Wywiad

Tomasz Chyła: czysta improwizacja

Obrazek tytułowy

fot. Piotr Banasik

Odkąd zwyciężył wraz ze swoim kwintetem w Jazz Juniors 2016, jego kariera potoczyła się błyskawicznie. Zwieńczeniem bardzo udanego ubiegłego roku, w którym ukazał się zbierający entuzjastyczne recenzje album Circlesongs (Top Note JazzPRESSu w grudniu 2018), były nominacje do Fryderyków w dwóch jazzowych kategoriach - artysty i płyty roku. W rankingu redakcji JazzPRESSu i RadioJAZZ.FM za rok 2018 ma już pierwsze miejsce wśród polskich płyt i, wraz ze swoim kwintetem, drugie wśród polskich wykonawców roku. Skrzypek jazzowy i jednocześnie dyrygent chóralny - Tomasz Chyła

Basia Gagnon: Edycja Jazz Juniors, którą wygrałeś, była pierwszą w nowym kierunku, jaki obrał festiwal, skupiając się na maksymalnej pomocy w promocji muzyki zdobywcy Grand Prix. Była nie tylko nagroda pieniężna, ale też wydanie płyty i pomoc w organizacji trasy koncertowej. Czy rzeczywiście ta wygrana była cezurą w twojej karierze?

Tomasz Chyła: Przede wszystkim to nie ja wygrałem festiwal, tylko wygraliśmy razem z chłopakami. Zdecydowanie Jazz Juniors pchnął nasz zespół do przodu, to jest pewne. Graliśmy na nim już trzeci raz z rzędu. Rok wcześniej wystąpiliśmy też w ramach platformy Hitch On Music Exchange. Rzeczywiście zdobyliśmy nagrody pieniężne, ale też mieliśmy możliwość wydania płyty i grania nie tylko w Polsce, ale w Europie i na świecie. Graliśmy na festiwalach w Hiszpanii, w Chorwacji, we Włoszech, na Węgrzech, byliśmy w trasie koncertowej w Chinach, więc na pewno festiwal nam bardzo pomógł, za co jesteśmy naprawdę wdzięczni. Cieszymy się też, że koncert premierowy drugiej płyty mogliśmy zagrać na tym festiwalu (Jazz Juniors 2018).

Wróćmy jeszcze do pierwszej płyty - Eternal Entropy – kiedy i jak powstały kompozycje, które na niej zamieściliście?

Większość materiału, który został nagrany na pierwszej płycie, stworzyliśmy na festiwal, potem doszło parę nowych utworów.

Jak długo graliście razem?

W tym składzie, przed wygraniem Jazz Juniors 2016, graliśmy razem jakieś osiem miesięcy.

To niedługo?

Niedługo, ale znamy się z chłopakami od bardzo dawna – osiem lat.

Twoim zdaniem muzyka, którą zamieściliście na drugiej płycie Circlesongs, różni się od pierwszej?

Opinie są takie, że drugi album jest znacząco inny. Ja sam też widzę różnicę. Biłem się z myślami, co z tą płytą zrobić, bo nagraliśmy ją nieoczekiwanie. Zdarzyło się to w zeszłym roku, po powrocie z dwutygodniowej trasy po Polsce. Na koniec mieliśmy jeden wolny dzień, kiedy akurat znalazł się z nami Bartek Olszewski, akustyk z Poznania, który zaproponował nam wejście do studia i nagranie w ten jeden dzień materiału. Weszliśmy tam z nadzieją nagrania jakichś pomysłów, zalążków nowych kompozycji. Muzyka z Eternal Entropy rozwijała się na trasie przez cały poprzedni rok i Circlesongs jest pokłosiem tego wszystkiego, co się wydarzyło.

Moment nagrania płyty był szczególny – sesja była podzielona na trzy półgodzinne etapy, które zagraliśmy w ogromnym skupieniu. Byliśmy naprawdę natchnieni i cały materiał to była czysta improwizacja. Do tej pory podchodziłem do improwizacji bardzo ostrożnie, nie negowałem jej, ale przyznam się, że bałem się, jak może być odbierana. Szczególnie, że nasza pierwsza płyta zebrała dość dobre recenzje i nie byłem pewny, co zrobić z tą drugą. Ale po przesłuchaniu materiału na spokojnie stwierdziliśmy, że trzeba ją wydać.

Drugi moment, który mnie w tym upewnił, to było spotkanie z przyjaciółką, która jest teoretyczką muzyki. Wysłuchała całej płyty, nie wiedząc, że to jest improwizacja i, jako teoretyczka i analityczka, była święcie przekonana, że my to wszystko napisaliśmy i że było zagrane ze współczesnej partytury, nie stricte z nut, ale logicznego planu. To mnie bardzo podbudowało.

Teraz jest kolejny etap: jestem często pytany, jak będziecie to grali na żywo? Zrobiliśmy sobie mapę koncertu z motywami, które się pojawiły na płycie, i dalej będziemy improwizowali w różnych kierunkach w oparciu o circlesongi z płyty.

Skąd wzięły się tytuły?

Płyta została podzielona na trzy części. Każdy set jest podzielony na utwory, żeby słuchacz mógł je puścić oddzielnie, skakać od motywu do motywu. W pierwszym półgodzinnym secie jest osiem utworów. Wspaniałą rzeczą było tworzenie tytułów – musieliśmy się zastanawiać, z czym nam się to kojarzy. Zupełnie inna sytuacja niż zwykle, świetne doświadczenie - analizowania własnych kompozycji. Ta płyta ma zdecydowanie inny klimat, jesteśmy bardziej stonowani, uważni, ale nasza ostra, drapieżna dusza dalej tam jest, no i zamierzamy się rozwijać w różnych kierunkach.

Jestem ciekawa waszych wojaży, bo dużo koncertujecie.

Przed Jazz Juniors zagraliśmy dosłownie dwa koncerty, a od wygranej - osiemdziesiąt. Poszło to naprawdę ekstremalnie szybko jak na tak młody zespół. Oczywiście to była ogromna praca, nie tylko nasza, ale i naszej menadżerki. Zagraliśmy dużo koncertów w Polsce, w wielu ciekawych miejscach, i na kilku festiwalach zagranicznych. Cała Europa przyjęła nas bardzo dobrze, tak jak dobrze odebrana została nasza płyta.

_BAN1931.jpg fot. Piotr Banasik

Byliście nawet w Chinach – jaka jest tamtejsza widownia?

To była też dla nas zagadka. Graliśmy tam pięć koncertów, w tym w Pekinie na festiwalu stricte jazzowym. Tam była europejska publika nastawiona na europejską muzykę – wiedzieli, po co przyszli, ale pierwszy koncert zagraliśmy w operze, gdzie pojawili się naprawdę różni ludzie, starsi, młodsi i dzieci, prawie pełna pięćsetosobowa sala. Wydaje mi się, że pierwszy raz usłyszeli taki rodzaj muzyki i dla nich to był szok. Chińczycy odbierają muzykę inaczej, nie pokazują emocji, są bardziej wstrzemięźliwi. To było widać na koncertach, bo oklaski były bardzo grzeczne, tyle że na końcu były wielkie brawa i bis. Okazało się, że się jednak podobało, po koncercie ludzie kupowali płyty. Myślę, że ważne jest to, co robimy na scenie – wiele osób podchodziło do nas po koncercie i chociaż ten rodzaj muzyki był być może niezrozumiały, to energia, jaką wydobywamy z siebie i którą dzielimy się z publicznością, sprawia, że jest w tym prawda, która udziela się wszystkim.

Ja zawsze podkreślam, że to nie jest żaden projekt – to jest zespół. Nie zaprosiłem chłopaków do grania dlatego, że są najlepsi – chociaż są – ale dlatego, że znamy się od zawsze, są moimi przyjaciółmi, a przy okazji świetnymi muzykami, i to jest bezcenne.

Oni nie traktują mnie jak lidera – jeśli chodzi o Circlesongs, to płyta jest skomponowana przez całą naszą piątkę. Przy pierwszej płycie ja najczęściej przynosiłem jakieś pomysły. Potem razem je rozwijaliśmy. Na tym to polega – na wspólnej pracy i wspólnych kompozycjach i ta druga płyta jest efektem takiej pracy.

Jest już pomysł na następną płytę?

Tak, mam plany, teraz to ja muszę się wziąć za komponowanie nowego materiału, ale już w głowie tworzą się pomysły i układam to sobie powoli.

Wróćmy do muzycznych początków – czy w twoim przypadku to były od razu fascynacje jazzowe?

Broń Boże! Jestem przykładem dziecka wysłanego do szkoły muzycznej przez rodziców, dziecka, które nie chciało grać na skrzypcach i skończyło tę szkołę z przymusu.

Rodzice są muzykalni?

Tak, ale nie są muzykami. Bardzo im zależało, żebym skończył tę szkołę, i myślę, że teraz są szczęśliwi, że jestem zawodowym muzykiem. Ja sam dopiero w liceum zacząłem częściej brać skrzypce do rąk.

To była klasyka?

Nie, raczej granie szantowe, klezmerskie. Kiedy jakiś zespół potrzebował skrzypka, to szedłem grać, a ponieważ przychodziło mi to łatwo, nie potrzebowałem nut, jakoś to łapałem. Pod koniec liceum stwierdziłem, że może by spróbować jazzu, którym do tej pory się nie interesowałem. Rzuciłem się od razu na głęboką wodę i w efekcie nie dostałem się na studia w Gdańsku. Poszedłem na egzaminy wstępne, znając jeden standard jazzowy, w ogóle nie znając żadnych nazwisk z historii jazzu, ale byłem tak pewny tego kierunku, że spróbowałem drugi raz. Powiedzieli mi, że trochę lepiej gram, ale nie mają dla mnie nauczyciela... Nikt nie chciał mnie wziąć do swojej klasy, no to zacząłem się rozglądać, co tam jeszcze jest i trafiłem do klasy dyrygentury chóralnej. Tak się moje losy potoczyły, że nie tylko ją skończyłem, ale trzeci raz zdawałem na skrzypce jazzowe, dostałem się i skończyłem kierunek, a teraz kończę doktorat na dyrygenturze chóralnej. To poszerzyło moją płaszczyznę jazzową. Dalej jestem dyrygentem, prowadzę trzy zespoły. To, co robię – czy to w skrzypcach, czy w dyrygenturze – chcę robić jak najlepiej.

To dużo wyjaśnia. Stąd takie przestrzenne podejście do muzyki?

Z dyrygentury powstał pomysł tytułu Circlesongs. To oczywiście jest też tytuł płyty Bobby’ego McFerrina, który je tworzył. W trakcie swoich studiów byłem na poświęconych im warsztatach, prowadzonych przez Marcina Wawruka, który współpracował z Bobbym McFerrinem. Jak przesłuchaliśmy nasze nagrania, to stwierdziliśmy, że tworzymy właśnie circle songs. Nie mieliśmy dyrygenta, ale jakoś same powstały.

Co to są circle songs?

To łączenie się różnych motywów, które wchodzą w zespole w poszczególnych instrumentach, a w chórze w poszczególnych głosach, i które się zazębiają, zmieniają w trakcie, w różnych rytmiczno-harmonicznych odstępach, a na końcu zamykają się klamrą jedności. I ja naszą muzykę tak czuję, może dlatego właśnie, że jestem dyrygentem.

A jakie były twoje pierwsze fascynacje jazzowe?

Na początku słuchałem tego, co wszyscy - Louisa Armstronga czy w przypadku skrzypiec Stéphane’a Grappelliego. Trochę pewnie wydawało mi się, że tego wypada słuchać. Ale pamiętam dwa takie „strzały”, które mnie popchnęły w innym kierunku. Pierwszy był koncert zespołu New Trio Mateusza Smoczyńskiego, z Jasiem Smoczyńskim i Alexem Zingerem, jeszcze zanim się dostałem na skrzypce. Wyszedłem z tego koncertu zszokowany, że można tak grać, a następnego dnia poszedłem na ich drugi koncert. Płyty słuchałem tyle razy, aż się zepsuła. A drugi taki impuls to było Bitches Brew Milesa Davisa. Zaskoczenie, że muzyka nie musi być prostolinijna, kompletny kontrast.

Ale moje korzenie to jest muzyka cięższa, zawsze słuchałem muzyki punkowo-metalowej, jak Rage Against The Machine, i to we mnie siedzi. Mimo że kocham muzyke Coltrane’a i Davisa, i tych wszystkich gigantów jazzu, jeśli chodzi o moje główne inspiracje, to są te trzy rzeczy: New Trio – pierwsza płyta, Bitches Brew i Rage Against The Machine.

Bardzo dużo nauczyłem się też od moich kolegów, mojego przyjaciela perkusisty Sławka Koryzno, który ma sporą wiedzę i wprowadził mnie do jazzu.

Pierwszy zespół założyłem na studiach, ale to było głównie granie coverów. Dzisiaj jak na to patrzę, nie dziwię się, że nie graliśmy poza Gdańskiem, bo nie graliśmy swojej muzyki. To była szkoła, która była nam wtedy potrzebna. Potem, w 2013 roku, pojawiła się nazwa Tomasz Chyła Quintet, z którym byliśmy na trzech konkursach i jeden wygraliśmy, w Żyrardowie. Teraz mogę powiedzieć, że to była zabawa w granie muzyki, trochę nieprzemyślana, człowiek więcej chciał, niż mógł. Dopiero kiedy mi się to wszystko w głowie poukładało, weszliśmy wszyscy razem w zespole na jeden etap myślowy. Teraz mamy ciężki okres, bo musieliśmy znaleźć nowego kontrabasistę, ale zmiany są dobre. Krzysiek Słomkowski, który nagrał z nami płytę, odszedł z zespołu. Pojawił się Konrad Żołnierek, który wszedł na nasze tory. Mam nadzieje, że przyniesie kolejne pomysły.

Jak ewoluował ten pierwszy zespół?

Przewinęło się przez niego mnóstwo nazwisk. Grał ze mną Kamil Piotrowicz, pojawiali się obecni członkowie, wreszcie Piotrek (Chęcki) powiedział, że musimy to popchnąć, bo mamy potencjał i znaleźliśmy się na Jazz Juniors. Trochę to trwało, ale to był potrzebny proces. Dzisiaj jak na to patrzę, pierwszy Tomasz Chyła Quintet był tylko nazwą, a teraz jest zespołem.

Droga do sławy nie była łatwa. Podobno mieliście kłopoty z dotarciem na przesłuchania do Jazz Juniors 2016?

Tak, zepsuł nam się samochód, w Gdańsku była straszna śnieżyca i zastanawialiśmy się, czy w ogóle jechać. Wyruszyliśmy w końcu o godzinie 20 i po nieprzespanej nocy dotarliśmy na konkurs o 16, dokładnie na soundcheck! To były wyjątkowe chwile, chociaż my nie lubimy się ścigać, a po to są konkursy, ale tak musiało być i dzisiaj bardzo jestem wdzięczny, że tak się to potoczyło. Gdyby nie Jazz Juniors, nie byłoby tych osiemdziesięciu koncertów, dwóch płyt i trasy w Chinach!

Jak do niej doszło?

Chiny to pokłosie Hitch On Music Exchange, gdzie spodobaliśmy się Adamowi Huangowi z Pekinu i wybrał nas na ten festiwal. Od razu pojawił się też booker, który zorganizował trzytygodniową trasę.

Jakie są wasze najbliższe plany?

Po mnóstwie koncertów związanych z nową płytą muszę się trochę skupić na pracy doktorskiej, do której będę dyrygował koncert z orkiestrą symfoniczną. Potem będziemy dalej jeździć po świecie. Są już plany tras po Tajlandii, Malezji, Singapurze i Indonezji.

Muszę jeszcze zapytać o mój ulubiony utwór z pierwszej płyty – Bibi, Synkù, bi. Jak powstał?

To ciekawa historia związana z dyrygenturą. Współczesną kołysankę napisała kompozytorka z Wejherowa, a moja przyjaciółka zaaranżowała ją na oktet wokalny. Tak mi się ta melodia spodobała, że stwierdziłem, że zrobię ją jeszcze raz, po swojemu. I weszła do naszego repertuaru oraz trafiła na płytę.

W 2018 roku odeszło kilku wspaniałych muzyków – czy któryś z nich był dla ciebie szczególnie ważny?

Bardzo żałuję, że nie miałem nigdy możliwości porozmawiania z Tomaszem Stańką. To był jeden z tych, których trzeba było znać, i mnie jego muzyka była bardzo bliska. Jestem szczęśliwy, że udało mi się chociaż raz posłuchać go na żywo, cztery lata temu na festiwalu Jazz Jantar, z nowojorskim składem. Nie lubię mówić o Zbigniewie Seifercie, dlatego że jestem skrzypkiem, ale przerobiłem go całego, zresztą jak wszystkich skrzypków, po to żeby grać inaczej, po swojemu. Adam Baruch napisał o naszej pierwszej płycie, że jej siłą jest to, że nie gramy jak reszta skrzypków. To było miłe, bo jest ich w Polsce trochę! I wszyscy są porównywani, a w mojej muzyce tego nie słychać. Musiałem odrobić tę lekcję, żeby znaleźć swój język.

Jaka jest twoja ulubiona muzyka do słuchania?

Jestem fanem muzyki – uwielbiam kupować płyty, mam ich mnóstwo. Moje ostatnie zakupy to Marcin Wasilewski, The Shadows, dla mnie i dla mojego taty, i Red Hot Chili Peppers. Bardzo lubię słuchać Faithful Marcina Wasilewskiego.

Myślisz o poszerzeniu składu zespołu?

Bardzo chciałbym zrobić trasę z featuringiem. Skład zespołu jest zamknięty, ale myślę na przykład o dwóch zestawach perkusyjnych. Kto wie? Nie chcę jeszcze zdradzać nazwisk, ale mam sporo pomysłów i mam nadzieję je zrealizować.

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 02/2019

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO