stałeś się jej ulubionym muzykiem. Dlaczego występujesz boso?

Pracuję nad sobą i wraz z tym przychodzi świadomość bioelektryki ciała. Energia krąży po ciele fizycznym i rządzi się swoimi prawami. Podczas koncertu przechodzą przez ciało fizyczne silne ładunki, a każda emocja to właśnie ładunek bioelektryczny. Próbuję różnych wariantów, pracuję z energią, ale im bardziej się rozwijam, tym częściej wręcz muszę chodzić boso. To wiedza, do której każdy musi dojść sam, swoimi ścieżkami, w swoim czasie. Ja doszedłem do takiego momentu, w którym po prostu potrzebuję na scenie być boso. A zaletą tej sytuacji jest to, że w końcu nie mam problemu pod tytułem: jakie buty założyć! Czy potem w tych butach wracać do hotelu, czy zabierać coś na zmianę i cała ta przyziemność. W jakimś sensie jest to też uwidocznienie iluzorycznego konfliktu pomiędzy kulturą a naturą. Pokazuję też publiczności, że jestem bezbronny. Z nagimi stopami, nagimi dłońmi. Tak się czuję również na scenie.

Od metafizyki po bardzo praktyczne rozwiązania. Czy takie odkrywanie siebie na scenie, bycie tak bezbronnym dużo cię kosztuje? Czy się nad tym nie zastanawiasz i po prostu to robisz, czy jest to jakiś akt odwagi?

Nie wiem, co w tym wszystkim jest odważnego. Ja ukrywam się za tym abstrakcyjnym językiem. Gdybym szczerze mówił w wywiadach to, co myślę, byłbym prawdopodobnie uznany za wariata. Nikt tak naprawdę nie wie, co mam do powiedzenia, ale swobodnie mówię o tym, o czym chcę opowiedzieć, bo muzyka nie używa słów. Wszystko pozostaje w warstwie domysłów i odczuć. Kultura wykształciła takie zjawisko, jak artysta grający na estradzie. Ludzie kupują bilety i przychodzą, żeby zobaczyć, posłuchać. To produkt kultury, ludzki rytuał spotkania człowieka z człowiekiem, ale i z wyższym wymiarem. Bo muzyka na pewno jest czymś więcej niż tylko dźwięki, jest polem energii, którego nadal do końca nie rozumiem. Jest to więc spotkanie z jakąś tajemnicą. Ja jestem produktem kultury, ale i natury. Ludzkość wypracowała taki właśnie, a nie inny, rytuał spotkania i staram się go rozpracować na różnych poziomach i jak najpełniej wykorzystać. Jestem tylko ekspresją ludzkiej świadomości.

Czy jesteś na takim etapie swojej kariery, że masz pełną wolność wyboru z kim, jak i kiedy chcesz grać?

Wydaje mi się, że ja zawsze miałem taką wolność. Jednak „ wdruki systemowe” powodują, że chce się grać ze sławnymi ludźmi. Systemowo operuje się obiegowymi opiniami, wdrukowanymi dogmatami i bazuje się na przywiązaniu umysłu do znanych rozwiązań. Dlatego z systemem trzeba umieć grać. I to dosyć przebiegle. Pieniądze są z papieru, ale ktoś inny ma drukarkę. Trzeba umieć sobie z tym wszystkim radzić.

Ty chyba nie szedłeś na większe kompromisy?

Kompromis od czasu do czasu mi się przytrafiał. Ale najważniejsze jest to, że niczego nie żałuję. Za każdym razem czegoś nowego się nauczyłem. O sobie, o innych. Nigdy nie robiłem niczego, co powodowałoby u mnie mdłości. Bo każdy kompromis ma swoje granice. Miałem szczęście. Prawda jest też taka, że to, co ja uznałem za spore kompromisy, inni kochają. Nagrania, z których wcale nie jestem dumny, służą innym za rodzaj terapii. I ja nie mam na to żadnego wpływu. Dostałem ostatnio maila z ośrodka w Wielkiej Brytanii, w którym przebywały poturbowane życiowo dzieci. Był tam chłopiec, seksualnie wykorzystany tak drastycznie, że aż była konieczność interwencji chirurgicznej. Z tym chłopcem nie mógł nawiązać kontaktu żaden terapeuta. I to przez długi czas. Kompletna blokada. Okazało się, że zaczął mówić tylko podczas odtwarzania jednego z moich utworów. Stopniowo udało się odzyskać kontakt z dzieckiem. Wobec takich sytuacji moje oceny własnej pracy albo recenzje krytyków czy muzykologów nie mają znaczenia.

Kiedy „wypuszczasz” swoją muzykę w świat, ona nie jest już tak naprawdę twoja. To, jak słuchacze na nią zareagują, jest już poza tobą. Tak jak ja zareagowałam na utwór otwierający twój koncert z Holland Baroque. Poruszył najczulsze struny, wywołał najgłębsze emocje i strumień łez. Chociaż nie wiem, czy taki był zamiar kompozytora?

To Invocation, czyli modlitwa do Ducha Świętego. No i z zadowoleniem muszę stwierdzić, że nawet mi się udał [śmiech].

autor: Małgorzata Smółka

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 11/2017

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO