Wywiad

Paweł Ignatowicz: Przez Milesa w Nowym Jorku

Obrazek tytułowy

fot. Marta Mońko

Paweł Ignatowicz– nowojorski gitarzysta jazzowy wywodzący się z Żywca. Pasję do muzykowania przekazał mu grający na wielu instrumentach ojciec. Od niego też dostawał pierwsze jazzowe nagrania. Ma na swoim koncie cztery autorskie płyty nagrane w Wielkim Jabłku. Najnowszą z nich, Here and Now, wydaną pod koniec ubiegłego roku, nagrał ze swoimi stałymi nowojorskimi i zarazem międzynarodowymi współpracownikami.

Piotr Wickowski: Wygląda na to, że powiększa się środowisko polskich muzyków jazzowych w USA. Czujesz się jego częścią? A może w związku z debiutem od razu w Stanach i zamieszkaniem w Nowym Jorku uważasz się raczej po prostu za muzyka nowojorskiego?

Paweł Ignatowicz: Uważam się przede wszystkim za muzyka i nie ma to żadnego związku z tym, skąd pochodzę. Czuję się obywatelem wszechświata. Dla mnie muzyka jest uniwersalna i nie sądzę, żeby moja była szczególnie związana z jednym miejscem. Dla mnie cala muzyka jest jednością, jednym wspólnym językiem, jak esperanto.

Polscy muzycy są znani jazzfanom z USA? Jakie nazwiska tam się kojarzy?

Tak, Nowy Jork tętni życiem, muzyką, pełno tam muzyków z zagranicy. Również ci z Polski zapisali się w jego historii. Jeżeli o kimś słyszę od amerykańskich fanów jazzu, to najczęściej o Michale Urbaniaku i Zbigniewie Seifercie. W ich świadomości obecni są również Adam Makowicz, Tomasz Stańko, a z młodego pokolenia moi koledzy – Rafał Sarnecki czy Kuba Cichocki i koleżanka – Bogna Kicińska.

Jaką drogę ty przeszedłeś, zanim dotarłeś na Brooklyn? Jak przebiegała twoja muzyczna edukacja i początki sceniczne?

Urodziłem się w muzykalnej rodzinie, więc pierwszym nauczycielem muzyki był mój tata. Od kiedy tylko pamiętam, zawsze miał przy sobie jakiś instrument i na nim grał. Grał, kiedy zabierał mnie na spacery, w każdej sytuacji, w różnych okolicznościach. Jego marzeniem było, żebym grał na klarnecie, więc zapisał mnie do szkoły muzycznej na klarnet. Dlatego muzyczną szkołę podstawową w Żywcu ukończyłem na tym instrumencie. Jednak moim marzeniem była gitara. W moim domu był, i ciągle jest, ogrom wszelakich instrumentów. Jako dziecko miałem więc dostęp do chyba każdego instrumentu, i to w wielu różnych egzemplarzach. Mieliśmy dwanaście saksofonów, cztery klarnety, pianino, keyboard, kontrabas, trąbkę, siedmioro skrzypiec, wszystkie instrumenty góralskie, harmonijki ustne we wszystkich tonacjach i również trzy gitary.

Taka kolekcja mogłaby świadczyć o tym, że tradycje muzyczne sięgają u was jeszcze wcześniejszych pokoleń...

Właściwie nie są one bardzo głębokie. Moi dziadkowie nigdy na niczym nie grali. Mój tata jako mały chłopiec zaczął grać na skrzypcach i to później przerodziło się w wielką miłość do muzyki. Aż sam zaczął się uczyć grać na wszystkich instrumentach. Moja mama bardzo lubi muzykę, ale na niczym nie gra.

Instrumenty i sprzyjający klimat w domu to jeszcze nie wszystko. Musiały być jeszcze jakieś fascynacje muzyczne.

Kiedy miałem może z osiem lat pierwszy raz usłyszałem zespół Queen. Ich niesamowita, kolorowa muzyka, w tym spektakularna gra na gitarze Briana Maya, absolutnie zmieniła moje życie. Namiętnie słuchałem tej muzyki, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Później na wakacjach spotkałem chłopaka, który grał na gitarze klasycznej część solową z utworu Innuendo (utwór tytułowy z płyty Queen wydanej w 1991 roku – przyp. red.) w stylu flamenco, co dodatkowo spotęgowało moje zafascynowanie tym instrumentem. Do tego kolega dał mi płytę Steve’a Vaia. Byłem jak opętany, nic się dla mnie nie liczyło oprócz gitary i muzyki. Od tamtej pory namiętnie zacząłem uczyć się gry na gitarze. Trochę od kolegów, trochę sam z książek czy jakiegoś wideo.

Kiedy w tym pojawił się jazz?

Będąc w liceum, zacząłem interesować się jazzem i po ukończeniu szkoły średniej zdałem na Uniwersytet Śląski w Cieszynie, gdzie studiowałem muzykę w ramach w specjalności instrumentalnej. Na tym zakończyłem formalną edukację.

Czy twój wyjazd do Stanów miał coś wspólnego z fascynacją jazzem?

Absolutnie tak. Kiedy byłem w liceum, wpadła mi w ręce płyta Johna Coltrane’a Blue Train, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Solówki Coltrane’a to było coś magicznego, coś nowego, czego wcześniej nie słyszałem. Zostałem opętany tą muzyką. Później od taty dostałem następną płytę czy kasetę Coltrane’a, Milesa Davisa... Aż któregoś dnia ktoś dał mi autobiografię Milesa. Przeczytałem tę książkę chyba w ciągu dwóch dni. Miles większość życia spędził w Nowym Jorku i bardzo duża część książki dzieje się właśnie tu. Czuć w niej ogromną energię i niesamowitość tego miasta. To był właśnie moment, kiedy postanowiłem, że chcę tu przyjechać.

Jak wspominasz zderzenie z rzeczywistością Nowego Jorku po przybyciu z Polski? Miasto przywitało cię pozytywnie czy negatywnie?

Pozytywnie od samego początku. Byłem pod wielkim wrażeniem tego, że jestem w mieście, w którym cały ten jazz się wydarzył, energia mnie rozpierała.

Marta Mońko_MG_0087-1.jpg fot. Marta Mańko

Jak wypadło skonfrontowanie swoich muzycznych fascynacji z sytuacją „muzycznego kosmosu”, jakim jest na co dzień NYC?

Nowy Jork to niesamowite miejsce, które non stop tętni życiem i przepełnione jest muzyką każdego gatunku. Ja do momentu przyjazdu do Nowego Jorku otarłem się chyba o wszystko co możliwe, jeżeli chodzi o muzykę, więc wiedziałem, czego mogę się tu spodziewać. Ale to, co tu odkrywałem, co nadal odkrywam i doświadczenie tego wszystkiego jest czwartym wymiarem...

Proza życia jednak na pewno dała o sobie znać. Trudno jest być muzykiem jazzowym w Nowym Jorku? Z jakimi największymi trudnościami musiałeś się zmierzyć?

Nowy Jork na pewno łatwym miastem do życia nie jest, pod każdym względem, w każdej dziedzinie i profesji. Jest tu dużo konkurencji i ambitnych ludzi z całego świata, aczkolwiek, z drugiej strony, jest to dobra motywacja do ciężkiej pracy, do determinacji. Dla mnie największą trudnością, z jaką miałem do czynienia i z jaką musiałem sobie poradzić, była bariera językowa.

Problemem większości młodych gitarzystów jazzowych, nie tylko w Stanach, ale na całym świecie, jest zbytnie naśladownictwo takich gwiazd, jak chociażby Metheny czy Scofield. Ty sam w materiałach prasowych przyznajesz się do takich fascynacji. Jaki jest twój pomysł na wyzwolenie się spod ich wpływów? A może nie masz takiego zamiaru?

Niewątpliwie John Scofield i Pat Metheny to moi ulubieni gitarzyści współczesnego jazzu. Tak jak Jimi Hendrix, Miles Davis czy Paco de Lucía wyznaczyli pewne szlaki i standardy, które nie są łatwe do „zatarcia”. Zawsze w jakiś sposób słychać wpływy innych. Sam czasem słyszę takie wpływy nawet u takich muzyków, jak Pat Metheny czy Michael Brecker. A nawet słyszę wpływy Breckera w grze Methenego i na odwrót. Z drugiej strony, niezależnie jak bardzo byś się starał, to i tak nigdy do końca nie zagrasz tak, jak ktoś inny, bo zawsze w tej grze będzie coś twojego. Ale ważne jest, żeby wyłamać się z konwencji i stworzyć swój własny świat. Na pewno kluczem jest tu otwartość na różne gatunki muzyczne, różnych instrumentalistów, tak by czerpać od każdego z nich, bo oni są najlepszymi nauczycielami.

Domyślam się, że trzymałeś się tego, tworząc swój zespół. Jak doszło do sformowania składu, z którym nagrałeś płytę Here and Now? Skąd znasz każdego ze swoich muzycznych partnerów?

Z Julianem Shorem znamy się już od dawna i zagraliśmy ze sobą wiele koncertów. Poznałem go przez innego kolegę, też fantastycznego pianistę, Taylora Eigsti. Z Julianem bardzo dobrze mi się współpracuje od samego początku, on już zna moją muzykę, więc od etapu koncepcji projektu był częścią zespołu. Z basistą Edwardem Perezem również znamy się długo i współpracowaliśmy już wcześniej. Edward to świetny muzyk, który współpracował z Paquito D'Riverą, Lee Konitzem, Philem Woodsem i Yo-Yo Ma. Ferenca poznałem przez Juliana. Kiedy go usłyszałem pierwszy raz, od razu byłem pod wielkim wrażeniem. Ferenc Németh to niesamowity perkusista, który idealnie poradził sobie z moimi koncepcjami muzycznymi, grając na najwyższym poziomie. Pochodzi z Węgier i mieszka w Nowym Jorku. Od ponad dekady gra w trio Lionela Loueke, jak również z Dhaferem Youssefem. Jonathana Singera polecił mi Julian, kiedy szukałem kogoś, kto zagrałby na tablach w studiu, podczas nagrywania płyty. Jonathan gra również świetnie na wszelakich instrumentach perkusyjnych.

Właśnie, w instrumentarium na płycie zastosowana została tabla Jonathana Singera i elektryczny sitar, po który ty sięgasz, jednak trudno byłoby powiedzieć o waszej muzyce, że skręca na Wschód. Skąd taki pomysł na brzmienie i wykorzystanie tych instrumentów?

Jestem wielkim fanem całej muzyki – czy to jazz, rock, flamenco, pop, muzyka klasyczna, muzyka świata, minimal… W utworze Come and Go, jak i w paru innych na tej płycie, słychać duże wpływy muzyki minimal, której jestem wielkim fanem. Ideą były minimalistyczne kaskady harmoniczne, tak jak w kompozycjach Steve’a Reicha czy Philipa Glassa, jednak ciągle chciałem wplatać w to jazz i improwizacje. Muzyka Reicha czy Glassa sama w sobie, poprzez ciągle powtarzające się loopy, jest bardzo rytmiczna, ale nie posiada wielkiego instrumentarium perkusyjnego. Ja natomiast chciałem tu wykorzystać „coś” perkusyjnego, tyle że perkusja nie pasowała mi do tego utworu. Podczas komponowania Come and Go wziąłem elektryczny sitar, żeby dodać „tło” oraz rozbudować instrumentarium i barwy. Efekt bardzo mi się spodobał, wiec pomyślałem, że jeżeli jest sitar, to tabla będzie doskonałym instrumentem rytmicznym do tego utworu, który doda następną ciekawą barwę i go ożywi, a nie przytłoczy delikatnej i spokojnej formy utworu.

Powiedz coś o tej elektrycznej odmianie tradycyjnego wschodniego instrumentu, jakim jest sitar.

Elektryczny sitar to rodzaj gitary elektrycznej, który została stworzona do naśladowania brzmienia sitaru, tradycyjnego instrumentu Indii. Elektryczny sitar był wykorzystany w dziesiątkach różnych produkcji muzycznych. Wykorzystywali go Steve Vai, Genesis, Metallica, The Beatles, John Scofield, Santana, ABBA, Pat Metheny, Red Hot Chili Peppers i wielu innych.

Jak powstawały utwory na płytę? Sądząc po tytułach, są związane z konkretnymi, różnymi chwilami twojego życia.

Powstały one generalnie z potrzeby tworzenia. Komponowanie jest trudnym do wytłumaczenia procesem, ale często zaczyna się od jakiejś idei, pomysłu na utwór. Czasami pojawia się „coś” podczas ćwiczenia, co zainspiruje mnie do melodii, lub pojawi się jakiś rytm, który gdzieś usłyszę, akord, riff... Tak, każdy utwór to jakaś inna historia. Powstały one w różnych okolicznościach, co innego było ich inspiracją, co innego w głowie mi grało czy zainspirowała mnie jakaś konkretna muzyka itd. Nie są one na pewno opowieścią „o czymś” i nie są to historie, które są podparte jakąś konkretną „historią” z mojego życia czy konkretnym wydarzeniem. Stąd też tytuły utworów są w zasadzie raczej przypadkowe albo, powiedziałbym, dobrane do utworów. Tytuły są najtrudniejszą częścią komponowania, bo to muzyka instrumentalna, która, jak powiedziałem, nie opowiada o czymś konkretnym. Muzyka jest, generalnie, moją największą inspiracją.

Co dalej z tym materiałem i twoim zespołem?

W tym momencie jestem w Nowym Jorku, gdzie mieszkam od jedenastu lat i tu pracuję nad promocją nowej płyty w USA, ale również pracuję nad zagraniem koncertów promocyjnych w Polsce. Mam nadzieję, że w okolicach lata uda mi się pojawić i zagrać trochę w Polsce.

autor: Piotr Wickowski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 01/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO