Wywiad

Krystyna Stańko: Naturalne środowisko

Obrazek tytułowy

fot. Paweł Wyszomirski

Krystyna Stańko – poetka jazzu, która każdym kolejnym dziełem zabiera nas do swojej krainy łagodności. W przestrzeniach leśno-jeziornych Kaszub i z wiatrem od Bałtyku we włosach, podczas spacerów na trójmiejskich plażach – jak muszelki zbiera dźwięki i słowa. Jest zodiakalnym wodnikiem, więc i do wody jest jej najbliżej. A w muzyce, jak i w życiu, najwyżej ceni wolność, która sprawia, że jej głos może spełniać się nie tylko na scenie, lecz także w radiu, w festiwalowej konferansjerce i w pracy pedagoga na Akademii Muzycznej w Gdańsku. Choć jej interpretacje wyróżniają się indywidualnym podejściem, przy każdej okazji podkreśla, jak ważna jest w jej pra-cy zespołowość. To z niej właśnie wyrosła i wezbrała fala, która przybrała postać najnowszego albumu.

Wokalistka opowiedziała o swoich studenckich czasach, pierwszych projektach oraz o relacjach, brzmieniach i słowach, które doprowadziły ją do jej własnego miejsca na ziemi. Do fal, które tworzą jej świat.

Marta Goluch: Kiedy myślimy o polskim jazzie, wielu z nas ma w głowie obraz instru-mentalnego jazzowego składu, po częstokroć – w pełni męskiego. Wokalistki jazzowe czę-sto traktowane są jako odrębna kategoria tego środowiska, a ich grupy jako „solistka i zespół”. W Pani zespołach odnosi się jednak wrażenie, że wokal jest równorzędnym in-strumentem. Zresztą mówi pani o sobie: „jestem człowiekiem zespołu”. Z czego to wynika?

Krystyna Stańko: Może wynika to z faktu, że do końca szkoły średniej grałam na gitarze klasycznej, zresztą gitara jest ze mną do dziś i trochę korzystam z jej obecności przy kompo-nowaniu czy aranżowaniu. A może jest tak również dlatego, że z natury lubię przebywać z kolegami z zespołu, rozmawiać z nimi, jeździć na koncerty i z nich wracać – tym samym sa-mochodem [śmiech]. To wszystko składa się z drobnych spraw, właściwie niuansów, które się razem buduje albo nie. Ja mam to szczęście, że buduję je przez lata i bardzo cenię sobie te wie-loletnie relacje, co w jazzie nie jest stałym elementem – wszyscy wiemy, że składy się zmienia-ją, artyści migrują. A ja lubię być osobą, która tak jak pozostali muzycy uczestniczy w procesie twórczym od samego początku. Najbardziej frapujące w muzyce jest dochodzenie do punktu, w którym wchodzimy do studia, towarzyszy temu uczucie, że tworzymy coś razem, że to jest tkanka, w której każdy z nas ma swój udział.

Niemniej w swoim zespole jest pani jedyną kobietą. W ogóle ten żeński wątek w jazzie, choć powinien być już mocno osadzony w kulturze, nadal pobrzmiewa dosyć egzotycznie. Pani zaczynała swoją karierę w zdecydowanie kobiecym towarzystwie. Założony przez panią kwartet żeński For Dee, podczas występu na festiwalu w Opolu w 1991 roku został zgrabnie zapowiedziany przez Jacka Skubikowskiego: „Choć mówią, że granie to męskie zajęcie, do grania i panie też mają zacięcie”. Skąd taka kobieca inicjatywa?

Bezpośrednią inspiracją do założenia zespołu For Dee był festiwal jazzu kobiecego, który mia-łam okazję zobaczyć wiele lat temu w telewizji, będąc u mojej siostry za zachodnią granicą. Wrażenie po tym programie nie dawało mi spokoju. Fantastyczny skład: kontrabasistka, pia-nistka i śpiewająca gitarzystka. I chociaż panie grały repertuar bliższy bluesowi niż jazzowi i nic nazbyt odkrywczego się tam nie działo, to było w nich coś niezmiernie swoistego, orygi-nalnego. Sam zespół i kobieca aura, którą wytwarzał, bardzo mi się spodobały i pomyślałam, że to jest świetny pomysł na przeniesienie czegoś podobnego w polskie realia. Nie tworzenie dziewczęcych składów, które śpiewają ładnie na głosy – chociaż to też jest sztuką – ale wła-śnie dziewczyny z instrumentami i autorskim repertuarem.

Wzięłam swoją gitarę, zebrałam koleżanki z liceum muzycznego w Gdańsku: kontrabasistkę, flecistkę i pianistkę. To były pierwsze kroki w tego typu działaniach w Polsce. Ja pisałam mu-zykę i słowa, do tego też namawiałam dziewczyny, choć miały obawy, czy to rozrywkowe granie nie jest zbyt odległe od wykonywanej przez nie na co dzień muzyki klasycznej. Naj-ważniejsze i tak w piosenkach były słowa, bo chciałam wtedy sporo wyrazić. Napisałam utwór Oni pod wpływem działalności Marka Kotańskiego, który szukał miejsc, gdzie mógłby zało-żyć domy dla ludzi chorych na AIDS. Spotykał się z ogromnym buntem ze strony mieszkań-ców okolicznych miejscowości, niezrozumieniem, a nawet nienawiścią. Ta piosenka wygrała festiwal piosenki studenckiej, potem był festiwal w Opolu, gdzie zdobyłyśmy pierwsze miej-sce, a ja nagrodę im. Anny Jantar, więc można powiedzieć, że dobrze wystartowałyśmy.

Zanim jednak w 1995 roku ukazały się debiutanckie Kobiety For Dee (Zic Zac, 1995) i były studia jazzowe w Katowicach, działała pani w bluesie, czy wręcz w polskim blue-srocku. Była trasa po Niemczech z zespołem Dekiel i występ na Rawie… Ta dziewczyna z gitarą, dzwonem w gardle i pazurem w głosie to echa młodości? A może nadal czuje pani bluesa?

Z tego się nie wyrasta! W gruncie rzeczy nadal jestem tą dziewczyną z gitarą, a właściwie już dojrzałą kobietą z moim ukochanym instrumentem. Wejście w atmosferę bluesową tego dzie-więcioosobowego składu z sekcją dętą, czyli grupy Dekiel, ze świetnymi ludźmi – było dla mnie momentem, kiedy mogłam się rozkręcić i tego pazura pokazać [śmiech]. Po latach Jan Gałach zapytał mnie, czy zaśpiewałabym na jego benefisie, na którym będziemy wykonywać utwory The Allman Brothers. Miałam wątpliwości, czy odnajdę w sobie ten rodzaj energii i brzmienia, ale Jasiu był pewien, że się uda, więc przekonał mnie do wzięcia udziału. I wtedy spróbowałam w sobie znów wskrzesić „bluesowy ogień”. Nie ukrywam, że jednak trochę od tej muzyki odeszłam. Bardzo lubię i podziwiam wykonawców, którzy mają bluesową ekspre-sję, a wiadomo, że z bluesa wyrasta jazz, więc w moim przypadku to wszystko ma swoją kon-tynuację.

To też pokazuje pani ewolucję jako artystki – od mocniejszych brzmień po miękki, sub-telny, wielobarwny jazz – choć ten jazz towarzyszył pani od nastoletniości. W wieku 13 lat wiedziała pani już, że nie gitara klasyczna, a wokalistyka jazzowa. Jedyną możliwością wówczas był wyjazd na studia na drugi koniec Polski…

Mając 13 lat rzeczywiście wiedziałam, że chcę związać moje życie ze śpiewaniem. Z gitarą było tak, że edukacja klasyczna, która oczywiście jest bardzo istotna, stawiała jednak przede mną bariery wykonawcze, lęk przed popełnieniem błędu: jak się pomylę raz, to już mam punkt mniej. Koncentracja, żeby nie popełniać błędów, była tak silna, że czasami odbierała mi przy-jemność grania. Oczywiście później się to zmieniło, jak już robiłam dyplom, ćwiczyłam po sześć-osiem godzin dziennie i tak się tym nie stresowałam. W śpiewie nigdy nie czułam tego rodzaju obciążenia i dlatego byłam pewna, że to właśnie wokalistyka jest główną ścieżką, któ-rą chcę pójść.

Studia w Katowicach były moim wielkim marzeniem. Nie było żadnej szkoły tego typu w Polsce, więc czułam się, jakbym złapała Pana Boga za nogi, bo tam przecież studiowali ci, któ-rych podziwiałam i wśród których chciałam być. Dla mnie te studia były spotkaniem środowi-ska, bycia z ludźmi, którzy kochają to samo co ja i tak są zakręceni na punkcie muzyki, że mo-gą o niej bez końca rozmawiać, że mogą po prostu dla niej „zwariować” i całkowicie dać się jej pochłonąć. Kiedy się tam znalazłam, nie mogłam w to uwierzyć, bo egzaminy wstępne zdawa-ło razem ze mną mnóstwo ludzi, takich, którzy naprawdę chcieli tę muzykę uprawiać, zgłębiać i formować się w grupy. W akademiku można było spotkać starsze roczniki, przyjeżdżali też wykonawcy i zespoły, żeby robić u nas próby – Lora Szafran, Heavy Metal Sextet czy Walk Away, z którym miałam przyjemność zaśpiewać na dyplomie Benka Maselego, będąc na pierwszym roku. Wtedy też rozpoczęłam współpracę z zespołem Young Power. Działy się tam takie rzeczy, jakie nie mogły zdarzyć się wtedy tutaj, w Gdańsku.

Trochę zazdroszczę pani tych czasów. Zdaje się, że dziś, może ze względu na wielość jaz-zowych wydziałów w całej Polsce, a może na to, że mamy wszystko na wyciągnięcie ręki, nie ma takiego popytu na wiedzę o muzyce, nie ma takich środowisk, gdzie ludzie angażu-ją się wspólnie do tego stopnia we wszelkie okołomuzyczne aktywności – dziś raczej na akademiach muzycznych uczą się grona indywidualistów.

Wydaje mi się, że nie bez znaczenia jest to, że gdy studiowałam, jazz był muzyką obecną w mediach, w telewizji publicznej. Oczywiście czasem relacje z festiwali oglądałam późnym wieczorem, a nawet nocą, ale jednak były! I to młodych ludzi uskrzydlało, przybliżało tę mu-zykę słuchaczom. Ostatnio wspominałyśmy z Anią Serafińską, że w Katowicach ludzie na ulicy rozpoznawali nas z telewizji regionalnej, która współpracowała z uczelnią i nagrywała relacje z naszych koncertów, były też specjalne koncerty dla telewizji. Pracowały w niej osoby takie jak pan Leszek Furman, którym zależało, żeby ten młody jazz pokazywać i promować. Nasz ówczesny dziekan pan Andrzej Zubek również bardzo o to zabiegał i starał się nas jak najlepiej przygotować i pokazać.

Pamiętam też, że jako studenci Wydziału Jazzu chyba już w czerwcu zgłaszaliśmy chęć zaku-pu biletu na październikowe Jazz Jamboree i wtedy czekało się na upragnione koncerty, np. Keitha Jarretta, Milesa Davisa – tuzów jazzu. To było święto! Później w moim artystycznym życiu spotkałam się z podobnym odczuciem podczas koncertu na festiwalu Sibiu w Rumunii, gdzie z kolei występowałam ze swoim zespołem i zauważyłam, że ludzie słuchali nas, jak my niegdyś koncertów na Jazz Jamboree w Kongresowej. Sala wypełniona po brzegi, ludzie sie-dzący nawet na schodach, gdzieś pomiędzy rzędami krzeseł. To było słuchanie z takim na-maszczeniem, że gdyby przeleciała mucha, wszyscy by ją usłyszeli. Te czasy – myślę o końcu lat osiemdziesiątych – nas nie rozpieszczały i pewnie stąd różnice w podejściu. Dzisiaj mamy wszystkiego pod dostatkiem, ale w mediach muzyki jazzowej jest tyle, co kot napłakał. Gdy-by było jej więcej, to pewnie i młodzi ludzie byliby bardziej zainteresowani. Ale nie ma co narzekać, nie jest źle.

Stańko Andrzej Siarkiewicz .jpg

fot. Andrzej Siarkiewicz

Pamiętam jak podczas koncertu zaduszkowego w Kartuzach zaczarowała mnie pani swoją historią o relacji z cudowną Billie Holiday. Zwieńczeniem tej opowieści było Good Morning Heartache w pani wykonaniu, które doprawdy sprawiło, że ta szesnastoletnia dziewczyna na publiczności zdębiała. Dlatego muszę zapytać o tę pani niezwykłą pasję do Lady Day. Jaką rolę pełniła w pani praktyce wokalnej, twórczości, ujazzawianiu duszy?

Kiedy poszłam na studia, nie byłam aż taką pasjonatką „starego jazzu” – oczywiście, fascy-nowały mnie ikony gatunku, doceniałam ich wielkość – ale to nie była muzyka, której najzwy-czajniej chciałam ciągle słuchać. Wtedy poznałam głos Cassandry Wilson i ten szary, bardziej współczesny rodzaj brzmienia, który najbardziej mi odpowiadał. Spośród legend to Billie Ho-liday była dla mnie bardzo współczesna. Jej głos przeszedł długą drogę związaną bezpośred-nio z jej życiem. Była w nim niebywała szczerość, sporo bluesa i chropowatości, czyli tego, czego wtedy szukałam i co nadal lubię. Nie wszystko przecież musi być gładkie i wycyzelo-wane.

Jej ostatnie nagrania mogą być dla niektórych słuchaczy wręcz przygnębiające. Moje uczucia były jednak inne. Każde śpiewane przez nią zdanie, każdy wyraz sprawiał, że czułam, jak bar-dzo jest w piosence. Głęboko. Że jest „opowiadaczką” historii. Dlatego kiedy u Elli docenia-łam kunszt, niewiarygodną sprawność i wirtuozerię, u Billie interesowała mnie interpretacja. W ogóle w moim życiu muzycznym jestem skupiona na interpretacji, dlatego sięgam po poe-zję, sięgam też chętnie po polskie teksty. Wracając do Billie Holiday, z pewnością wtedy działała na mnie elektryzująco, bo czułam, że gdy śpiewa, dociera do mnie treść. Śpiewała takie songi jak Strange Fruit czy God Bless The Child, które same w sobie były naznaczone sporym ładunkiem emocjonalnym i mocnym prze-kazem. O tej artystce pisałam pracę magisterską, więc zasłuchiwałam się w niej podczas stu-diów. W Polsce nie było zbyt wielu materiałów, więc pojechałam do Niemiec i tam siostra tłumaczyła mi każde zdanie filmu dokumentalnego o Billie. To było ważne doświadczenie. Do tej pory kiedy śpiewam utwory z jej repertuaru, to jakoś wydaje mi się, że staję się innym człowiekiem. Zaglądam głęboko do wewnątrz. Jej interpretacja „siedzi” w brzmieniu, barwie, emocjach, ale też w timingu. Billie Holiday tak stosuje swoje podziały rytmiczne, tak wpro-wadza nas w swój świat niespiesznie, że możemy odczuć ważność każdego wyśpiewanego przez nią słowa.

Głos jest pani atrybutem, pozwala realizować się na wielu płaszczyznach. Muzyka, aka-demia, konferansjerka, radio… Zastanawiam się, czy tak wielotorowe podejście do głosu wpływa jakoś na pełne wykorzystanie jego możliwości w śpiewie. Bowiem Fale subtelnie oblewają nam uszy wyrazistymi igraszkami głosowymi, onomatopeicznymi wstawkami, skatem i jak zawsze płynącymi wokalizami. Skąd się biorą te wokalne eksperymenty? Jak pani je traktuje?

Uwalniam swoją intuicję. Ale to, że robię tyle różnych rzeczy, to kwestia ich wzajemnego uzupełniania się, zazębiania i wynikania jednej rzeczy z drugiej. Zaproszenie mnie przez festi-wal Jazz Jantar, żeby zapowiedzieć wspaniałych artystów World Saxophone Quartet czy Ro-berta Glaspera i wielu innych świetnych muzyków, wynikało raczej z pomysłu Klubu Żak i organizatorów, żeby miejscowi artyści zapowiadali tych zza oceanu. Taki pomysł bardzo mi się spodobał – to, że jako „gospodarze” trójmiejskiego środowiska jazzowego bierzemy w tym udział.

Natomiast radio było dla mnie przestrzenią, o której marzyłam jako młoda dziewczyna. Kiedy dostałam telefon z zapytaniem, czy mogłabym przyjść do Radia Gdańsk na rozmowę, to my-ślałam, że sprawa będzie dotyczyć moich studentów, jakiegoś koncertu czy innego przedsię-wzięcia. Tymczasem zaproponowano mi na tym spotkaniu autorską audycję z muzyką, którą naprawdę lubię, w którą wierzę i którą chcę się dzielić z innymi. Pomyślałam, że to trochę gwiazdka z nieba.

Bycie przed mikrofonem jest ogromną sztuką, ale też procesem. Moja przygoda z radiem trwa już blisko dziewięć lat. Mam swoich stałych słuchaczy, którzy często piszą, że mój głos jest „kojący”, co pokazuje, że chociaż to inny rodzaj posługiwania się głosem, jego brzmienie i koloryt mają duże znaczenie. Tym samym głosem posługuję się w pracy pedagoga. Ja oczywi-ście jestem w takich sytuacjach spontaniczna i o tym nie myślę, ale później studenci mówią mi, że swoim spokojnym tonem pomogłam im wydostać się z niejednej trudnej sytuacji. Oczywi-ście oprócz brzmienia ważna jest treść [śmiech]. Radio pozwala mi być na bieżąco, czerpię z niego wiedzę o współczesnych muzykach, pły-tach, koncertach, którą później dzielę się także na uczelni. I dochodzimy do momentu, w któ-rym sama staję na scenie i posługuję się swoim głosem, a mam mniej obaw niż wiele lat temu. Dziś jestem tak skoncentrowana na muzyce, że strona zewnętrzna, którą się kiedyś bardziej przejmowałam, nie jest już dla mnie tak ważna. Siadam więc na scenie przed zestawem in-strumentów perkusyjnych, które dla siebie wybrałam, i nie przejmuję się niczym innym. Dzisiaj liczy się kolor, który zaistniał na płycie Fale, a nie skupianie się na tym, że nie jestem wirtuo-zem perkusjonaliów [śmiech].

Jeśli chodzi o „eksperymenty” z głosem, to myślę, że głównie biorą się z poszukiwań związa-nych z barwą, zaciekawienia nią, wejścia w jakiś konkretny nastrój. Czasem robię „dziwne efekty”, te na płycie Fale kojarzą mi się np. z nadawaniem alfabetu Morse’a, z jakimś sygna-łem, repetycjami, jakie wykonuję w piosence Dominika (Bukowskiego) zatytułowanej Morska. Gdy się płynie nocą do Szwecji, szczególnie gdy pogoda jest trudna, sztormowa, to można usłyszeć fale uderzające o blachę statku i słychać wręcz niepowtarzalne „ryki”, jakby jęczał jakiś stwór ludzkopodobny! Jestem dziewczyną znad morza, która tutaj się wychowała i spędzała nad morzem każdą wol-ną chwilę. Pamiętam, jak po zajęciach w szkole z paczką koleżanek i kolegów codziennie bie-galiśmy na nadmorskie spacery. To jest moje naturalne środowisko.

W pani muzyce, mimo wyrazistości rytmicznej, którą zresztą coraz częściej poprzez oso-biste obcowanie z perkusjonaliami uzupełnia pani swój wokal, jest dużo morza i płynno-ści, tak że odbiorca może odpłynąć. Woda jest źródłem życia, a pani tę wodę przemienia w muzykę. Fale dźwięku, fale morskie i te radiowe, ale też drgania i pulsowania naszego życia, które sprzęgają się czasem w najmniej oczekiwanych momentach. Czym są te tytu-łowe fale?

Tytułowe fale są wielowarstwowe, dotyczą połączenia nas z naszym „ja”, ze zgodą lub nie-zgodą na to, co się w nas i wokół nas dzieje. Z tym, że za pomocą naszej intuicji poprzez fale komunikujemy się z innymi ludźmi, że wywołujemy się myślami. To też fala, która w nas wzbierała w związku z pandemią – w jednych fala gniewu, w innych – napięcia i oczekiwania na to, co będzie dalej. To jest również fala dźwięków, na której jestem z Piotrem (Lemańczy-kiem) i Dominikiem, jako zespół, już wiele lat. Łączy nas fala wspólnego odczuwania muzyki, która jest trochę jak ta na okładce – tworzy rodzaj tkaniny.

Te fale na siebie nachodzą, czasem się krzyżują i z tego powstaje faktura. To jest pewien ro-dzaj połączenia z drugim człowiekiem – „nadawanie na tych samych falach”. Sytuacja izolacji, w której się znaleźliśmy, w wielu przypadkach skazała nas na siebie 24 godziny na dobę i mo-gło się okazać, jak rzeczywiście jest, jakie są nasze relacje z bliskimi, ze światem, z naturą. Woda kojarzy nam się z oczyszczeniem, właśnie z rodzajem niewyczerpanego źródła. I jest źródłem wielu znaczeń, dlatego każdy, kto się w tę płytę zasłucha, znajdzie coś dla siebie do interpretacji, bo najważniejsze, żeby zostawić przestrzeń dla słuchacza, dla jego intuicyjnej fali.

Czy pani jako wokalistka czuje się falą?

Na pewno, szczególnie biorąc pod uwagę tę falę dźwiękową, która sprawia, że my – muzycy – rezonujemy ze sobą, a wokaliści w ogóle są pudłem rezonansowym [śmiech]. Nasze brzmienie zależy w dużej mierze od naszego kształtu, szczególnie naszej głowy, i jest też związane z tym, co w nas tkwi, co chcemy powiedzieć. Na poszczególnych etapach naszego życia po-trzebujemy innych bodźców i inne dajemy emocje. Wydaje mi się, że artysta na każdej swojej płycie chciałby przekazać inną falę swoich przeżyć i to na pewno jest coś, co w nas ewoluuje.

Magia kaszubskich lasów i jezior, rodzime trójmiejskie plaże i Bałtyk. Dom. Miejsce przy kimś, własne miejsce, miejsce dla siebie. Scena. Każdy pani album ma swoje miejsce i nim wybrzmiewa. Ile znaczy dla Pani przestrzeń? Jak definiuje pani tę swoją?

Przestrzeń jest ogromnie ważna. Jestem człowiekiem, który uwielbia wolność, i gdyby ktoś próbował mnie w jakikolwiek sposób „spacyfikować”, czegoś mi zabronić czy coś nakazać, to od razu się buntuję i z tej spokojniej osoby wydobywa się gniew. Tak samo jak moi koledzy z zespołu jestem bardzo silnie osadzona na Kaszubach, w Trójmieście. Dla kogoś młodego może to nie ma wielkiego znaczenia, bo się wędruje, przemieszcza, mieszka raz tu, raz tam. I ja, mieszkając miesiąc w jednym miejscu, pół roku w innym – nie myślałam o tych miejscach w kategorii własnej przestrzeni. Ale teraz, gdy wracam na przykład z koncertów, czuję, że wra-cam do mojego miejsca.

Po studiach myślałam, żeby zamieszkać w Krakowie, gdzie był mój zespół i wielu przyjaciół, ale się nie udało, bo może nie pragnęłam tego tak w pełni. Pewnie zbyt mocno tęskniłabym za rodziną, bliskimi… Gdy zaczynałam nagrywać z zespołem For Dee i jeździłyśmy w trasy, to pomyślałam, że dobrze byłoby mieszkać w Warszawie, bo tam wszystko się działo, wielu ludzi mnie przekonywało: „Musisz się przenieść do Warszawy, bo inaczej decydujesz się na bycie z artystycznej prowincji”. Może poniekąd tak jest? Żeby pojechać na wywiad do Warszawy, trzeba przemierzyć grubo ponad 300 km. Umówić się z kilkoma dziennikarzami na parę dni z rzędu.

Może dużo więcej się jeździ, ale dla mnie północ jest fantastycznym miejscem do życia. Bez tego naszego wiatru nie potrafiłabym funkcjonować. Może mi to wietrzenie głowy i myśli jest potrzebne, tak jak patrzenie na morze i na horyzont. Uwielbiam Gdańsk, jego urokliwe bru-kowane uliczki – to jest dla mnie nie do zastąpienia. Nasze jeziora i lasy mają szczególny moc, kiedy zbiera się energię do czegoś twórczego.

W Warszawie kiedy spojrzy się do góry, to widać czubki budynków, ta przestrzeń jest zbita i gęsta. W Gdańsku, czy przede wszystkim na Kaszubach – u góry widać tylko nie-bo i żaden kształt nie ogranicza tej przestrzeni. W przełożeniu na muzykę: jazzfolkowy Snik (2014) kłania się kaszubskiej ziemi, Novos Anos (2016) pachnie ciepłym brazylijskim powietrzem, a Aquarius (2019) jest naturalnym środowiskiem dla wodnika. A jakim ży-wiołem jest Krystyna Stańko?

Chyba najbardziej wodą! Chociaż zapewne wszystkim po trochu, myślę, że to się również wiąże z naszą płcią [śmiech]. Kobiety są po prostu nieodgadnione, zmieniają się, czasem nie wiadomo, jak zareagują, i to jest chyba w nas najbardziej intrygujące. Ja lubię być wodą, ale też lubię być czasem ogniem. Lubię kiedy nic mnie nie ogranicza, kiedy mogę oddychać pełną piersią i nie muszę się przejmować, że ktoś mi coś narzuci. Jako pedagog na uczelni mogę sto-sować własne, autorskie metody i do każdego studenta podchodzić indywidualnie. Jako ma-ma daję swojemu synowi dużo swobody i wydaje mi się, że dzięki temu jest takim otwartym człowiekiem i muzykiem, szybko nawiązuje kontakty, czego mu nawet trochę zazdroszczę. Tak, myślę, że jestem mieszanką tych żywiołów, jednak z przewagą wody, która jest niepraw-dopodobnie kojąca i dobra. Kąpiel, czy po prostu widok morza, a pewnie też i ten mój znak zodiaku – wodnik – to chyba sprawia, że najbliżej mi do wody.

KS M. Karpowicz.JPG

fot. Mariola Karpowicz

Woda rozległa i nieograniczona – trochę jak jazz, który choć umieszczony w pewnych ramach, pozwala na wiele. Młode pokolenie jazzu często mówi, że to próba ich zaszuflad-kowania. A pani jak odczuwa jazz?

Myślę sobie, że w młodym pokoleniu jest czasem sprzeciw, żeby nie nazywać jazzu jazzem, czego doświadczam również wśród studentów, którzy czasami głośno mówią, że jazz kojarzy im się z jakąś skamieliną. Dla mnie jazz jest muzyką, która zawiera w sobie improwizację i dopóki to będzie trwało, ta muzyka będzie cały czas ulegała rozwojowi. To muzyk decyduje, w jakim kierunku w jazzie chce się przemieszczać. Uczulałabym jednak młodych ludzi na to, że nawet jeśli grają coś, co wydaje im się „wyższą formą współczesnego jazzu”, lekcje powin-ny zostać odrobione.

To jest tak jak z malarstwem – musimy przyswoić literaturę, poznać techniki, nauczyć się ry-sunku i dopiero później możemy kreować coś własnego. Niektórym się po prostu nie chce tego robić, bo przecież można nazwać swoją muzykę awangardową. Tylko pytanie, do czego jest im bliżej. Czy będą grać na festiwalach popowych, czy jednak jazzowych? Nazewnictwo nie ma wielkiego znaczenia, ale z przekonaniem, że jazz jest skostniały, trzeba uważać, bo kiedy się wsłuchają w muzykę poprzedniego stulecia, może się okazać, że wtedy działy się muzycz-nie dużo ciekawsze rzeczy niż niektóre obecnie.

Tak że spokojnie! [śmiech] Młodość to jak wiadomo czas buntu, czas, w którym możemy wszystkiemu zaprzeczać, więc ja to rozumiem. Tylko przestrzegam przed tym, żeby nie izolo-wać się od jazzu, a jednocześnie chętnie, gdy to wygodne, wpisywać się w to środowisko. Amerykanie czasem mówią, że jest tylko jeden jazz, amerykański, ale my wiemy, że jazz może mieć w sobie nutę słowiańskości i pięknie łączy się z muzyką ludową, więc może być w każ-dym kraju, w którym chce. Jest jazz skandynawski, polski i każdy inny. Nazywanie czegoś jazzem nie przeszkadza w opowiadaniu własnej historii w sposób nowoczesny, a nawet nowa-torski. Przeszłość jest tak samo ważna jak przyszłość. Dlatego byłabym ostrożna w tym otrze-pywaniu się z szyldu „jazz”. Zagraj pięknie standard, poznaj harmonię, odkrywaj historię, a paleta twojej artystycznej wypowiedzi będzie bogatsza.

Żeby korzystać z wolności, trzeba wiedzieć, czym ona jest. W zespole ważne jest też to, żeby nie wchodzić sobie na osobiste poletka wolności. I tak trio Stań-ko/Bukowski/Lemańczyk, choć kameralne, daje sobie przestrzeń. Z tymi muzykami współpracuje i przyjaźni się pani od lat. Czy to jest taki pani domowy skład? Najbliższy, który najlepiej czuje, „w jakim kierunku podąża pani głos”?

To jest skład, w którym bardzo dobrze się czuję, świetnie się rozumiemy, mamy podobne spoj-rzenie na świat. Lubię z nimi podróżować, bo to wesoła ekipa. Razem byliśmy w różnych bar-dzo odległych miejscach, a to właśnie podczas takich dłuższych wypraw poznaje się przyja-ciół. To jest dla mnie team, który się sprawdził nie tylko towarzysko, lecz przede wszystkim muzycznie. Po latach współpracy utkaliśmy już własną przestrzeń, o której wiemy, że z innymi się nie powtarza. Ważne dla nas w tym zespole jest to, że możemy wychodzić z ciszy, obco-wać z pauzą. Znamy swoje reakcje na tyle dobrze, że wiemy, kiedy co może się wydarzyć, a jednak nierzadko się zaskakujemy. To są osoby, z którymi lubię przebywać, tworzyć i koncer-tować, ale też od czasu do czasu grywam z innymi muzykami, co jest również interesujące. Natomiast w naszym triu nikt nie ma osobowości dominującej i każdy ma wolność wokół sie-bie. Z Piotrem i Dominikiem nie muszę się obawiać, że narażę się na jakiś obciach czy śmiesz-ność, kiedy chociażby eksperymentuję ze swoim głosem. To chyba jest nagroda za te lata współpracy [śmiech].

Zresztą moim producentem jest Paul Rutschka, zdolny muzyk-basista, który nas nagrywa, realizuje, miksuje. Prywatnie to mój siostrzeniec, od płyty Secretly (2010) wyprodukował wszystkie moje albumy. Piękny projekt okładki ostatniej płyty Fale zrobiła ta sama osoba, która w 2012 stworzyła okładkę Kropli Słowa (2012), malarka i fotograficzka Alexandra Hinz-Wladyka. Jak widać, lubię pracować z ludźmi, których znam i cenię, którzy są dla mnie ważni i artystycznie bardzo interesujący. Jeśli chodzi o opiekę managerską, to sprawuje ją od lat mój mąż Andrzej, za co jestem mu bardzo wdzięczna.

W śpiewaniu oprócz wydobycia dźwięku z tego naszego instrumentu, jakim jest głos, tak jak pani powiedziała, liczy się treść tego dźwięku, to jak ją zrozumiemy i przekażemy da-lej. Przy okazji wydania Kropli Słowa twierdziła pani, że śpiewa tylko te teksty, które mo-głyby wyjść spod pani pióra.

Dzięki słowom, które interpretujemy, wchodzimy w sferę głębokich niuansów. Ja miałam tak właśnie z wierszami Wisławy Szymborskiej – człowiek jest w nich, ale jednocześnie za każ-dym razem, na kolejnym koncercie, odkrywa jeszcze coś innego. To są tak wspaniałe byty, które mówią mi, że człowiek to istota nieprawdopodobnie fascynująca. One odpowiadają na moją wątpliwość, jeszcze z dzieciństwa – dlaczego ja to ja? Słowa są dla mnie taką materią, w której my jako wokaliści się wypowiadamy. Właściwie w piosence ważniejsze są dla mnie słowa niż to, co chcemy pokazać głosem. Głos jest narzędziem do budowania nastroju, ekspre-sji. Ale bez umiejętności i natchnienia opowiadania historii, czyli interpretacji, nie wciągnę słuchacza, choćbym miała nie wiadomo jaki głos, jaką skalę, wolumen itp.

Można go rozwijać w nieskończoność, ale bez opowieści to będzie coś na krótką chwilę, jak w talent show – zabłyśnie i rozpierzchnie się gdzieś jak confetti. Nawiązując do Billie Holiday, to właśnie jej opowieść ma ciężar i wciąga, wznosi nas na inny poziom. Wracając do początku naszej rozmowy, myślę, że wokalistyka to jest oddzielny rozdział. To są dwa różne światy, jeśli chodzi o porównanie z muzyką instrumentalną, bo przecież oprócz warstwy ściśle mu-zycznej mamy tu jeszcze sferę słów, w które trzeba głęboko wejść. Słowa są falą, która może prowadzić również do olśnienia.

Finał Fal to jeden z piękniejszych Osieckowo-Komedowych klasyków, jedyny nieautorski utwór na płycie, ale opatrzony autorskim spojrzeniem i interpretacją. Dlaczego akurat w tym wyjątkowym roku wybór padł na Nie jest źle? Choć jest to piosenka bynajmniej nie pokrzepiająca, to pani brzmi w niej spokojnie, a nawet z uśmiechem...

Noszę w sobie miłość do tych pięknych, starych, polskich piosenek, dlatego też na moich pły-tach pojawiały się wcześniej takie utwory jak Dobranoc czy Zmierzch, a teraz właśnie ten. Może nie jest zbyt optymistyczny, ale ja dostrzegam w nim nutkę nadziei. Gdy tracimy kogoś, kto był wspaniałą osobą, i mamy z nim dużo miłych, ciepłych wspomnień, to po jakimś czasie, po wielkim bólu i łzach, przychodzi moment, gdy go wspominamy i jawi nam się często w odbiciu tych radosnych chwil. One są nadzieją, że ten człowiek zostaje jakąś cząstką nas sa-mych. Ta piosenka jest dla mnie formą wspomnienia, bardzo dobrze pasowała do programu płyty. Pewnie ma dobrą falę w sobie.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO