Wywiad

Bernard Maseli: Perkusista, który zatęsknił za melodią

Obrazek tytułowy

Fotografie: Jarek Wierzbicki

Bernard Maseli to artysta, który wybrał sobie w jazzowym świecie rzadki instrument. Choć spędził lata, opanowując i rozwijając grę na instrumencie akustycznym, swój charakterystyczny, odmienny język ukształtował, grając na kacie – instrumencie elektronicznym, który – choć wizualnie podobny – wymagał zupełnie innego podejścia i sposobu gry, co postawiło muzyka przed koniecznością przecierania nowych ścieżek i szczególnego kształtowania swojej muzycznej indywidualności. Dziś Bernard Maseli to czołowy wibrafonista znany z wielu, także międzynarodowych, składów, poruszających się w bardzo różnych stylistykach. Jest też pedagogiem, który od 32 lat pracuje ze studentami w Instytucie Jazzu w Katowicach. Choć na swoim koncie ma dziesiątki płyt, z własnym, w pełni autorskim albumem zwlekał aż do teraz...


Mery Zimny: Naszą rozmowę zacznijmy od rzeczy najświeższych, czyli wydawnictw, których trochę w tym dziwnym, pandemicznym czasie się nazbierało. Najważniejsze to twój autorski projekt – rzecz wyjątkowa z kilku powodów.

Bernard Maseli: Dla mnie to zdecydowanie wyjątkowa rzecz, która kosztowała mnie dużo pracy. Zabrałem się za to ponad siedem lat temu, teraz materiał jest już gotowy, a moja pierwsza autorska płyta ukaże się przed końcem roku lub na początku następnego. Nie mogę jeszcze zdradzić szczegółów, ale płytę wydaje prestiżowa wytwórnia w równie prestiżowej serii. Jestem z tego powodu ogromnie szczęśliwy i dumny, ale też trochę zaskoczony. Pomimo tego, że gram sporo koncertów, nie pojawiam się zbyt często w mediach, trochę na własne życzenie, przez co sporo tracę. Staram się jednak nadrabiać, prowadząc własnego Facebooka i Instagrama.

To intrygujące. Opowiesz coś więcej o samej muzyce?

Jak to bywa przy dużych projektach, a ten do takich należy, pewne rzeczy udało się zrealizować bardzo świadomie, inne wydarzyły się niejako samoistnie. Zacznę może od początku. Kiedyś postanowiłem sobie, że kiedy przekroczę pięćdziesiątkę, to nagram swoją autorską płytę. Wprawdzie mam na swoim koncie pewnie już blisko setkę albumów, ale wszystko nagrane albo dla innych, albo z moimi zespołami, takimi jak The Globetrotters czy MaBaSo. Autorskiej płyty jednak nie miałem, stąd właśnie myśl, by nagrać ją teraz, póki jestem w pełni sprawny. Gram na instrumencie, który jest dosyć fizyczny, mówiąc kolokwialnie, a więc kwestia wieku i sprawności mocno wpływa na możliwości gry. Jestem w pełni świadomy tego, że jeszcze przez kilka lat będą grał na swoim poziomie, później natomiast będzie już coraz trudniej go utrzymać. Dlatego właśnie chciałem, by autorska płyta wyszła w momencie, kiedy jestem w stanie wygrać to wszystko, co mam w głowie.

Jak długo dojrzewałeś do decyzji nagrania takiej płyty? Kiedy pojawiły się myśli, że to już czas?

Nie pamiętam, kiedy pojawiła się taka myśl, wydaje mi się natomiast, że cezura 50 lat to dobry czas, by coś takiego zrobić. Decyzja na pewno narodziła się naturalnie. Nie jestem zwolennikiem wydawania płyt na siłę, po to tylko, by były. Zbyt wiele albumów powstaje zupełnie niepotrzebnie. Już młodzi ludzie, studenci, którzy są na początku swojej drogi, mają na koncie nawet po kilka wydawnictw. Oczywiście nagrywanie siebie jest potrzebne ze względów edukacyjnych, zawsze powtarzam młodym ludziom, że muszą siebie słuchać i wyciągać z tego wnioski. Tylko analiza – zarówno błędów, jak i tego, co wychodzi dobrze – daje informacje na temat tego, gdzie są i co robią. Rozumiem takie nagrania, ale czy koniecznie trzeba wszystko później publikować? Nie wiem… Wiedziałem natomiast, że swoją płytę wydam wtedy, kiedy będę przekonany, że mam coś do powiedzenia i że pod wieloma względami będzie to ważne.

Jak wyglądała praca nad tym materiałem?

Korzystając z letniej przerwy na Akademii Muzycznej w Katowicach, gdzie uczę, zamknąłem się ze swoimi instrumentami i przez tydzień siedziałem sam, nagrywając wstępny materiał. Zacząłem to robić z myślą, że tworzę płytę, która będzie nagrana z sekcją rytmiczną, może jeszcze z gitarą. Przygotowałem materiał, który zostawiłem potem na ponad miesiąc, uważam bowiem, że najlepszym weryfikatorem jakości utworów jest czas. Zwykle tak robię, że odkładam nową muzykę, zapominam o niej i zajmuję się innymi rzeczami. Gdy wróciłem do tych nagrań, słuchając ponakładanych na siebie ścieżek różnych instrumentów akustycznych (wibrafonu, marimby, ksylofonu), uderzyła mnie oryginalność brzmienia. Pomyślałem, że nie ma sensu nagrywać kolejnej płyty z sekcją, skoro takich jest tysiące, lepiej zrobić coś, czego nikt w Polsce, a może nawet na świecie, jeszcze nie zrealizował. Postanowiłem, że filarem każdego z utworów będą instrumenty sztabkowe. Pierwszy, tytułowy, utwór Drifter, zagrany z Markiem Radulim i Beatą Przybytek, która śpiewa chórek, to kawałek bez basu (jego funkcję pełni marimba basowa). Wszystko gram sam na instrumentach akustycznych, a ścieżki rytmiczne tworzę na kacie. Kiedy się tego słucha, brzmi to jak cały duży zespół. Z pomocą Marka całą fakturę zbudowaliśmy gitarami i instrumentami sztabkowymi. Marek też fantastycznie „sczytał” mój pomysł, dzięki czemu miałem już swoiste demo, co bardzo ułatwiało mi przekonanie kolejnych artystów do mojej koncepcji. Jestem mu za to ogromnie wdzięczny.

Kiedy już zaczęliśmy pracować nad materiałem, zdałem sobie sprawę, że każdy z utworów jest kompletnie inny, jednak całościowo materiał dobrze oddaje moją naturę. Gdyby prześledzić zespoły, w których grałem, i projekty, które robiłem, każdy z nich jest inny, trudno mnie umieścić w konkretnej szufladce. Kiedy o tym myślałem, dotarło do mnie również, że współczesny słuchacz rzadko pochyla się nad całą płytą. Od 32 lat pracuję z młodymi ludźmi i obserwuję, czego oraz jak słuchają. Okazuje się, że obecnie tworzą oni przede wszystkim playlisty. Stwierdziłem więc, że czemu właściwie nie miałbym zrobić takiego albumu? Dlatego każdy z utworów jest inny, nagrany przez innych wykonawców w innym miejscu, co jest też ziszczeniem mojego marzenia i potwierdzeniem mojej pracy, w której głównie staram się udowodnić, że instrumenty sztabkowe nie przynależą tylko i wyłącznie do mainstreamu jazzowego czy muzyki klasycznej. One sprawdzają się znakomicie w każdej sytuacji i mam nadzieję, że tym albumem udało mi się to udowodnić. Dobitnym przykładem niech będzie rockowa ballada nagrana z udziałem fantastycznego Grzegorza Skawińskiego, w której typowe rockowe brzmienie gitary jest obudowane ścieżkami marimby, wibrafonu, kalimby, ksylofonu. Mam wrażenie, że tego typu rozwiązanie brzmieniowe nie pojawiło się dotychczas na naszym rynku muzycznym, przez co ma ono w sobie również duży potencjał edukacyjny. Mam cichą nadzieję, że zachęci to młodych adeptów sztuki perkusyjnej do własnych poszukiwań.

Brzmi intrygująco, jaką zatem playlistę usłyszymy?

Usłyszymy jedenaście różnych stylistycznie utworów, których spoiwem jest brzmienie moich instrumentów. Jest tutaj fusion, jazz, rock, hip-hop, R&B, blues i etno. Stworzenie tego materiału wymagało bardzo dużo pracy, ale przyniosło też dużo radości, bo na przykład w utworze z Kubą Badachem (w piosence R&B) musiałem wykonać charakterystyczne dla tego gatunku licki, czyli zagrywki, które grają klawiszowcy lub gitarzyści w tej stylistyce. Na moich instrumentach są one ogromnie trudne technicznie do wykonania, dlatego ich udane nagranie przyniosło mi dużo radości i satysfakcji. Poza tym ta płyta jest też szczególna z tego powodu, że jest przede wszystkim akustyczna, a jak wiadomo, niemal wszyscy identyfikują mnie z instrumentem elektronicznym.

IMG_5171.jpg

Powiesz coś więcej o gościach, których zaprosiłeś do nagrań?

Tak, sporo ich się nazbierało. Kiedy nagrywasz tak osobistą płytę, to nie zapraszasz przypadkowych osób, a przyjaciół, ludzi, których znasz i z którymi grasz czy grałeś, których podziwiasz i kochasz. Tak też zrobiłem, w efekcie na tej płycie pojawia się blisko trzydziestu artystów. Zaśpiewali Beata Przybytek, Manou Gallo, Rasm Almashan, Kuba Badach, Wojtek Myrczek, a rapowali Andy Ninvalle i Eskaubei. Zagrali natomiast, między innymi, Eric Marienthal, Dean Brown, Linley Marthe, Nippy Noya, Amir Gwirtzman, Grzegorz Skawiński, Daniel Šoltis, Janusz Grzywacz, DJ Eprom i wielu innych. Wszystkie te osoby to artyści, z którymi współpracowałem i z którymi bardzo się lubimy, dlatego praca z nimi była czystą przyjemnością. Mam poczucie, że każdy z nich naprawdę włożył w ten projekt swoje serce. Dlatego jestem szczęśliwy i dumny, że udało mi się nagrać taką właśnie płytę. Zdaję sobie sprawę, że pewnie nie wszystkim się ona spodoba, że będą zarzuty, że jest za bardzo eklektyczna albo za mało jazzowa, ale wszystkich nie zadowolę, a płytę tworzyłem przede wszystkim w zgodzie ze sobą.

Ten album jest dla mnie ważny również dlatego, że mogę nim podziękować wszystkim ludziom, którzy przez cały ten czas mnie wspierali i wspierają. Jest to niezwykłe i bardzo sobie to cenię, że facet, który gra pałeczkami na cymbałkach, ma tak duże wsparcie! Dobrym tego przykładem są zespoły, które prowadzę. The Globetrotters, choć w zasadzie pozbawiony wsparcia medialnego, zyskał status zespołu kultowego. Mieliśmy na przykład trasę, na której na dwanaście koncertów ludzie powtarzali się na siedmiu. Jeździli za nami, doskonale znali nasze utwory, wiedzieli nawet, kiedy się pomyliliśmy! Ci wszyscy ludzie zostają później z tobą i cię wspierają. Dlatego czuję się ogromnie zobligowany do tego, żeby im podziękować, bo bez nich moja praca właściwie nie miałaby sensu. Wyrazem tej wdzięczności, poza muzyką, będzie też grafika zdobiąca wydawnictwo, zaprojektowana przez Agnieszkę Sobczyńską.

Zastanawiam się, jakie to uczucie dla kogoś, kto ma na swoim koncie tysiące koncertów, dziesiątki płyt w różnych składach i jest koncertowym wyjadaczem, wydać w końcu to swoje muzyczne dziecko.

Sama radość! Tym bardziej, że wiele dobrych rzeczy wyszło zupełnie mimochodem. Nie przypuszczałem na przykład, że na tej płycie będzie cała moja rodzina. Nie planowałem tego. Kiedy nagrywałem jeden z utworów, brakowało mi smyczków, mając doświadczenie w pracy studyjnej, sam bowiem miksuję i produkuję płyty, chciałem je nagrać na swoim kacie, dopiero później uświadomiłem sobie, że może to zrobić moja córka, która jest zawodową skrzypaczką pracującą w filharmonii. Z kolei w czasie, kiedy pisałem tytuły do utworów, moja żona była w Indiach i podsyłała mi zdjęcia. Oglądając je, zobaczyłem fotografię, która dokładnie oddawała tytuł wydawnictwa. To było wprost niesamowite! Postanowiłem wtedy dołączyć do albumu także fotografie żony. Pierwsza autorska płyta i mam na niej swoją rodzinę! Takich miłych i szczęśliwych zbiegów okoliczności było wiele, co umacniało mnie w przekonaniu, że ten projekt musi się udać. Na końcu natomiast zgłosiła się do mnie wytwórnia, o której nawet nie marzyłem.

Wspomniałeś o tym, że za jakiś czas nie będziesz już tak sprawny, jeśli chodzi o grę na twoim instrumencie. Co wtedy? Jak widzisz tę przyszłość?

W muzyce improwizowanej, mimo utraty sił witalnych, wraz z wiekiem w istocie zyskujesz i wypadasz lepiej. Masz więcej wiedzy, doświadczeń, ogrania, co powoduje, że uzyskujesz coraz większą pewność osadzenia dźwięku. Poza tym jesteś w stanie tworzyć swoją opowieść przy użyciu dużo mniejszej ilości środków niż wcześniej. Nie zawsze przecież chodzi o to, żeby grać więcej i szybciej. Kilka lat temu byłem na koncercie mojego mentora wibrafonowego Mike'a Mainieriego, który jest już wiekowym gościem i co oczywiste, nie jest już tak sprawny, by zagrać rzeczy, które grał kiedyś. Jednak kiedy grał, wyciągał samą esencję z tego, co najlepszego ma w sobie, i to była taka emocjonalna piguła, po której człowiek długo dochodził do siebie. Tutaj nie było potrzebne nic więcej.

Przy okazji chciałbym w tym miejscu zwrócić też uwagę na to, że często krytycy muzyczni odnoszą się głównie do wysokości dźwięków, faktury, koloru, a bardzo rzadko do rytmu, a jeśli już, to zazwyczaj pojawiają się utarte frazesy, które świadczą o tym, że ci ludzie nie słyszą dobrze rytmu. Pamiętam taką sytuację, kiedy nagrywałem jedną z pierwszych płyt grupy Walk Away, od której rozpocząłem przygodę z muzyką improwizowaną, miałem nieco ponad 20 lat i w jednym utworze zagrałem solo, z którego byłem bardzo zadowolony. Zaraz po tym lider Krzysiu Zawadzki powiedział mi, że całkiem fajnie to wyszło, tylko strasznie leciałem do przodu, nie mając w ogóle osadzenia dźwięku. Bardzo wtedy byłem na niego zły, myślałem nawet, że mi zazdrości, dlatego tak mówi [śmiech]. Teraz, kiedy słucham tego nagrania, to się uśmiecham, bo oczywiście on miał rację, cały czas leciałem tam do przodu. Wtedy jednak nie słyszałem rytmu tak, jak teraz. To wymaga czasu oraz ogromnej pracy. Od lat powtarzam, że jazz niemal wszystkie harmonie i skale przejął z klasyki, to nie był żaden nasz wynalazek. Wnieśliśmy tylko specyficzną pulsację rytmiczną – warto o tym pamiętać. Dlatego tak mnie boli, kiedy ludzie skupiają się głównie na harmonii czy fakturze, podczas gdy najtrudniejszą rzeczą, gdy grasz na wibrafonie, a właściwie na każdym instrumencie, jest uzyskanie odpowiedniej pulsacji, dobrego swingu czy groove’u. Skala i akordy to jest to, co słychać na zewnątrz, łatwo to opisać, ale pulsacja jest bardzo subtelna, niewiele osób ma tutaj wstęp i to słyszy, ale też nie muszą, ponieważ ciało samo reaguje na ten puls. Przykładem tego jest publiczność, która rusza się czy buja wraz z wykonawcami na sali koncertowej.

Skoro już o Walk Away mowa, w tym roku zespół ten obchodzi swoje 35-lecie. Jest on chyba dla ciebie wyjątkowy, to w nim zaczynałeś i z nim zdobywałeś najważniejsze sceniczne szlify. Tymczasem pandemia pokrzyżowała jubileuszowe plany...

Pandemia nie pokrzyżowała nam jednej rzeczy, otóż Walk Away ma już gotową płytę. Jest to totalnie premierowy program, który nagraliśmy po kilkunastu latach przerwy wydawniczej. Uczestniczyłem w nagraniach prawie wszystkich płyt zespołu i muszę z dumą stwierdzić, że to jedna z lepszych płyt, jakie stworzyliśmy. Co do jubileuszu, mamy nadzieję, że uda nam się go zrobić w jakimś późniejszym terminie. A jeśli już o tym mowa, to w tym roku 50-lecie obchodzi też Laboratorium, w którym spędziłem kilka lat. Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze spotkać i poświętować także tę rocznicę.

Grałeś i grasz w wielu przeróżnych zespołach, sam wspomniałeś o tym, że niełatwo cię zaszufladkować. W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że chyba szybko się nudzisz, więc potrzebujesz wielu bodźców. Z drugiej strony niektóre z tych kooperacji są bardzo trwałe i długodystansowe, tak jak ta z Walk Away.

Teraz już trochę bardziej uważam na słowa [śmiech]. Chodzi o to, że proces tworzenia muzyki na oczach publiczności jest czymś nieprawdopodobnie pięknym i sprawiającym ogromną przyjemność. Jeśli masz prawdziwą potrzebę robienia tego, to dlaczego nie miałoby się to jeszcze mienić wieloma kolorami? Rzeczywiście byłem i jestem związany z wieloma składami, z niektórymi trwam do dziś. Na pewno zespołem, który mnie stworzył i w którym zebrałem pierwsze ważne doświadczenia, a także zacząłem komponować, jest Walk Away.

Z kolei w Young Power po raz pierwszy poczułem się częścią tak dużego kolektywu, który – nomen omen – miał nieprawdopodobną siłę. Grałem tylko w jego pierwszych dwóch edycjach, ale to było wspaniałe doświadczenie. Idąc dalej, mój duet ze Zbyszkiem Jakubkiem Back In to skład, dzięki któremu zacząłem się błyskawicznie rozwijać jako muzyk obsługujący elektroniczne instrumentarium. To była jedna wielka szkoła, którą podczas każdego koncertu dostawałem od Zbyszka. Rozpoczynając wspólną pracę, miałem właściwie jedynie świeżo kupioną elektroniczną wersję wibrafonu, ale jeszcze nie umiałem na niej grać. Ten projekt wymagał od nas ogromnej pracy. To było też pierwsze doświadczenie z tak kameralną formą. Kolejnym ważnym składem było Music Painters – trio, dzięki któremu przestałem być wykonawcą anonimowym. Ten skład zyskał ogromną popularność, pamiętam, był taki rok, kiedy zagraliśmy ponad 120 koncertów, czyli praktycznie co trzeci dzień gdzieś graliśmy, zawsze niemal przy pełnych salach. I choć trio istniało jedynie nieco ponad dwa lata, to dzięki niemu kojarzono mnie już z nazwiska.

W końcu przyszedł czas na moją pierwszą autorską formację – The Globetrotters. Graliśmy przez 13 lat, a pod koniec tej działalności zdarzyła się rzecz niezwykła. Otóż do swojego stałego składu zaprosił mnie gitarzysta Dean Brown, którego poznałem wcześniej jako gościa grupy Walk Away. To było dla mnie niezwykłe, że w wieku 46 lat, kiedy myślisz, że już nic spektakularnego w twoim życiu się nie wydarzy, do zespołu zaprasza cię gość, z którym gra pierwsza liga światowego fusion i jazzu! Nagrałem z nimi dwie płyty, zjeździłem wszystkie największe kluby jazzowe w Europie i Japonii, o czym nawet nie marzyłem! Dzięki Brownowi o mały włos, a zagrałbym trasę z Herbiem Hancockiem! Dean pokazał producentowi trasy Herbiego nasze wspólne nagrania i okazało się, że potrzebują właśnie takiej osoby, która będzie w stanie zagrać background różnymi symfonicznymi samplami. Cały skład miał być imponujący i kiedy już powstały aranżacje poszczególnych utworów, niestety z różnych przyczyn projekt nie doszedł do skutku. Mówię to po to, by pokazać swoim młodszym kolegom, że naprawdę nigdy nie wiesz, co, kiedy i gdzie na ciebie czeka i może się wydarzyć.

IMG_5247.jpg

Trzeba zawsze mieć się na baczności. Wracając do spraw aktualnych, kolejną nowa rzeczą, która niedługo ujrzy światło dzienne, jest płyta MaBaSo z Kubą Badachem.

Zgadza się. Projekt nazywa się nieprzypadkowo Back to school, ponieważ wszyscy, cała nasza czwórka, czyli ja, Kuba Badach, Michał Barański i Daniel Šoltis, znamy się z Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach. Odbyliśmy już dużą krajową trasę, podczas której zarejestrowaliśmy wszystkie koncerty i z tego materiału tworzymy płytę, na której właściwie każdy utwór jest z innego miasta. Materiał jest wybuchowy! Niesamowitą przyjemnością jest obserwowanie rozwoju tego zespołu, jakości gry, świadomości muzycznej, elegancji i przepływu myśli między tymi ludźmi. Czasami mam wrażenie, że ci goście siedzą mi w głowie i wiedzą przede mną, co ja chcę zagrać, tak nieprawdopodobnie szybko reagują. Jestem dumny z bycia częścią tego składu i sam z niecierpliwością czekam na wydanie płyty.

Poza tym podjąłeś oddzielną współpracę z DJ-em Epromem.

Tak, niestety drugi raz padła nasza trasa koncertowa z powodu pandemii. Projekt jest gotowy, włożyliśmy w niego bardzo dużo pracy, więc prędzej czy później go zaprezentujemy. Jest to dla mnie coś nowego, nigdy wcześniej nie grałem z DJ-em, do tego tak wybitnym artystą, który ma też łatwość improwizowania. Eproma zaprosiłem też na swoją autorską płytę w jednym utworze, który wzniósł na nowy poziom, tworząc coś fantastycznego. Nie mogę się doczekać naszego spotkania na scenie, tym bardziej, że dzięki tej współpracy obaj mamy szansę dotrzeć do zupełnie nowej publiczności. Eprom znany jest głównie wśród młodych ludzi, którzy interesują się hip-hopem, chcę więc sprawdzić, jak będzie wyglądało moje spotkanie z tymi ludźmi i czy coś zaiskrzy. Ten duet to trudny projekt, jest tu sporo programowania, przełączeń itd., każdy koncert jest więc wydarzeniem wysokiego ryzyka. Oprócz samej gry głowę zajmuje wiele różnych rzeczy. To duże wyzwanie, ale warto podjąć ryzyko, dlatego czekamy na możliwość koncertowania.

Poza tym wszystkim zajmowały cię koncerty solowe. Tego lata przed koncertem w Krakowie napisałeś, że to ciągłe wyzwanie, przygoda i nieustanna praca nad sobą.

To prawda. W grze solowej chyba najbardziej uciążliwe, przynajmniej dla mnie, jest to, że będąc sam, nie dostaję bodźców z otoczenia, nie ma innego muzyka, który podsuwa mi jakąś linię melodyczną, podział rytmiczny czy coś, co mogłoby mnie pchnąć na jakąś nową ścieżkę, na którą sam bym być może nie wpadł. Ciężko jest walczyć z własnymi przyzwyczajeniami, cały czas towarzyszy ci duże poczucie niewygody. Z drugiej strony bardzo to lubię, to poczucie prawdziwej przygody. Ostatni koncert solowy grałem właśnie w Krakowie w lecie i był on jednym z fajniejszych, jakie udało mi się zagrać. Po pierwsze – było to po dłuższym czasie zamknięcia, więc towarzyszył mi głód doznań koncertowych, po drugie – postanowiłem ten koncert w większości zagrać tak, jak na instrumencie klasycznym, to znaczy zrezygnowałem z techniki nakładania wielu brzmień, a każdy z utworów oparty był głównie na jednym konkretnym brzmieniu. Okazało się to świetnym krokiem, ponieważ przyczyniło się do stworzenia nieprawdopodobnie intymnej i kameralnej atmosfery. Dzięki temu poczułem niesamowitą bliskość z publicznością. Zrobiłem coś takiego po raz pierwszy i na pewno będę do tego wracał.

Wibrafon elektryczny, na którym dosyć wcześnie zdecydowałeś się grać, pozwolił ci de facto znaleźć i stworzyć własne brzmienie, zbudować siebie jako artystę o charakterystycznym języku.

Zgadza się, ale też nie ma co ukrywać, że jeżeli znajdujesz obszar, który jest białą kartą, to dużo łatwiej jest zrobić coś pionierskiego. Tak było z moim instrumentem, kiedy zdecydowałem się na zakup kata, nie miałem kompletnie żadnych wzorców, nikt na nim nie grał, a jeśli już, to było on traktowany jak zabawka. Ja uparłem się, że zrobię z niego pełnoprawny instrument. I to się udało, ale kosztowało ogrom pracy i trwało wiele lat. Grając na kacie, musiałem zrezygnować w dużym stopniu z myślenia wibrafonem, gdyż pomimo wizualnych podobieństw są to dwa zupełnie różne instrumenty. Dlatego też musiałem znaleźć nowy sposób gry. Skupiłem się na tym mocno, analizując swoje partie i starając się znaleźć optymalne rozwiązania harmoniczne, melodyczne i rytmiczne. Po wielu latach instrument zaczął powoli spełniać moje oczekiwania, a wtedy nie zauważyłem nawet, że faktury instrumentu elektronicznego przeniosłem zwrotnie na wibrafon akustyczny i marimbę, co sprawiło, że brzmię na nich inaczej niż pozostali wibrafoniści. W dużej mierze nie gram na przykład typowych dla wibrafonistów układów akordowych. W pełni dotarło to do mnie przy pracy nad najnowszą płytą Drifter, gdzie przecież zdecydowaną większość partii gram na instrumentach akustycznych.

Na koniec powiedz, jak to jest, wibrafonista to taki perkusista, który zaczyna tęsknić za harmonią i melodią?

To jest pewnie jedna z kilku możliwych opcji. Moja ścieżka była dosyć prosta. Wychowałem się w Strzelcach Opolskich, gdzie akordeon był wtedy – nie wiem czy tak jest nadal – instrumentem szalenie popularnym. Moja mama zapragnęła, abym poszedł do szkoły muzycznej i uczył się na nim grać. Bardzo się na początku męczyłem, ponieważ byłem malutkim dzieckiem, a najmniejszym instrumentem, który mieli w szkole, był sześćdziesięciobasowy akordeon. Kiedy z nim siedziałem, nie było mnie zza niego kompletnie widać [śmiech]. Na szczęście miałem wspaniałego belfra, który widząc moje męczarnie, przeniósł mnie do klasy perkusji, którą również prowadził. Moi rodzice nie byli zbyt zadowoleni, ja natomiast byłem szczęśliwy. Jednak po pewnym czasie, jako, że dwa lata gry na akordeonie zrobiły swoje, stwierdziłem, że choć bębny fajne, to jednak brakuje mi melodii, akordów... Los chciał, że przypadkiem natknąłem się w szkole na wielką skrzynię, w której krył się wibrafon. Kiedy spróbowałem na nim zagrać, kompletnie oszalałem. Tak właśnie zostaje się wibrafonistą.

Ktoś kiedyś ładnie powiedział, że od takiej czysto teoretycznej strony wibrafonista to ideał [śmiech]. Jest jednocześnie perkusistą, melodykiem i harmonikiem. Wiemy jednak, że nie jest to łatwy instrument, do tego mało popularny. Ale to się zaczyna zmieniać. Producenci muzyczni na całym świecie poszukują nowych, „niezgranych” brzmień. Moje instrumenty spełniają te założenia, a są przy tym niesamowicie atrakcyjne wizualnie podczas działań koncertowych, co powoduje, że ich przyszłość widzę w jasnych barwach. Jestem przekonany, że ich czas dopiero nadchodzi.

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO