Wywiad

Krzysztof Matejski: szukamy w muzyce przestrzeni

Obrazek tytułowy

fot. Dominik Król

Krzysztof Matejski – saksofonista w zespole Quindependence, który w 2017 roku został laureatem w konkursie Jazzowy debiut fonograficzny Instytutu Muzyki i Tańca. W tym samym roku, dzięki temu zwycięstwu, ukazał się album Circumstances. Quindependence to przede wszystkim grupa przyjaciół, która dąży do swobodnego połączenia różnych brzmień o jazzowej pulsacji i południowej, płynnej melodyjności.

Aya Al Azab: Co, poza możliwością wydania płyty, dało zespołowi Quindependence zwycięstwo w konkursie Jazzowy debiut fonograficzny?

Krzysztof Matejski: Było dla nas przede wszystkim wielką nagrodą za ogrom pracy, jaką wszyscy włożyliśmy w ten zespół. Pamiętam, jak kiedyś powiedziałem chłopakom, że Quinde to moje cudowne dziecko i materiał, który tworzymy, jest na tyle wartościowy, że nawet jeśli mielibyśmy nie przetrwać, gdybyśmy mieli się rozejść, to mu szę doprowadzić do tego, by coś po tym zespole pozostało – miałem wtedy na myśli płytę, zapis naszych kompozycji i koncepcji brzmienia. W ten właśnie sposób narodził się pomysł zgłoszenia się do konkursu. Wspólnie z Miłoszem Skwirutem wzięliśmy sprawy w swoje ręce, wypełniłem dokumenty, przez dwa tygodnie spałem po dwie godziny dziennie, ale było warto. Szczerze mówiąc, nie liczyłem na wygraną, ale wiedziałem, że będę sobie pluł w brodę, jeśli nie spróbujemy. Chciałem dotrzymać złożonej obietnicy – i udało się!

Jak wspominacie ten czas? Dostajecie szansę nagrania płyty, promocji i koncertów. Nie pojawił się w was strach przed niedotrzymaniem zobowiązań?

Oczywiście, że tak. To jednak było ogromne przedsięwzięcie, masa planów, kosztorysów, umów, płatności, z których trzeba się wywiązać i rozliczyć. A co jeśli coś się nie uda? Co jeśli rachunki nie będą się zgadzać z kosztorysem? Kto wtedy za to zapłaci? Byliśmy w stresie – wszyscy. Chcieliśmy jednak, aby po Quindependence coś zostało, aby podsumować pewien rozdział w historii zespołu. Trochę ryzykowaliśmy, ponieważ materiał na płytę nagraliśmy jeszcze w grudniu 2016 roku – miesiąc przed ogłoszeniem wyników konkursu. Sesja w studiu to była nagroda jeszcze z Jazz Juniors, na którym zajęliśmy drugie miejsce w roku 2015. Było bardzo intensywnie. Natomiast już w samą pracę nad dotrzymaniem zobowiązań po ogłoszeniu wyników było zaangażowanych więcej osób. Był to czas spotkań, przejazdów, godzin spędzonych z telefonem przy uchu, nerwów, stresu, ale i ogromnego szczęścia w momencie, kiedy pierwszy raz wzięło się do ręki płytę, która jest jednym z ważniejszych etapów w moim prywatnym i artystycznym życiu. Myślę, że koledzy powiedzieliby to samo.

Dlaczego Quindependence? Nazwa zespołu ma być manifestem niezależności?

Po części tak. Spotkaliśmy się jeszcze podczas studiów w Akademii Muzycznej, grając ze sobą. Bardzo szybko zapadła decyzja o zawiązaniu zespołu i wystartowaniu w Konkursie Jazz Juniors, który był niejako bodźcem do zapoczątkowania naszej działalności. Kiedy pracowaliśmy nad własnymi kompozycjami, stwierdziliśmy, że nasza muzyka jest okołojazzowa, że jest fuzją koncepcji, improwizacji, jazzowej tradycji, zabawy formą i barwą dźwięków, że mieści się w niej o wiele więcej niż kilka podgatunków jazzu, połączonych w jeden pomysł. Poszliśmy dalej tą drogą, chcąc osiągnąć brzmienie inne niż to, co dotychczas mogło w Polsce powstawać, jednak oparte na solidnym fundamencie wiedzy, szacunku do tego, co już w muzyce było, oraz naszej emocjonalności i wrażliwości – wspólnej oraz każdego z osobna. Stąd pomysł na zaznaczenie istnienia niezależnego kwintetu, czyli Quindependence.

Wasze brzmienie jest przyjemne, a zarazem niebanalne i wymagające uwagi słuchacza. Ta równowaga była częścią koncepcji?

Jak najbardziej. Stawiamy na mocno melodyjne tematy utworów, ale tak jak już wspominałem wcześniej, bawimy się formami naszych kompozycji, stąd pojawiają się u nas nieregularne metra, które są niejako ukryte pod płaszczem śpiewnego tematu. Przykładem takiego utworu jest kompozycja Michała Salamona Road To The Promised Land, promująca album Circumstances. Szukamy w muzyce przestrzeni, aby zarówno słuchacz, jak i muzyk zespołu mogli się choć na chwilę w niej zatracić, uwrażliwić na każdy szmer smyczka, każdy szmer powietrza saksofonu czy trąbki, każde wybrzmienie blach.

Skąd u was taki południowy groove?

Na pewno przez fascynację muzyką etniczną czy world music. Wszyscy mamy za sobą związane z nią muzyczne przygody. Poza tym marzyła nam się muzyka z takim groovem, jest to również wynik zamysłu kompozytorów poszczególnych numerów i wspólna decyzja zespołu na próbach. Tak to słyszeliśmy i czuliśmy.

Miłosza Skwiruta znam z bluesowych scen – przede wszystkim z zespołu Kraków Street Band. W jakim stopniu brzmienie z innych składów, w tym przypadku bluesowe, wpływa na muzykę Quindependence?

Miłosz jest w ogóle jedną z barwniejszych postaci w Quinde, choć tak naprawdę każdy z nas jest zupełnie inny i charakterystyczny na swój sposób. Niemniej Miłosz jest dla mnie sporym zaskoczeniem, bo tak naprawdę poznaliśmy się dobrze dopiero, tworząc Quindependence, pomimo tego, że byliśmy przez trzy lata razem na roku. Miłosz jest stonowanym, elokwentnym gościem z klasą i to słychać w jego kompozycjach. Są bardzo melodyjne – on pisze przepiękne tematy – ale nie ma w tym ani odrobiny bluesa. Poszliśmy więc w stronę sonoryzmu, muzyki etnicznej, melodyjności. Miłosz pokazał w tym zespole swoje kompletnie nowe, piękne oblicze.

Sonoryzm kojarzy mi się z polską muzyką awangardową, odejściem od ścisłego trzymania się melodii, wy natomiast jesteście bardzo melodyjni i regularni. Co zatem z niego przejęliście?

Owszem, to dobre skojarzenie, jednak nasza muzyka jest fuzją elementów zaczerpniętych z różnych źródeł. Sonorystyczne jest u nas akurat szukanie barwy dźwięku oraz delikatne preparowanie instrumentów. Poczyniliśmy to podczas nagrań – brzmienie fortepianu w niektórych momentach jest delikatnie „dobarwione”, dzięki różnorakim przedmiotom lekko tłumiącym struny, grając na flecie wykorzystywałem tony whistle, czy sam szum powietrza przepływającego przez saksofon. Robimy to także na naszych koncertach. Wszystkie te elementy są dla nas bardzo ważnymi środkami wyrazu, które budują brzmienie Quindependence.

Kiedy wygrywaliście konkurs IMiT-u, byliście świeżym zespołem. Czy po tym doświadczeniu i rozpoczęciu wspólnej przygody z przytupem czujecie się silniejsi i lepsi jako ekipa?

Tak! Czujemy się silniejsi, docenieni. Nie wiem, czy lepsi. Myślę, że był to cel, do którego dążyliśmy i który udało nam się zrealizować. Wydaliśmy płytę i zaznaczyliśmy swoją obecność na polskiej i międzynarodowej scenie jazzowej. Dla mnie to coś wspaniałego. Poza tym – dotrzymałem przyrzeczenia.

IMG_3221.jpg fot. Dominik Król

Przychodzi taki czas dla zespołu, że każdy z członków chce iść swoją ścieżką, ma inną koncepcję muzyki. Jesteście na to przygotowani? Bierzecie pod uwagę kruchość składu?

Pewnie, że tak. Różnie w życiu się układa, jeżeli ktokolwiek z nas chciałby pójść inną drogą, absolutnie nie będziemy sobie tego zabraniać. To normalne. Jesteśmy nie tylko piątką kumpli, którzy razem grają, ale jesteśmy przede wszystkim piątką przyjaciół, którzy przeżyli ze sobą wiele pięknych i trudnych chwil. Jeśli ktoś będzie chciał odejść, pogodzimy się z tym – dla jego dobra, bo o przyjaciela się dba. Jednak myślę, że na razie na taki obrót spraw się nie zanosi. Tym bardziej, że jakiś czas temu mieliśmy przerwę od wspólnych koncertów i to, co działo się na pierwszym koncercie po powrocie, uświadomiło nam, jak bardzo potrzebujemy wspólnie grać. To był koncert w Rzeszowie – byliśmy głodni grania ze sobą, tęskniliśmy za tym! Widzieliśmy to, słyszeliśmy, czuliśmy to! I Chyba nie tylko my, ale również publiczność, która słuchała nas tamtego wieczoru. Smutno jest nam bez Quindependence na dłuższą metę.

W maju minął rok od premiery waszej debiutanckiej płyty. Słuchacie jej i budzi się w was zmora perfekcjonizmu? Chcielibyście coś zmienić?

Ha! Teraz pewnie nagralibyśmy to zupełnie inaczej niż wtedy. Cały zespół, jak i każdy z nas, jest w tym momencie na innym szczeblu rozwoju artystycznego, jesteśmy w innych momentach życia, więc wlalibyśmy w te utwory pewnie jeszcze coś innego. Niemniej z nagraniami jest tak, że jest to forma zamknięta, tak jak obraz, który artysta namalował w konkretnym momencie swojego życia. Jesteśmy jednak zadowoleni z efektu, jaki udało nam się osiągnąć. Przekazaliśmy to, co chcieliśmy, co dla nas ważne.

autor: Aya Al Azab

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 10/2018

belka_imit.jpg

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO