Felieton Słowo

Down the Backstreets: Grioci wychodzą do ludzi

Obrazek tytułowy

Freestyle Fellowship – Innercity Griots

(4th& B’way, 1993)

W numerze JazzPRESSu z lipca 2017 roku, czyli wydanym ponad sześć lat temu, zachwalałem pierwszy, podziemny album Freestyle Fellowship To Whom It May Concern... Upłynęło wystarczająco dużo czasu, by przypomnieć ten genialny kolektyw i pochylić się nad ich jedynym momentem widoczności w głównym nurcie. A przynajmniej próby wejścia na większą scenę, dotarcia do szerszej publiczności.

Przypominam: Freestyle Fellowship to gwiazdy niezależnej, alternatywnej sceny Los Angeles. Wytyczali szlak dla artystycznego środowiska skupionego wokół Good Life Cafe – miejsca, gdzie kreatywne dusze Zachodniego Wybrzeża spotykały się na jamy poetyckie, sesje improwizacji rapowej czy inne popisy. Z jednej strony panowała tam przyjazna, nakręcająca wzajemną innowacyjność atmosfera, ale z drugiej – jeśli przejąłeś mikrofon i z miejsca nie podbiłeś serc publiczności (czy też, mówiąc wprost: byłeś kiepski), zostawałeś bezlitośnie zagłuszony przez charakterystyczne okrzyki „pass the mic”. Mikrofon w Good Life Cafe należało szanować – wskakujna scenę, tylko gdy naprawdę jesteś pewien swoich umiejętności i stylu (w całych Stanach Zjednoczonych wiele miast posiadało takie właśnie warsztaty talentów, jak chociażby Hip-Hop Shop w Detroit, gdzie szkolili się Eminem, Proof, Elzhi i Royce da 5’9”). W takiej atmosferze kształtowały się talenty m.in. Pigeon Johna, Chaliego 2ny, DJ-a Cut Chemista, a nawet jednej z najbardziej wziętych obecnie reżyserek w Hollywood – Avy DuVernay. A Freestyle Fellowship byli tam bezapelacyjnie największymi gwiazdami – wzorem, do którego poziomu aspirowała cała reszta.

Nie wiem, czy wypada napisać takie słowa w magazynie jazzowym, ale robię to: bywa, że sztuka może być zbyt trudna. I Freestyle Fellowship są, w mojej opinii, tego właśnie przykładem. Słuchaczom rapu, szczególnie tym niedzielnym, nie wybuchną głowy z wrażenia, jeśli puścicie im z zaskoczenia Innercity Griots. Album jest manifestem kreatywności, wolności tworzenia i różnorodności stylów.Zamiast stonowanego, charyzmatycznego, wręcz zimnego rapowania, Freestyle Fellowship bawią się technikami wokalnymi, frazowaniem, przyspieszeniami, tonami głosu, melodią, scatem… Wszystko w imię napinania kreatywnych mięśni do oporu i zadowalania publiczności oczekującej rapowej wersji freejazzowego albumu. A może nawet bardziej – w imię zadowalania samych siebie, satysfakcji z tworzenia łamiących zasady, imponujących, wyprzedzających swoje czasy utworów rapowych.Podobnie dzieje się w warstwie muzycznej – bity łączą w sobie wykorzystanie sampli i automatów perkusyjnych z wieloma żywymi instrumentami, np. perkusją, gitarą basową, gitarą akustyczną, fletem, trąbką, wibrafonem, puzonem, kontrabasem oraz saksofonem.

W nagraniach uczestniczył Daddy-O – członek Stetsasonic, którego przecież największą chwałą jest tytuł „pierwszego hip-hopowego bandu”. Raperzy nie chcą odstawać – szczególnie Myka 9 wydaje się być najbardziej zajarany modulowaniem głosu na różne sposoby, czasem w ciągu jednego utworu używając kilku dalekich od siebie tonacji. Minęło 30 lat od premiery albumu, a nadal ze świecą szukać płyt z rapowaniem na takim poziomie. Tak jak napisałem te sześć la temu – Freestyle Fellowship może być najbardziej jazzowym zespołem w historii hip-hopu. Wyraźnie wbrew oczekiwaniom wytwórni odmówili rozwodnienia swoich stylów – wręcz przeciwnie, pokazali jeszcze szerszą ich gamę niż na niezależnie wydanym To Whom It May Concern....

Wpływ Freestyle Fellowship jest ciągle żywy, tyle lat po Innercity Griots. José James coverował Park Bench People, Dilated Peoples, Jurassic 5 i Denzel Curry wymieniają zespół jako jedną ze swoich inspiracji. Zdaje się, że Bone Thugs N Harmony nigdy tego nie przyznali oficjalnie, ale trudno nie odnieść wrażenia, że kawałek Mary z Innercity Griots jest momentem narodzin ich stylu – melodyjnego rapowania podwójnym tempem.

Wszystko fajnie, ale oczywiście taka wierność własnym zasadom może przynieść różną przyszłość w branży muzycznej. Wiele talentów zauważonych w Good Life Cafe podpisało kontrakty z dużymi wytwórniami. I na ogół szybko z tych labeli wylecieli. Wychowani w kulturze oryginalności i szlifowania umiejętności, nie nadawali się na często przetworzoną pod szablon scenę głównego nurtu. Podobnie było z Freestyle Fellowship. Kompletnie inne niż pozostałe płyty na rapowym rynku Innercity Griots sprzedało się mizernie, a zespół wrócił do podziemia. Różnice charakterologiczne sprawiły, że kolejne albumy wydane zostały wiele lat później, a chemii studyjnej wyczuwalnej na dwóch pierwszych projektach nie udało się już nigdy odtworzyć.

Późniejsza dyskografia Freestyle Fellowship składa się z lepszych i gorszych płyt – wszystkie brzmiały jednak jak połączenie artystów solowych, a nie jednorodna grupa muzyczna, którą poznaliśmy na To Whom It May Concern.... Co w gruncie rzeczy wydaje się być bliższe faktom – powinniśmy się cieszyć, że takim MC jak Aceyalone, Myka 9, P.E.A.C.E. i Self Jupiter udało się „zgrać” na chociaż dwa genialne albumy (oraz składankę Project Blowed).

Na marginesie: oprócz „bycia kiepskim” w Good Life Cafe zabronione były również wulgaryzmy, ksenofobia i mizoginizm. Zdecydowanie najsłynniejszym przykładem usunięcia ze sceny jest Fat Joe – wtedy już jednak nowojorski gwiazdor – który odmówił dostosowania się do zasad lokalu, za co został bezlitośnie wybuczany i wyrzucony. Nagranie dźwiękowe z tego zdarzenia wykorzystane jest w filmie dokumentalnym This Is The Life Avy DuVernay, który gorąco polecam.

Adam Tkaczyk

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO