Wywiad

Mirosław Carlos Kaczmarczyk: Nie ma etapów zakończonych

Obrazek tytułowy

fot. Piotr Gruchała

Loud Jazz Band świętuje w tym roku 30-lecie powstania. Grupa kolegów spotykających się na pierwszych próbach na warszawskim Bródnie, a następnie zdobywających swoją publiczność wśród stałych bywalców dawnego klubu Akwarium przy ulicy Emilii Plater, po osiągnięciu sukcesu albumem 4ever 2U zniknęła nagle w połowie lat dziewięćdziesiątych z polskiej sceny. Odrodziła się jednak jako międzynarodowy skład ze stałą siedzibą w Oslo i coraz ważniejszą w tym składzie rolą norweskich instrumentalistów. W sumie przez LJB przewinęło się prawie pół setki muzyków. O początkach i obecnej działalności zespołu opowiada jego współzałożyciel oraz od trzech dekad jedyny kompozytor i lider Mirosław Carlos Kaczmarczyk.

Piotr Wickowski: Skąd wziął się pomysł na Loud Jazz Band?

Mirosław Carlos Kaczmarczyk: Loud Jazz Band to mój pomysł. Był moim pomysłem na początku i jest realizowany według mojego pomysłu dzisiaj. Ze wszystkimi konsekwencjami tej decyzji wpływającymi na moje prywatne plany. Ale jest też oczywiste, że nikt nie jest w stanie wiele zdziałać sam. Ja jestem „magnesem”, który przyciąga wspaniałych muzyków i ludzi wokoło. Loud Jazz Band nazywam grupą twórczą. Zazwyczaj co jakieś 6-8 lat dobija do nas ktoś nowy niby zupełnie przypadkiem… i okazuje się, że wnosi do „naszego dzieła” coś wyjątkowego. Tak pojawił się wybitny designer Kuba Karłowski w roku 2004 i jest ciągle z nami. Parę lat temu pojawiła się Marta Ratajczak, która jest naszą największą fanką i robi nam wspaniałą promocję, zapewniając też opiekę medialną.

Jak to wszystko się zaczęło?

W okresie studiów w Akademii Muzycznej w Katowicach inspiracje wybitnymi muzykami – jak Miles Davis, John Scofield, Mike Stern czy Pat Metheny - wymusiły niemalże na mnie kierunek dalszego działania. Upside Downside (druga płyta Mike’a Sterna z 1986 roku – przyp. red.) „zalazła mi za skórę”, z tym nietypowym, przepięknym dźwiękiem Mike’a Sterna z yamahy SPX 90 (procesor efektów dźwiękowych do gitary – przyp. red.). A będąc wówczas na kontrakcie w Miami miałem dużo czasu, aby się rozmarzyć, testując swoje pomysły z dostępnymi tam muzykami, tymi, którzy grali w różnych składach na statkach. Co przeniosło się na początki założonego w Polsce zespołu.

W pierwszym etapie działalności Loud Jazz Band było typowo – granie coverów takich gwiazd jak Chick Corea, na przykład jego Crystal Silence. Wykonywaliśmy fajną wersję Omaha Celebration Pata Metheny’ego, która właściwie sformowała nasz kierunek muzyczny. Pamiętam, że był też na tapecie John Scofield i jego Rule Of Thumb oraz Both Sides Of The Coin Michaela Breckera i Mike’a Mainieriego. Na dyplomie w Katowicach grałem kompozycje Sterna i Scofielda, ale także już swoją Gianni - zainspirowaną Allanem Holdsworthem. Wtedy nabrałem apetytu na ciekawe brzmienia akordów.

W takich okolicznościach rodził się Loud Jazz Band?

Tak. Byłem bardzo aktywnym muzykiem sesyjnym w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. W przerwach między trasami koncertowymi po Polsce z artystami pop oraz między występami ze spektaklami teatralnymi skrzykiwałem „próby” w Domu Kultury Świt na warszawskim Bródnie, bo tam dostałem do dyspozycji pokój muzyczny. Porankami wpadali różni koledzy muzycy, aby ćwiczyć, testować, pogadać. Tworzyliśmy małe środowisko muzyczne. Trochę później odkryłem, że jest możliwość nagrań demo w Akademii Muzycznej. I powoli przesuwałem nasze działania do centrum - klubów Akwarium i Remont. Bywało się prawie codziennie w tych klubach… A później przyszły pierwsze koncerty, które okazały się bardzo udane, i tak powoli wszystko się rozkręcało. W tym czasie zostałem też zaproszony do wzięcia udziału w wyjątkowym koncercie Wojciech Karolak Trio, z Tomaszem Szukalskim i Czesławem Bartkowskim, na głównej scenie Jazz Jamboree. Później, albo prawie wtedy, pojawiłem się w zespole muzycznym musicalu Metro, z którym dojechałem aż na Broadway.

Jaki był pierwszy skład grupy?

Pierwszy skład stworzyli ze mną: Wojtek Staroniewicz na saksofonach, Andrzej Rusek lub Darek Szymańczak na basie, Darek Janus na klawiszach, Maciej Ostromecki na bębnach i Piotr Iwicki na instrumentach perkusyjnych i syntezatorach. Otrzymaliśmy wsparcie ze strony Mariusza Adamiaka i pierwsze koncerty odbyły się w jego Jazz Clubie Akwarium. W starcie pomógł nam też Jazz Club Remont i Grzegorz Gałuszka, zapraszając niejednokrotnie na swój festiwal Guitar City.

Wtedy też wypracowany został pierwszy własny repertuar grupy?

Tak. Jak już odeszliśmy od coverów, Loud Jazz Band zaczął grać tylko moje kompozycje. Tak już zostało, że do dzisiaj zespół gra wyłącznie moją muzykę.

Wielokrotnie podkreślałeś, że w twoim zespole spotykali się świetni muzycy, indywidualności, które z czasem dochodziły też do prowadzenia swoich własnych projektów. Nie chciałeś skorzystać z ich możliwości kompozytorskich?

Ostatecznie w LJB każdy utwór jest wynikiem intensywnej pracy, w której uwzględniane są wszelkie uwagi grających w zespole muzyków. To nie jest wyłącznie realizowanie mojej wizji kompozytorskiej. Czasem nawet zupełnie przekomponowuję coś pod wpływem uwag kolegów. Poza tym z zasady zostawiam kolegom ogromną przestrzeń, staram się niczym ich nie ograniczać, a tylko korzystać z ich olbrzymich talentów. Często ograniczam się do roli organizatora czy koordynatora, więc zatrzymałem dla siebie drobną satysfakcję w postaci funkcji kompozytora [śmiech]. À propos komponowania ciekawostka - pierwsze moje kompozycje powstały wyłącznie na gitarze. Potem, po przeprowadzce do Norwegii, komponowałem na fortepianie mojej żony. Tym samym, z którego korzystał wtedy mieszkający niedaleko nas Tord Gustavsen. Zostawialiśmy mu klucze, żeby mógł podczas naszej nieobecności ćwiczyć. A przy najnowszej płycie The Giant Against The Girl nastąpił, w moim przypadku, powrót do korzeni, bo znowu w całości powstała ona na gitarze. Zresztą komponowałem ten album w zaciszu mojego małego mieszkania przy ulicy Hożej w Warszawie. Wiązało się to z częstymi przyjazdami do rodzinnego miasta, z którym nadal czuję się mocno związany.

Jak do tego doszło, że płyta 4ever 2U, która przyniosła wam sukces już na początku działalności, wydana została przez renomowaną wytwórnię Mercury Records jako pierwszy album polskiego wykonawcy?

Tu zaznaczył swoją ważną rolę w tym zespole Piotr Iwicki, który nam to załatwił. On zawsze był chętny, aby otwierać nam nowe możliwości poprzez swoje kontakty, pomysły i wizje. Piotr też wymyślił nazwę Loud Jazz Band. A że byliśmy bardzo pod wrażeniem płyty Loud Jazz Scofielda, chętnie na to przystaliśmy. Przyjaźnię się z Piotrem od tamtych czasów. On jest na stałe częścią LJB. Miał tylko „bezpłatny urlop” od naszego zespołu, gdy wziął na siebie obowiązki szefa Agencji Muzycznej Polskiego Radia. Ja z kolei jestem zapraszany do jego autorskiego Virtual Jazz Reality. 4ever 2U swój sukces w 1994 roku zawdzięcza też Studiu Sonus, w którym świetnie nagrał nas Darek Szweryn. Bez tego nie byłoby nominacji do Fryderyka.

Paradoksalnie, kiedy nadeszły największe sukcesy, przeniosłeś się do Norwegii i zespół przestał istnieć w dotychczasowej wersji. Czy trudno go było odrodzić w nowych, skandynawskich realiach? Czemu nie wolałeś otworzyć nowego rozdziału, z inną grupą, pod zupełnie inną nazwą?

LJB to jest jakby moje dziecko, więc nie było powodu, żeby z niego rezygnować, coś zmieniać w tej kwestii [śmiech]. W początkowym okresie po przeprowadzce do Norwegii chodziłem często na jam sessions. Dzięki temu wskoczyłem najpierw do różnych międzynarodowych składów, na przykład takiego z brazylijskim wokalistą czy do smoothjazzowej grupy afrykańskiej. Później załapałem się do big-bandów, dzięki temu, że świetnie czytam nuty. Zresztą, jak się wielokrotnie okazywało, byłem jednym z nielicznych gitarzystów z taką biegłością w czytaniu nut, co dawało mi szansę na pracę w orkiestrach, studiach nagraniowych, przy muzyce filmowej, w różnych nietypowych sytuacjach. Wcześniej w Polsce przydało się to w zespole musicalu Metro. Równocześnie z moimi różnymi zajęciami muzycznymi w Oslo szukałem muzyków do LJB, poszerzałem kontakty, wykorzystywałem to, że stawałem się powoli częścią tamtego środowiska muzycznego.

DSC_6139.jpg fot. Piotr Gruchała

Tak, odrodzenie zespołu było bardzo trudne i zajęło mi dużo czasu. Tym bardziej że nie wyjechałem do Norwegii na kontrakt, żeby zarobić trochę kasy. Zdecydowałem się na poważnie - wyjechałem do mojej polskiej narzeczonej i obecnie ciągle mojej żony, która tam dostała pracę. Robiłem wszystko w tym samym czasie – uczyłem się języka, niemal od samego początku dużo pracowałem w szkołach muzycznych i przygotowywałem się do reaktywowania LJB.

W takim razie, na ile rozwój zespołu był – i jest nadal – kwestią przypadku, nowych osobowości pojawiających się w składzie, a na ile planowałeś i kontrolowałeś ten proces?

Przede wszystkim chciałem zatrzymać polski trzon grupy - Wojtka Staroniewicza, Maćka Ostromeckiego i Piotra Iwickiego, ale szukałem też oczywiście muzyków tam, gdzie zamieszkałem, czyli w Oslo. Wszystko zajmuje jakiś czas, ale kiedy nadejdzie ten właściwy moment, wiele dzieje się szybko i nagle zaczyna działać jak należy. Tak było z Pawłem Kaczmarczykiem, ale zanim się pojawił, trzeba było czekać osiem lat. Teraz jest niezbędnym elementem tego zespołu i nasi Norwegowie nie wyobrażają sobie, że mogliby bez niego grać.

Pierwszy okres był bardzo trudny, ale za wszelką cenę starałem się, żeby zespół mógł grać. Zaproponowałem młodym muzykom, z którymi wtedy próbowałem, żeby zespół nazywał się Loud Jazz Band. Później przyszedł czas na zmiany w składzie, które trzeba było zrobić delikatnie, z szacunkiem dla muzyków, by moje nazwisko nie było źle kojarzone w Norwegii z jakimiś niepoważnymi decyzjami. Dzięki temu pojawili się nowi muzycy z Oslo, między innymi Knut Løchsen i Michael Bloch, oraz Belg Jonas Cambien, który dołączył do nas ostatnio.

Muzycy z zespołu ratują mnie zawsze, kiedy się szykuję do popełnienia jakiegoś błędu. Niezastąpiony jest w tym Paweł Kaczmarczyk. Była taka sytuacja podczas pierwszej dużej próby w Oslo, przymiarki do nagrywania płyty The Giant Against The Girl. Kiedy Paweł zobaczył nuty do The New People, to powiedział: „Na pewno tego nie będę grał. Nawaliłeś tu za dużo i za gęsto. Nie da się tu przebić z niczym osobistym”. Był to moment przełomowy… Zawstydziłem się, stuliłem uszy po sobie i pierwsze, co zrobiłem po tej próbie, to dużo okroiłem, biorąc pod uwagę komentarze Pawła i innych muzyków. Wyszło cudo.

Prowadzenie takiego zespołu z punktu widzenia emigranta jest trudniejsze czy może było ci łatwiej w realiach przychylnego kulturze i muzyce bogatego państwa skandynawskiego, za jakie uważana jest Norwegia?

Nie zapominajmy, że prowadzę zespół ośmioosobowy! Często konieczne są zastępstwa. Czasem mam wrażenie, że jestem na jednej niekończącej się próbie albo jednym niekończącym się przesłuchaniu. Chociaż właściwie to jest też sposób na poznanie nowych twarzy, młodych muzyków. Oni polecają swoich kolegów i piłka się toczy. Niektórzy robią sobie przerwę, później wracają.

Bogate państwo skandynawskie pomaga, ale nie zawsze i nie wszystkim. Pamiętam, jak w Tokio, gdzie grałem z Alfred Hause Tango Orchestra, spotkałem się przypadkowo z chłopakami z tria Marcina Wasilewskiego po ich koncercie i podczas rozmowy przy kieliszku wina padło stwierdzenie, że oni nie są w stanie konkurować z takimi jak my, mającymi wsparcie finansowe skandynawskiego państwa. A akurat wtedy dostałem tego wsparcia 3 tys. kr, czyli około 1400 zł. To chyba nie za wiele, jak dla ośmioosobowego Loud Jazz Band na tournée po Polsce. Nie zapominajmy, że jedzie z nami też dźwiękowiec Krzysztof Podsiadło, dwóch filmowców - Paweł Gołębiowski i Piotr Modzelewski oraz projektant grafiki Kuba Karłowski. W sumie 12 osób. Nie sądzę, aby ktokolwiek był w stanie zrozumieć, z czym łączy się prowadzenie tak licznego zespołu wysokiej klasy, z tak dużymi ambicjami. Koszty są naprawdę duże. Myślę, że trio jest optymalnym składem. Kwartet - już zaczyna brakować kasy. A co dopiero kilkanaście osób.

Wszyscy myślą, że dostaję wsparcie, mam sponsoringi… No i w ogóle mam fajnie, bo mieszkam w Norwegii. Tymczasem na co dzień pracuję jednocześnie jako lider, kompozytor, producent, manager, road manager, koordynator, logistyk, wizjoner, szef ekonomiczny, kasjer, dyspozytor wykonywania potrzebnych ruchów i dopiero na końcu gitarzysta.

Jak zespół odbierany jest w Norwegii?

Loud Jazz Band jest znany w środowisku jazzowym Norwegii chociażby dlatego, że wielu znanych norweskich muzyków przez niego przeszło. Erik Johannessen, z Jaga Jazzist, opowiadał kolegom o siedmiostronicowych partyturach pisanych przeze mnie ręcznie… [śmiech]. Ale już nie piszę nut ręcznie, bo znalazłem przypadkiem znakomitą współpracowniczkę, panią Aleksandrę, która działa na tych samych falach jak reszta LJB i która ułatwia mi pracę w tej kwestii. Choć kiedy pierwszy raz przyszedłem na próbę z tą piękną cyfrową partyturą, perkusista powiedział: „Nie będę z tego grał. W tych ręcznie pisanych nutach czuć było twoją duszę. A tu co? Co mi tu dajesz?”.

Którzy z norweskich muzyków znanych poza granicami kraju, poza Erikiem Johannessenem, przewinęli się przez LJB?

Najbardziej znane nazwiska norweskiej młodej sceny jazzowej - Helge Lien, Per Mathisen, Erlend Slettevoll, Øystein Skar - wszyscy oni przeszli przez LJB. Młodzi muzycy przychodzą do mnie i przechodzą trening w czytaniu nut i wykonywaniu dużych form. Ale trzeba zaznaczyć, że te wszystkie nazwiska to super muzycy. Sprawiło mi wielką radość, że chcieli się pojawić w LJB. Właściwie udało mi się wypracować taką pozycję, że najlepsi muzycy na norweskim rynku jazzowym deklarują chęć dołączenia do nas, na przykład w roli zastępcy. Czego przykładem jest Frode Berg - gwiazda norweskiego basu.

Można powiedzieć, że wszystkie etapy przejściowe zespołu odeszły wreszcie w przeszłość?

Zespół jest ciągle w drodze. Nie ma etapów zakończonych. Fajnie, że wreszcie jesteśmy znani. To daje siłę i wskazuje kierunek, żeby nie popadać w stagnację. Ale ciągle czuję, że w pewnym sensie dopiero zaczynamy. A to już przecież 30 lat! Aktualną edycję grupy uważam za najlepszą ze wszystkich do tej pory. Dołączyli do nas jeszcze Paweł Pańta i Kenneth Ekornes. Nazywam ją Loud Jazz Band Special Edition.

Jakie są plany na najbliższą i bardziej odległą przyszłość Loud Jazz Band?

Jesteśmy już po koncertach jubileuszowych w Norwegii. Poszło wyjątkowo dobrze, a materiał - film i dźwięk na wielośladzie - jest gotowy do edycji i miksowania, czym zajmie się Michał Mielnik. Zamierzam rozciągnąć trasę jubileuszową na następny rok. Marzę, aby gdzieś zagrać w Polsce. I żeby grać więcej w Norwegii.


Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 10/2019

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO