Felieton Słowo

Kanon jazzu: Nie poszedł za ciosem…

Obrazek tytułowy

fot. Rafał Garszczyński

Marc Johnson – The Sound Of Summer Running

(Verve, 1998)

Marc Johnson – rocznik 1953, czyli muzyk średniego pokolenia, dziś raczej mąż u boku żony, pianistki Eliane Elias, udzielający się muzycznie głównie w jej projektach. Jednak dyskografia Johnsona jest całkiem obszerna, zarówno ta przygotowana pod jego wyłącznym kierownictwem, jak i przeróżne projekty, w które angażował się od swojego sensacyjnego debiutu– albumu Affinity Billa Evansa z 1979 roku. Trudno o bardziej spektakularny skok do profesjonalnego grania niż przyjęcie do tria Billa Evansa w 1977 roku – to właśnie w ten sposób swoją profesjonalną karierę zaczął Marc Johnson.

Z Evansem nagrał niemal 20 albumów przez prawie trzy lata. To znaczy właściwie nagrali dwa albumy wydane przed śmiercią Evansa w 1980 roku, a pozostałe, w tym również koncert z Paryża, przeróżni producenci postanowili wydać później i pewnie jeszcze inne znajdą się w kolejnych latach. Jednak Affinity wcale nie było oficjalnym debiutem nagraniowym Marca Johnsona. Jeśli dobrze posługuję się kalendarzem, to pierwszym nagraniem, na którym możemy dziś usłyszeć jego bas, jest polska płyta zawierająca nagrania z koncertu orkiestry Woody’ego Hermana na Jazz Jamboree w 1977 roku. Co prawda to był spory skład, ale możemy uznać, że Marc Johnson debiut nagraniowy zaliczył w Warszawie. Taka mała ciekawostka… Zresztą według jednego z biografów Billa Evansa ten usłyszał Johnsona podczas jednego z występów orkiestry Hermana w Nowym Jorku i natychmiast zaproponował mu współpracę.

Już sam fakt, że Johnson grał z Billem Evansem w triu, daje mu na zawsze miejsce w historii jazzu. W jego bogatej dyskografii znajdziecie również nagrania z Johnem Abercrombiem, wspomnianą już Eliane Elias, ale także Stanem Getzem, Patem Martino, Lylem Maysem, Enrico Pieranunzim, Tootsem Thielemansem i sporo innych, okazjonalnych nagrań z wielkimi jazzowego świata. W sumie grubo ponad 200 ciekawych albumów.

The Sound Of Summer Running należy do szczytowych osiągnięć Marca Johnsona w jego solowej dyskografii. Nagrany z wyśmienitym, kameralnym składem zawiera w znacznej części jego własne kompozycje nagrane w towarzystwie dwu gitarzystów – Pata Metheny’ego i Billa Frisella oraz perkusisty Joeya Barona. To właśnie kompozycje lidera wyróżniają ten album, którego kluczowym momentem jest Dingy-Dong Day, nowoczesna, a jednocześnie absolutnie ponadczasowa kompozycja, która brzmi tak, jakby któryś z surfrockowych zespołów lat sześćdziesiątych (dajmy na to The Ventures) zaprosił do współpracy Wesa Montgomery’ego. Kwintesencja amerykańskiego rozrywkowego grania w dobrym stylu, utwór, który mógłby znaleźć się na płycie country Cheta Atkinsa albo na którymś z komercyjnych albumów George’a Bensona.

Summer Running to kompozycja przypominająca stylem (i dorównująca im jakością) najlepsze kompozycje Pata Metheny z lat dziewięćdziesiątych i rodzaj demonstracji brzmieniowych możliwości słynnej wielogryfowej gitary Metheny’ego. W Porch Swing słychać jeden z najciekawszych duetów Frisella i Metheny’ego, jakie kiedykolwiek nagrali.

Marc Johnson grał z muzykami, których zaprosił do współpracy przy The Sound Of Summer Running już wcześniej, jednak zwykle to on pełnił funkcjęmuzyka sesyjnego. Tym razem sprawdził się jako lider, potrafiący sprzedać utytułowanym kolegom swoje kompozycje. Zupełnie niezrozumiały jest dla mnie fakt, że album nie zrobił w 1998 roku jakiejś większej kariery i nie sprawił, że Johnson awansował do roli jazzowego celebryty, jakim był wtedy Metheny, zapełniający nie tylko małe kluby jazzowe, ale też wielkie sale koncertowe publicznością, która nie bywa co tydzień na jazzowych koncertach, a raczej chodzi na znane nazwiska, żeby się pokazać. Album Johnsona możecie traktować jako kolejne nagranie, które swoim brzmieniem zdominował Bill Frisell, oferując, jak ma to w swoim zwyczaju od lat, mieszankę country, americany i jazzu, albo jako doskonały duet Frisell-Metheny.

Możecie też skupić się na grze lidera, który stroniąc od efektownych i trudnych technicznie solówek, w każdym utworze daje znać, że to jego muzyka i jego płyta. W momencie wydania albumu, pierwszego, jaki Johnson nagrał dla będącej wtedy w ofensywie wytwórni Verve, wyglądało na to, że pójdzie za ciosem i będzie dryfował w stronę przebojowego jazzu dla szerszego grona słuchaczy, do których dotarcie gwarantował Universal. Tak się jednak nie stało i pierwszy album dla Verve okazał się również ostatnim. Nie wiem, jak się sprzedawał, ale z pewnością Johnson zapewnił nagranie najwyższej jakości, które spełnia oczekiwania fanów pamiętających go z czasów Billa Evansa, ale również tych, którzy w owym czasie uważali, że jazz to w zasadzie tylko Pat Metheny Group.

Rafał Garszczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO