Felieton Słowo

My Favorite Things (or quite the opposite…): Wyrób siekieropodobny

Obrazek tytułowy

Nie ma się czym chwalić, ale należę do pokolenia, które świetnie pamięta ofertę stoisk ze słodyczami w polskich sklepach u schyłku komuny. Poza jakimiś landrynkami, dropsami, drażami najmłodszą klientelę mamiły swym podstępnym wyglądem prostokątne, podzielone na kostki tabliczki – mleczne, orzechowe, nadziewane. Sprawiały wrażenie czekolady, ale zaraz po spróbowaniu przynosiły duże rozczarowanie – wyroby czekoladopodobne. No cóż, takie były czasy – nawet E. Wedel, a w zasadzie ZPC 22 lipca – taki „tribute to E. Wedel” – musiał udawać, że robi czekolady.

Skąd taki wstęp? Podobnego uczucia jak przed laty doznałem podczas koncertu w lutym tego roku. Od razu zaznaczę, że było to uczucie subiektywne, ponieważ konfrontacja z innymi uczestnikami wydarzenia nie potwierdziła mojej oceny. I nie chcę twierdzić, że kto nie posmakował prawdziwej czekolady, może z zadowoleniem konsumować „masę kakaowo-tłuszczową” (bo taką nazwę także można było zobaczyć na opakowaniach). Może po prostu niektórym wystarczy, żeby w ustach poczuć słodki smak. Moja opinia nie była jednak odosobniona. Po kilku utworach opuściłem salę razem z córką, która już na początku koncertu, znając prezentowane utwory z płyty, spojrzała na mnie znacząco pytającym wzrokiem…

Koncert reklamowany był jako „podróż w czasie do oryginalnych, ponadczasowych brzmień, tekstów oraz kompozycji” i w gruncie rzeczy obietnice te zostały spełnione. Trójmiejscy muzycy pod hasłem Tribute to Siekiera wykonali kompozycje z kultowego albumu z 1986 roku Nowa Aleksandria. Zrobili to naprawdę na wysokim poziomie, doskonale imitując charakterystyczne brzmienia gitary czy klawiszy z oryginału. Dojrzalsza część publiczność przypomniała sobie stare dobre czasy, a młodsza mogła na własne uszy przekonać się, jak brzmiała przeszło trzy dekady temu Siekiera. Gdzie więc tkwi problem?

Zaznaczę jeszcze raz – mój problem – bo tak zwane tribute bandy gromadzą wielotysięczne publiczności, mają nawet własne wysokofrekwencyjne festiwale. Słynny The Australian Pink Floyd Show, kopie Queen czy The Beatles nie narzekają na brak słuchaczy. Cóż, emitowany w jednej z telewizji program Twoja twarz brzmi znajomo, polegający na charakteryzowaniu się na muzyczne gwiazdy i wykonywaniu jak najwierniej ich utworów, też od lat cieszy się dużą popularnością. Pytanie, czy odbiorca chce obcować ze sztuką czy oddawać się rozrywce. Żeby zobaczyć znaczącą część dorobku Van Gogha, trzeba podjąć wysiłek i udać się do muzeum w Amsterdamie. Ale można wziąć udział w objazdowym show multimedialnym, gdzie dzieła mistrza mamy na wyciągnięcie ręki, czasem nawet wprawione w ruch. To właśnie sedno problemu – oryginał versus kopia albo reprodukcja? Sztuka czy wyrób sztukopodobny?

Czy to znaczy, że jestem przeciwnikiem coverów i tribute’ów? Nic bardziej mylnego. Wykonywanie znanych wcześniej utworów i hołdy składane przez jednych artystów innym mogą być wspaniałe i inspirujące. Historia zna wiele przypadków, kiedy cover zyskiwał większą popularność od oryginału. Pod jednym warunkiem – musiał być twórczy, a nie odtwórczy. I Will Always Love You znane z wykonania Whitney Houston, Killing Me Softly Fugees, Whiskey In The Jar Metalliki czy Nothing Compares 2 U Sinead O'Connor to covery, które przyćmiły oryginalne wykonania. Ale nie można, rzecz jasna, wrzucać do jednego worka coverów, które są, mówiąc w uproszczeniu, wykorzystaniem czyjejś kompozycji na własny użytek, i projektów typu „tribute to” (niekoniecznie wprost tak nazwanych). Jak w twórczy sposób oddać cześć innemu artyście? Nie szukając daleko – dwa rodzime przykłady z ostatnich lat.

Kora nieskończoność – album Michała Pepola (Royal String Quartet), który ukazał się w 2022 roku, to szalenie oryginalne podejście do twórczości Kory Jackowskiej. Pepol wykorzystał nagrania z prywatnych archiwów wokalistki. Były wśród nich nagrania demo piosenek, ale teżrecytacje, wypowiedzi, śmiech. Artysta dołożył do tego swoją wiolonczelę, elektronikę i trochę innych brzmień oraz produkcję, dzięki której słyszymy rzeczy zupełnie nowe… choć często dobrze znane. Na płycie znajdziemy zdekonstruowane i przearanżowane utwory Maanamu, ale też autorskie kompozycje Pepola wykorzystujące archiwalne nagrania głosu Kory. Na fali zainteresowania projektem powstały jego suplementy z udziałem Magdaleny Cieleckiej, Ralpha Kamińskiego i innych wokalistów, które nie wzbudziły już mojego entuzjazmu, ale oryginał (celowo używam tu tego terminu) był według mnie najlepszym artystycznym hołdem złożonym Korze – a było ich już przynajmniej kilka.

Kolejne ciekawe przedsięwzięcie to Daydreamer Bartka Wąsika. Dwanaście autorskich aranżacji piosenek zespołu Radiohead na fortepian solo. Cenię Thoma Yorke’a i Radiohead, ale nigdy muzyka grupy nie była w centrum moich muzycznych zainteresowań. Wąsik sprawił, że zaintrygowany jego interpretacjami, musiałem wrócić do kilku oryginalnych utworów grupy. Wykonania Wąsika to bardzo osobista muzyczna wypowiedź artysty na temat utworów, które jak wyznaje, przez lata towarzyszyły mu w ważnych życiowych sytuacjach. Słuchając płyty, nie mamy wątpliwości, że to utwory Radiohead, ale jeszcze silniej odczuwamy, że to płyta Bartka Wąsika.

O innym wydarzeniu typu „tribute to” przypomniał mi ostatnio mój syn, w wywiadzie, jakiego udzielił magazynowi Elle*. Jak szybko policzyłem, kiedy byliśmy razem na koncercie Tribute to Miles Davis na warszawskim Torwarze, Mikołaj miał niespełna 10 lat. Zobaczyliśmy podczas jednego wieczoru trzy grupy dowodzone przez byłych współpracowników Milesa – Kwartet Wayne’a Shortera, Marcusa Millera w programie „Tutu Revisited – The Music of Miles Davis” oraz Jimmy’ego Cobba z projektem „Kind of Blue@50”. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że artyści tej klasy nie próbowali na scenie odtwarzać nagrań, które kiedyś zrobili z Milesem. W jazzie nie jest to nic nowego. Standardy grane od kilku dekad cały czas zyskują nowe oblicza i cały czas pozwalają młodym artystom wyrażać siebie – oczywiście, kiedy są traktowane jako coś więcej niż tylko ćwiczenie techniki.

Zupełnie nieplanowanie rozpocząłem od wydarzenia, na którym byłem z córką, a zakończyłem takim, na którym byłem z synem. Zrobiło się trochę rodzinnie, ale to chyba oznacza tylko, że w genach mamy zapisane podobne postrzeganie niektórych zjawisk artystycznych…

Kiedy Nowa Aleksandria ukazała się na rynku, wywołała spore poruszenie. Dla jednych od razu stała się płytą ikoniczną, dla innych była rozczarowaniem a nawet „zdradą ideałów”. Kto znał Siekierę z Jarocina’84 i usłyszał muzykę z klawiszami i dosyć sterylną produkcją, mógł poczuć się skonfundowany. Dlaczego myśląc o hołdzie dla tego wydawnictwa, po niemal czterdziestu latach (!) nie pójśćtym samym tropem. Nowa Aleksandria w duchu nowej elektroniki (materiał ma do tego potencjał) albo przekornie zagrana w szorstkim, punkowym stylu starej Siekiery. Ale to rzecz jasna teoretyzowanie. Zostawiam temat muzykom, bo płyta z całą pewnością zasługuje na godny jej tribute. Może jazzowy?

Piotr Rytowski


*https://www.elle.pl/artykul/mikolaj-rytowski-klasyka-to-wspaniala-baza-punkt-wyjscia-by-isc-dalej-klasyka-gatunku

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO