Felieton

Blues

Obrazek tytułowy

Elmore James – Dust My Broom Le Chant Du Monde, Blues Characters, 2015

Dzisiaj będzie nietypowo, bo o bluesie. Otóż podczas słuchania cudem odnalezionych taśm Coltrane'a z 1963 roku naszła mnie pewna refleksja. To znaczy nie tyle może podczas samego słuchania, co czytania o nich. W tygodniku Polityka znalazłem oto recenzję Both Directions at Once: The Lost Album autorstwa Doroty Szwarcman, a w niej zdanie, które mnie wielce zafrapowało. Otóż pani Szwarcman była łaskawa uznać utwór Slow Blues za „najbardziej błahy” – poza Vilią – na tej płycie. Przyznam, że przesłuchałem dzieło Coltrane'a wiele razy i akurat ten dość długi (ponad 11 minut) Slow Blues z obszerną, majestatyczną partią sopranu, graną bez podkładu harmonicznego pianisty, wydaje się raczej należeć do najtrudniejszych w słuchaniu, a nie najłatwiejszych fragmentów płyty. Podziwiam zresztą odwagę autorki, bo nazwać jakiekolwiek dzieło Trane'a „błahym” to niemal bluźnierstwo.

Ale nie chodzi mi o polemikę, bo każdy może mieć swoją opinię. Raczej o zwrócenie uwagi na pewien problem. Otóż idę o zakład, że pani Szwarcman uznała Slow Blues za „błahy”, ponieważ jest to... blues. To ciekawe zagadnienie, bo swoją drogą jedno wyklucza drugie: blues nie może być ze swej natury błahy, bo jeśli jest błahy, to nie jest bluesem, tylko popularną rozrywką. Tymczasem Slow Blues z pewnością jest bluesem.

Truizmem będzie przypominanie, że większość najbardziej znanych artystów jazzowych (z Parkerem na czele) zaczynała swoją karierę w zespołach bluesowych i rhythm'n'bluesowych. W książce Coltrane według Coltrane'a sam wielki Trane opowiada dziennikarzom o swoich początkach w kapelach bluesowych. I mówi coś takiego: „Za pierwszą pracę zawodową uważam zawsze granie w Indianapolis w orkiestrze, którą dyrygował Joe Webb”. I tu następuje przypis redaktora książki. Kto to był Joe Webb? Redaktor wyjaśnia: „Joe Webb Blues Band – zespół bluesowy o niewielkim znaczeniu”. Aha i już wiemy. Tylko, że w tym zespole śpiewała dosyć znana wtedy wokalistka Big Maybelle. Coltrane grał później także w The King Kolax Band, Eddie „Cleanhead” Vinson's Group, a także już po okresie współpracy z Dizzym Gillespiem z grupą rhythm'n'bluesową Earla Bostica. Właśnie podczas koncertów tej grupy w Kalifornii John poznał Erica Dolphy'ego! Jednak dziwnym trafem w filmie dokumentalnym Chasing Trane o tym wszystkim nie ma ani słowa...

Kiedyś, dawno temu, słuchając transmisji z Jazz Jamboree, dziwiłem się trochę, że na wspólnej scenie z jazzowymi asami występują także bluesmani. Przecież ci goście – tak wtedy myślałem – powinni raczej bywać na festiwalach rockowych! Dzisiaj już wiem, że esencjonalny (czyli czarny) blues (zarówno akustyczny, jak i elektryczny) ma więcej wspólnego z jazzem niż z rockiem. To sprawa tej „błękitnej nutki”, czegoś nieuchwytnego i trudno osiągalnego przez białych. Blues to podstawa jazzu. W Encyklopedii Muzyki (PWN) czytamy: „Blues i jego forma odgrywały i odgrywają dużą rolę w jazzie”. Leonard Feather mówił podobnie: „Mieć poczucie bluesa to tyle, co mieć poczucie jazzu”.

Jednak na ogół wytrawni melomani – w rodzaju pani Szwarcman – uznają bluesa za coś prostego i prymitywnego. Nie mają chyba pojęcia, jak bogata i różnorodna jest ta muzyka. Mało tego, blues był w latach czterdziestych i pięćdziesiątych odważniejszy od jazzu w zakresie środków ekspresji! Dlatego czerpali z niego pełnymi garściami nowatorzy: Ornette Coleman, Sun Ra, Charles Mingus i oczywiście John Coltrane. Znalazłem w jakimś fachowym opracowaniu informację, że wiele elementów swojej gry na saksofonie – jak szmery, granie szybko i głośno równocześnie i inne tak zwane sztuczki – zaczerpnął Trane bezpośrednio od muzyków rhythm'n'bluesowych.

Ale niestety, blues dotarł do nas w postaci mocno na ogół zniekształconej, żeby nie powiedzieć spłyconej. Przeciętny słuchacz dobrze obyty ze standardami bluesowymi w wykonaniu Brytyjczyków (w rodzaju Animalsów) nigdy zapewne nie zadał sobie trudu, aby sięgnąć po amerykańskie oryginały. Przecież to niby to samo albo nawet lepiej, bo „nowocześniej” zagrane. Znowu się kłania przekleństwo, polegające na tym, że we wszystkim widzimy ciągły, liniowy postęp, gdy tymczasem w sztuce nie ma prostej linii, tylko raczej zygzaki.

Jest takie zdjęcie przedstawiające Jimiego Hendrixa, jak siedzi za stołem, a na tym stole leży płyta analogowa z wielkim tytułem The Best Of Elmore James. To nie był przypadek. Jeśli Hendrixa uważa się za innowatora i prekursora w dziedzinie rocka i fusion, to jak wobec tego nazwać twórczość bluesmana, który mocno Hendrixa zainspirował? Niedawno udało mi się wreszcie zdobyć naprawdę wspaniałą kolekcję nagrań – niestety nie wszystkich – tego mentora. Na dwóch dyskach pomieszczono aż 55 nagrań z dorobku Elmore Jamesa, ale bez słynnego z wykonania Allmanów w Fillmore One Way Out.

Kiedy zagłębiłem się w te wszystkie bluesy z lat pięćdziesiątych i początku sześćdziesiątych XX stulecia, odkryłem ze zdumieniem, że Elmore James grał prawie... jazz! No, może niezupełnie z podwórka Parkera czy Coltrane'a, ale jednak blisko mu było do swingowych klimatów. Edycja Blues Characters ma tę przewagę nad wcześniejszymi podobnymi zbiorami, że remasterowano nagrania z oryginalnych taśm. Efekt jest taki, że wreszcie dobrze słyszymy nie tylko głos Elmore'a i jego gitarę slide, ale także muzyczne tło. A w tym tle grają dęciaki (gównie saksofony, nawet baryton, ale zdarza się też trąbka), znakomity chicagowski pianista Johnny Jones i sekcja rytmiczna, która prostymi środkami wytwarza kołyszący groove.

A sama gitara Jamesa, mimo że ostra i przenikliwa, też brzmi ciekawie. Bo Elmore grał na dużym „pudle” – w zasadzie gitarze akustycznej, ale z przystawką elektryczną. Momentami mamy wrażenie, że to gra Kenny Burrell. I tu dochodzimy do meritum. Takich nagrań z przyjemnością posłucha ktoś, komu nieobce są klimaty jazzowe. Ale już słuchacz wychowany na „twardym” rocku i w ogóle na tak zwanej muzyce młodzieżowej (z której niektórzy panowie w wieku emerytalnym jeszcze nie wyrośli) będzie marudził, że nie ma „czadu”. Tak, nie ma, bo jak pisałem wcześniej, blues to nie rozrywka i w tej muzyce nie było nigdy agresji, ani prostackiego łomotu. Brytyjczycy kopiowali bluesa mniej, lub bardziej udatnie, ale z „błękitną nutką” mieli zazwyczaj problem. Owszem, spopularyzowali czarną muzykę wśród białych w USA, ale ją przy okazji niesamowicie strywializowali. Radzę więc posłuchać Elmora.

autor: Jarosław Czaja

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 09/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO