Felieton

Złota Era Van Geldera: Bębny w każdym kącie

Obrazek tytułowy

Pisałem już kiedyś o bogatym archiwum „półkowników”, czyli stosach niewydanych taśm wytwórni Blue Note, które dopiero po wielu latach opublikował niestrudzony Michael Cuscuna. Są wśród nich prawdziwe perełki. Nie wiadomo na przykład, dlaczego nagrania firmowane przez perkusistę Arta Blakeya musiały przeleżeć w piwnicy aż 40 lat. Ukazały się dopiero w 1999 roku w limitowanym nakładzie, w serii dla koneserów, jako Drums Around The Corner. W przypadku akurat tej płyty jest to dziwna sprawa, bo sesja z listopada 1958 roku była zaiste gwiazdorska i jeśli chodzi o taki instrument jak perkusja – wręcz niespotykana. Mało tego! Musiała dużo kosztować, bo odbyła się nie jak zwykle w domowym studiu Van Geldera, ale w o wiele większym studiu Manhattan Towers w Nowym Jorku.

Studio Rudy'ego Van Geldera w Hackensack było po prostu za małe, aby pomieścić aż cztery zestawy perkusyjne, reszty zespołu nie licząc. Tak, tak, cztery zestawy, bo na Drums Around The Corner zagrało czterech perkusistów. I to jakich! Oprócz wspomnianego lidera, który grał dodatkowo na kotłach, pojawili się we własnych osobach: Philly Joe Jones i Roy Haynes, a także Ray Barretto grający na kongach. Art Blakey zabrał ze sobą do studia także swoich messengersów: Lee Morgana na trąbce, Bobby’ego Timmonsa na fortepianie oraz Jymiego Merritta na basie. Nagrano aż sześć długich kompozycji – w tym aż trzy samego Blakeya z Drums In The Rain na czele, jeden temat Morgana – Lee's Tune, standard Lover i Moose The Mooche Parkera.

Tej płyty powinni posłuchać w pierwszej kolejności wszyscy ci, co nie znoszą solowych występów bębniarzy. Albo inaczej – wszyscy ci, co myślą, że takowe występy muszą koniecznie przypominać perkusyjny cyrk Buddy'ego Richa. Zadziwiające, ale na Drums Around The Corner nie ma żadnych wyścigów i przepychanek. Ci faceci faktycznie grają muzykę, a nie szpanują!

Ale powinienem zacząć jednak od inżyniera dźwięku, czyli Rudy'ego Van Geldera. Jego wielką tajemnicą pozostanie, jak mianowicie w 1958 roku, kiedy dopiero system stereo wchodził ostrożnie na rynek, udało mu się zarejestrować w tak cudownie przestrzenny sposób cztery zestawy perkusyjne. Ustawiono je w półkole. Najbliżej nas po lewej stronie stały kongi Barretto. Nieco z tyłu i bliżej środka zestaw Haynesa, obok bębny Philly Joe, a najbliżej nas z prawej Arta Blakeya. Dużą przyjemność można czerpać ze śledzenia różnic w strojeniu, sposobów uderzenia i dynamiki poszczególnych drummerów. Każdy jest inny: Haynes na przykład ma najwyżej nastrojone bębny i gra najbardziej precyzyjnie, Philly uwielbia grać na tom-tomach i najlepiej swinguje, a Art Blakey jest z całej trójki najbardziej dynamiczny. Są wszakże momenty, kiedy wszyscy razem potrafią grać równo (no, prawie, bo to nie komputer), jak jeden człowiek. Przyznam, że one właśnie robią na mnie największe wrażenie.

Każdy utwór został inaczej zaaranżowany, dlatego słucha się całości bardzo dobrze. Płyta brzmi jak klasyczna produkcja Jazz Messengers, tylko z dodatkowymi solówkami bębnów. Tak po prawdzie powinna figurować w żelaznym katalogu Blue Note. Tymczasem mam wrażenie, że dzięki temu, iż przeleżała tyle lat w piwnicy na półce, nie została należycie doceniona nawet wówczas, kiedy wreszcie ukazała się na CD. Warto jednak po nią sięgnąć, pamiętając przy okazji, że z oryginalnego składu tej sesji żyją jeszcze tylko dwaj muzycy: Roy Haynes (92 lata) i Jymie Merritt (91 lat). Aha, do płyty dołączone są w formie bonusu dwa utwory z innej sesji, które zagrał duet Art Blakey / Paul Chambers. Ale to już inna historia...

autor: Jarosław Czaja

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 03/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO