Wywiad

Natalia Mateo: świat zmieniają poeci i filozofowie

Obrazek tytułowy

fot. Jörg Grosse Geldermann, ACT

Natalia Mateo – wokalistka urodzona w Polsce, która dorastała w Austrii i w Niemczech. Jedna z gwiazd wytwórni ACT, dla której nagrała już dwie płyty. Debiutancki album dał jej prestiżową nagrodę Echo za jazzowy debiut roku. Sama pisze i komponuje, chętnie sięga też po klasyki jazzu, rocka, popu, folku, piosenki poetyckiej – światowe i polskie.

Krzysztof Komorek: Nagrałaś i wydałaś już drugą płytę dla ACT-u, ale do świadomości jazzfanów w Polsce chyba jeszcze wystarczająco mocno nie dotarło, że mamy w tej prestiżowej jazzowej wytwórni polską wokalistkę. Może powiesz jak to się stało, że twoje płyty pojawiły się w katalogu ACT-u?

Natalia Mateo: Znalazłam się we właściwym momencie, we właściwym miejscu – a mianowicie w Osnabrück, gdzie studiowałam wokal jazzowy. Nie tylko spotkałam tam Siggiego Locha (założyciel i szef ACT-u – przyp. red.), któremu wręczyłam płytę. Spotkałam tam też zespół, z którym nagrałam tę i kolejne płyty, z którym koncertuję oraz który – i to było wyjątkowe – po prostu był ponad przeciętnie zaangażowany i gotowy nie szczędzić energii, czasu, umiejętności praktycznych (także marketingowych czy związanych z internetem), ale i na przykład własnych samochodów. To w kręgach studenckich, ale i w ogóle zdawało się wyjątkowe. Zwłaszcza perkusista Fabian Ristau okazał się siłą pociągową.

Wychowywałaś się i kształciłaś w znacznym stopniu poza naszym krajem, ale związki z Polską, także artystycznie, utrzymujesz. Widać to chociażby w wyborze śpiewanych utworów, w tym, że śpiewasz i piszesz teksty po polsku. Czy jako osoba świetnie władająca językami obcymi, nie miałaś pokusy, żeby śpiewać tylko po angielsku, czy tylko po niemiecku? Nawet w Polsce większość płyt wydawanych przez wokalistki i wokalistów jest anglojęzyczna? Czy to nie przeszkadza na przykład w odbiorze twojej muzyki na koncertach poza Polską?

Myślę, że niektórzy się tego obawiali, na przykład wytwórnia. I w pewnym sensie mają rację. Oni mają na uwadze przede wszystkim niemiecki, a potem oczywiście międzynarodowy rynek, więc przyjmują, że muzyka anglojęzyczna jest właściwym pierwszym krokiem. A dla mnie odkrywanie muzyki, śpiewu i języków, w których śpiewam, było procesem a nie jednorazową decyzją. Okazuje się, że najczęstszym komentarzem (także, a raczej przeważnie nie-Polaków) po koncertach jest, że zwłaszcza ten polski język w mojej muzyce uważają za poruszający. Co mnie zresztą nie dziwi. Uwielbiam brzmienie języka polskiego w muzyce, uwielbiam jego niuanse fonetyczne, melodie, miękkość, ale i wyraźne spółgłoski.

Jak więc udało się przekonać wydawcę, nie tylko do polskiej, w większości, płyty De Profundis, ale także do nagrania jej w Polsce?

Nie musiałam ich wcale przekonywać. Studio zaproponowali sami, a wręcz dali do zrozumienia, że bardzo zależy im na tym, żeby tam nagrać płytę. Wiele produkcji tam nagrali, zwłaszcza artystów tak związanych z Polską, jak Adam Bałdych, ale nie tylko. Poza tym za taką jakość sprzętu i obsługi w Niemczech zapłaci się znacznie, ale to znacznie więcej. A w kwestii repertuaru – mieliśmy taki układ, że oni zadecydują po nagraniu, czy zechcą ją wydać, czy nie. Za to robiliśmy dokładnie to, co chcieliśmy.

Masz rodzinne związki ze sztuką operową. Czy decyzja o śpiewaniu była – choć w jakimś stopniu – spowodowana wpływem ze strony rodziców? Dlaczego twój wybór poszedł w stronę jazzu, a nie właśnie opery? Czy były jakieś próby z twojej strony kształcenia się właśnie w kierunku śpiewu operowego?

Zaczęłam od anglistyki, religio- i kulturoznawstwa, literatury i teatru. Głosu tak naprawdę nie miałam, ale wielkie pragnienie śpiewania i dobry słuch. No więc oznaczało to znalezienie odpowiednich nauczycieli, ale najpierw poradzenie sobie z wieloma nieprzepracowanymi pożegnaniami związanymi z przeprowadzkami oraz ze wstrząsem znalezienia się nie tyle w nowym kraju (po powrocie do Polski), co w tak ekstremalnym środowisku, jak internat żeńskiej szkoły prowadzonej przez siostry zakonne. Pierwsze nauki szły w stronę śpiewu operowego, to prawda. Po jakimś czasie nie potrafiłam powiedzieć, czy to była moja decyzja, czy jakaś chęć pójścia w ślady taty. Wtedy ważni nauczyciele pokierowali mnie w tym kierunku i zaczęłam odkrywać świat jazzu. Choć nie tylko, bo zaczęłam się konfrontować z nowymi parametrami poszukiwania własnego muzycznego języka, własnej muzycznej tożsamości. W jazzie by powiedzieli – „własnego brzmienia”. I pokochałam ten świat, choć świat jazzu ma swoje własne trudności, dziwności i przykrości.

Ponieważ czerpiesz inspiracje z różnorodnych stylistycznie źródeł, czy myślałaś o tym, by sięgnąć właśnie także po operę?

Myślałam. Także o tym, żeby wrócić do tej specyficznej pracy nad głosem, ale to – z mojego punktu widzenia – wielkie decyzje. Nie kryję, że bardzo mocno mnie też inspirują wszelakie alternatywy, ale i pop, rock, folk i punk.

Czego więc słuchasz? Także w wolnych chwilach, już niekoniecznie, jako artystyczną inspirację. Masz zapewne swoich mistrzów, ulubieńców, artystów, którzy są dla ciebie ważniejsi od innych, a może jakieś mało znane muzyczne odkrycia, którymi chciałabyś się podzielić?

Hmm... Björk, DakhaBrakha, Radiohead, Abida Parveen, przedśmiertna płyta Davida Bowiego (Blackstar, 2016 – przyp. red.) – słuchałam chyba z tysiąc razy. Hip-hopu trochę, w młodości bardzo dużo klasyki, włoskiej opery, a pewnie najwięcej Bacha, ale i cały Pierścień Nibelunga widziałam w operze. Potem miałam fazy na różne rzeczy: Pat Metheny przez jakiś czas, Arvo Pärt, John Coltrane, The Jazz Messengers, Ornette Coleman, Gretchen Parlato, Theo Bleckmann, Tom Waits, Prince, Rabih Lahoud, This Mortal Coil i zespoły skupione wokół wytwórni 4AD, do których zaliczam też Jeffa Buckleya, Ambrose Akinmusire’a, Bena Wendela, Marię Peszek. Niegdyś miałam fazę na Annę Marię Jopek, Cesárię Évorę, Marię João. Jak miałam 12 lat słuchałam The Cranberries, e.s.t., obu Avishaiów Cohenów. Ach, no i... dużo ciszy.

Wybór utworów na najnowszej twojej płycie bardzo mnie zaskoczył. Zwłaszcza tych tak popularnych w Polsce. Chociażby Modlitwa Okudżawy, to dla mnie i mojego pokolenia pieśń szczególna, z wyjątkowymi konotacjami, ze szczególnym, niełatwym przekazem. Nie spodziewałem się znaleźć jej na jazzowej płycie, nagranej w dodatku przez artystkę z pokolenia, które wchodziło w dorosłość, kiedy Okudżawa już nie żył.

Muszę najpierw napomknąć, że sam tekst nie jest autorstwa Okudżawy, ale jest to stary tekst francuskiego autora – Françoisa Villona, pochodzący z XV wieku. Cóż mogę powiedzieć. Zdaje się, że wciąż decyduję się na śpiewanie utworów posiadających w pewnych kręgach czy generacjach status kultowy. Na poprzedniej płycie (Heart of Darkenss, 2015 – przyp. red.) było to Strange Fruit. Spotkałam się wtedy z krytyką lub delikatniej – pytaniem – ciemnoskórej kobiety. Nie wiem tylko, czy wiedziała, że autor tekstu – Abel Meeropol – był jasnoskórym żydem. I choć rozumiem, skąd pochodzi zaskoczenie, to oczywiście ja, jako artystka, mam pewnego rodzaju poczucie bezkarności i mimo wszystko niewysłowionego prawa do „robienia tego, co mi się podoba”. Mówiąc przekornie, bo słowa Villona bardziej „głęboko mnie poruszają” niż „mi się podobają”. Spodziewałam się też zdziwienia moją wersją utworu Czesława Niemena na tej płycie. Nawiasem mówiąc, uważam, że oba utwory są niezmiernie aktualne w dzisiejszych czasach. Z mojej perspektywy nie jest to rodzajem bezczelności, której się dopuszczam, bo ja nie „bezczeszczę” żadnego z tych utworów – na przykład trzymam się zasady nie zmieniania melodii – a raczej rodzajem bezczelnego poczucia równouprawnienia, bez względu na wiek, generację, płeć, narodowość czy inne czynniki.

Q1020281.jpg fot. Peer Kugler

Nie mam o to pretensji, że ktoś porywa się na śpiewanie Niemena czy Okudżawy, to raczej wzruszenie, czy radość, że te ważne utwory nie zostaną zapomniane, że jeszcze dostrzega się ich aktualność. Natomiast trochę tej – jak to nazwałaś – bezczelności, chyba artyście nie zaszkodzi? Zresztą można to nazwać uzasadnioną pewnością siebie. Zwłaszcza, kiedy interpretacje okazują się sukcesem.

Kenny Werner powiedział kiedyś, że tym, co najbardziej porywa publiczność, jest niezachwiane przekonanie o tym i wiara w to, co się przedstawia, gra czy robi na scenie. Charyzma. Jest jakaś taka tęsknota w nas za bezgraniczną akceptacją siebie i tego, co z nas wypływa. I jeśli ktoś, kto na scenę wchodzi, ma to, to trochę szalejemy z tego powodu. Można powiedzieć, że jest to w ogóle warunek wchodzenia na scenę – bezczelna wiara w siebie, w to, co się robi. A czy właśnie nie od wiary podczas wykonania zależy, czy interpretacja jest udana, czy nie?

Zaletą twojej bardzo klasycznej interpretacji songu Niemena jest właśnie trzymanie się oryginału. W Dziwny jest ten świat genialnie wypadł Sebastian Gille – fantastycznie wczuwając się w klimat utworu i wzmacniając siłę przekazu. Z drugiej strony do I Will Always Love You podeszłaś zupełnie inaczej, rezygnując z ckliwej ballady, na rzecz bardzo nowoczesnych brzmień.

Bo od ckliwości to w ogóle staram się trzymać z dala...

Wracając jeszcze do pieśni Okudżawy, po jej zakończeniu cierpliwi znajdą jeszcze, nieopisany na okładce suplement zaśpiewany a capella w języku niemieckim? Co to za dodatek?

Jest to bardzo dla mnie ważny tekst Rilkego Du musst das Leben nicht verstehen, czyli: „Nie musisz rozumieć życia, a stanie się ono niczym uczta”. Czyż to nie piękna myśl?

Rilke jest w tym utworze bliski horacjańskiemu „Carpe diem”. To taki dość optymistyczny suplement do raczej smutnego przekazu Villiona / Okudżawy, który całą nadzieję pokłada w Bogu. Z kolei Rilke mówi: „Pozwól, aby każdy dzień Cię zaskoczył”. Czy taki komentarz oznacza, że masz jednak optymistyczne podejście do otaczającej nas rzeczywistości? Może nawet trochę beztroskie?

Gdzieś w głębi absolutnie tak. Inaczej przecież nie potrafiłabym się w ogóle zagłębić w myśl o braku chęci zmieniania świata, czy raczej ludzi wokół.

Napisałem w recenzji (JazzPRESS – 5/2017), że wybór utworów na De Profundis był dość odważny, jeżeli wręcz nie szalony. Okudżawa, Niemen, Komeda, Dolly Parton na dodatek. Szczerze mówiąc, słuchając płyty pierwszy raz, czekałem, na której interpretacji się potkniesz. Nie miałaś obaw porywając się na śpiewanie utworów z taką historią?

Nie. No nie wiem. Coś muszę przecież śpiewać, jeśli już muszę śpiewać. A muszę – tak jak ty musisz zadawać pytania, ja muszę śpiewać. No i jak? Doczekałeś się?

Napisałem w tekście o tej płycie, że potknięć nie było. Okazało się, że De Profundis jest skokiem na głęboką wodę, ale sprawnego i pewnego siebie pływaka. I jak mi się wydaje to nie do końca takie jak mówisz: „Coś muszę przecież śpiewać”, ale przemyślany wybór.

Wiem, bo w mówieniu o głębi jest jakaś sprzeczność. Więc zamiast mówić o tym, że to są tematy naszych czasów, mówię, że o czymś muszę śpiewać. Żeby się nie potknąć o tę całą głębię.

Czy w aranżowaniu polskich utworów, ma znaczenie, a może wręcz pomaga to, że twoi koledzy z zespołu nie czują chyba takiego obciążenia, jak nasi rodzimi muzycy? Obciążenia jakie związane jest z interpretowaniem utworów takich jak Kołysanka Rosemary, czy Dziwny jest ten świat. Czyli swego rodzaju polskich muzycznych świętości, których każda nowa wersja jest uważnie i dokładnie „brana pod lupę” przez krytykę i słuchaczy.

Ma znaczenie i pomaga, bo nie muszę ich długo przekonywać do wykonania tych utworów.

Tłumaczysz im polskie teksty? Czy raczej starają się poznać utwór tylko poprzez warstwę muzyczną?

Najczęściej tłumaczę. Opis treści jest często skrótem do uchwycenia atmosfery. A jeśli treść wywołuje jakieś sprzeczności to od razu jest wymiana, komunikacja.

Polskie teksty, które śpiewasz, są piękne literacko, ale też często – jak to bywa z poezją, bo dla mnie teksty Młynarskiego czy Niemena to poezja – niełatwe w odbiorze. Zauważyłem, że w ogóle chętnie korzystasz z tekstów ambitnych, przykładem chociażby poemat Williama Blake’a wykorzystany na De Profundis. Warstwa tekstowa utworu musi mieć, więc dla ciebie, duże znaczenie?

Oczywiście, że ma. Świat na lepsze dotychczas zmieniali przede wszystkim poeci i filozofowie. Człowiek zmienia się nie przez podjęcie decyzji o zmianie, ale po dotknięciu piękna, doświadczeniu albo poczuciu jakiejś prawdy czy od zachwytu nad nią.

To – znowu – bardzo romantyczne i optymistyczne postrzeganie świata. Czy nie za bardzo optymistyczne? Według mnie poetów słucha się dziś za mało.

Twierdzę, że poeci i filozofowie pracujący nad myślą i duchem już świat zmienili, bo zmienili siebie. Jest pewna prawda o ludzkiej naturze zawarta w przypowiastce:, „Jako młodzieniec ciągle usiłowałem zmieniać świat na lepsze, jako młody mężczyzna zrozumiałem, że nie zdołam zmienić całego świata, więc próbowałem zmienić świat wokół siebie. Dziś, jako starzec wiem, że prawdziwie zmieniam świat zmieniając siebie”. I jest pewnego rodzaju tajemnicą, że decyzja by przestać chcieć zmieniać świat wokół wymaga największej zmiany we własnym sercu, we własnej duszy. Jednym z najcięższych jakościowo osobistych odkryć było dotknięcie stanu, w którym naprawdę i całkowicie przestaję próbować zmieniać ludzi wokół i przestaję chcieć zmieniać ludzi wokół. Jest to jak ciągły stan medytacji i największej doznawanej wolności duchowej. Równocześnie jest to przecież przejaw możliwie najwyższego szacunku do drugiej osoby. Stan, w którym ciągle ktoś chce, żebym się zmieniła jest piekłem, ale tak naprawdę stanem normalnym w naszym świecie, i to już od najwcześniejszego dzieciństwa. Wszystko też nie jest takie dosłowne, bo sama też prowadziłam chór dla uchodźców w czasie studiów i robię inne rzeczy. Twierdzę tylko, że jest rodzaj zmieniania świata, który jest pewnego rodzaju ucieczką przed tym spojrzeniem wewnątrz i tą zmianą najcięższą z najcięższych. Jak śpiewał Michael Jackson w Man in the Mirror: „If you wanna make the world a better place, take a look at yourself and then make a change”.

W tej chwili przede wszystkim koncertujesz z materiałem z najnowszej płyty, ale zapewne już tlą się jakieś pomysły, co do kolejnych projektów. Czego możemy spodziewać się na kolejnej płycie? Może współpracy z którymś z innych polskich muzyków nagrywających dla ACT-u?

Może, zobaczymy. Na razie ułożyłam sobie życie w Berlinie, uczę muzyki i kupiłam psa. Ciąg dalszy nastąpi.

autor: Krzysztof Komorek

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 11/2017

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO