Felieton Słowo

My Favorite Things (or quite the opposite…): Amerykanin (z Brazylii) w Warszawie

Obrazek tytułowy

W warszawskim klubie Pardon, To Tu 6 listopada tego roku wystąpił na jedynym koncercie w Polsce Arto Lindsay. Wydaje mi się, że gitarzysta, którego bez wahania nazwałbym kultowym, nie jest w naszym kraju na tyle znany, na ile by zasługiwał. Dlatego po listopadowym koncercie nie miałem wątpliwości, że artysta powinien zagościć w rubryce My Favorite Things… – tym bardziej, że jest to jednocześnie świetna okazja do przypomnienia jednego z niezwykle istotnych nurtów nowojorskiej awangardy.

Skoro jednak wspomniałem o niedawnym koncercie, to nie mogę potraktować go wyłącznie jako pretekstu do pisania o przeszłości. Arto Lindsay wystąpił w Warszawie w duecie z gitarzystą basowym Melvinem Gibbsem i był to naprawdę świetny występ. Lindsay w charakterystycznym dla siebie stylu grał na gitarze głównie w sposób „perkusyjny”, tworząc loopy, nakładając na siebie kolejne warstwy gitarowych patternów i dodając do tego swój delikatny, melodyjny wokal – czasemw języku angielskim, a czasem w portugalskim. Gibbs, również używając wielu elektronicznych efektów, wypełniał przestrzeń i tworzył solidną, zarówno rytmiczną, jak i melodyczną, bazę do poszczególnych utworów. Całość robiła niesamowite wrażenie. Po raz pierwszy widziałem Arto Lindsaya na żywo i już wiem, że takie doświadczenie z ogromną chęcią bym powtórzył!

Słuchanie i obserwacja gry Lindsaya przywiodły mi na myśl skojarzenie z dziedziny sztuk wizualnych, ekspresjonizm abstrakcyjny – takzwaną szkołę nowojorską z lat 40. i 50. XX wieku. Antyfiguratywny, czyli odżegnujący się od przedstawiania nie tylko świata realnego, ale w ogóle jakichkolwiek kształtów, nurt był postrzegany jako buntowniczy, anarchistyczny, czy wręcz nihilistyczny. Action painting, czyli malarstwo gestu, oraz color field painting, czyli malarstwo barwnych płaszczyzn, zdawały się przeczyć wszystkim zasadom konwencjonalnej sztuki. Tak jak Pollock czy Rothko nie malowali konkretnych kształtów, tak Arto Lindsay nie tylko nie gra na gitarze melodii, ale w zasadzie nie gra konkretnych nut czy akordów – operuje raczej gestami i plamami dźwiękowymi.

Z podobnymi zarzutami jak ekspresjoniści abstrakcyjni trzy dekady później spotkali się artyści innego nowojorskiego nurtu. No wave, bo o nim mowa, także postrzegany był jako nihilistyczny i z założenia negatywny. Jednak zdaniem twórców tego kierunku, w tym jednego z pionierów, Arto Lindsaya, muzykom nie chodziło o negację czegokolwiek, ale przede wszystkim o zrobienie czegoś zupełnie nowego. Artyści, dla których drogowskazem był m.in. Albert Ayler, wierzyli, że hałas może być prawdziwie ekstatycznym przeżyciem. Jak powiedział Lindsay w jednym z wywiadów, noise to nie jest brak nut – to wszystkie nuty.

Być może moje skojarzenie no wave ze szkołą nowojorską w malarstwie nie jest bezpodstawne, ponieważ muzycy tego nurtu byli dobrze zorientowani w tradycji „antysztuki” i traktowali swoją twórczość w sposób konceptualny. Do grona twórców no wave zaliczali się także filmowcy – m.in. Jim Jarmusch i Nick Zedd. Sztuka tego nurtu mówiła w dużej mierze o bankructwie moralnym, duchowym i finansowym, które odzwierciedlały kondycję Nowego Jorku końcówki lat 70., zwanego wówczas „Blank City”. Recesja, wzrost przestępczości, przerwy w dostawie prądu, pożary wywoływane celowo w celu uzyskania odszkodowań ubezpieczeniowych tworzyły apokaliptyczny obraz miasta, w który doskonale wpisały się zespoły no wave.

Jednym z najważniejszych pionierów nurtu była grupa DNA. W skład tria założonego przez Atro Lindsaya wchodził jeszcze Robin Crutchfield na instrumentach klawiszowych i Ikue Mori na perkusji. W nowatorskiej muzyce DNA słychać echa tak różnych stylistyk jak free jazz, musique concrète, noise czy awangardowy rock. To właśnie w DNA słuchacze mogli poznać styl gry na gitarze, któremu Lindsay pozostaje wierny do dziś. Grupa pojawiła się na słynnej kompilacji No New York, obok nagrań innych przedstawicieli no wave– Teenage Jesus and the Jerks, Mars i Contortions.

Ciekawa jest historia tej płyty, która stała się najważniejszym dokumentem sceny no wave. Brian Eno, który przybył do Nowego Jorku, aby wyprodukować drugi album Talking Heads, odwiedził Artists Space, gdzie odbywał się undergroundowy festiwal z kilkoma lokalnymi zespołami. Wystąpiła na nim m.in. cała wspomniana czwórka wykonawców. Będąc pod wrażeniem tego, co zobaczył i usłyszał, Eno zaproponował nagranie albumu kompilacyjnego z nim samym w roli producenta. Koncept artystyczny płyty dopełniały teksty wydrukowane na wewnętrznej stronie okładki – aby je przeczytać, trzeba było ją zniszczyć. Sama muzyka dla jednych była odkryciem, dla innych za sprawą swojej „agresywnej brzydoty” nie nadawała się do słuchania. Jakkolwiek na to spojrzeć, gdyby nie no wave, prawdopodobnie nie byłoby później takich zespołów jak Swans czy Sonic Youth.

Zespół DNA, podobnie jak cały nurt no wave, nie miał długiego życia – nie przetrwał trzech lat. Kiedy grupa się rozpadała w 1979 roku, Arto Lindsay zaczynał już nową, tym razem znacznie bliższą jazzowi przygodę – został gitarzystą w pierwszym składzie Lounge Lizards. Mogłoby się wydawać, że to ogromna wolta stylistyczna dla artysty – z rejonów muzyki niezwykle radykalnej i odcinającej się od przeszłości do grupy, która czerpie z historii jazzu, sięga po standardy Theloniousa Monka i której producentem zostaje legendarny Teo Macero. W jednym z wywiadów Lindsay powiedział, że początkowy pomysł na Lounge Lizards zakładał właśnie kontrastowe zestawienie jazzu i jego awangardowego stylu gry. Na pierwszej płycie grupy słyszymy to w wersji uładzonej przez Macero, ale na koncertach była to ponoć swego rodzaju bitwa dwóch muzycznych światów. Kiedy John Lurie zdecydował o bardziej jazzowym kierunku rozwoju grupy, Arto Lindsay oraz perkusista Anton Fier rozstali się z zespołem i powołali do życia Golden Palominos– formację, w której pierwszym składzie znaleźli się obok wspomnianej dwójki John Zorn, Bill Laswelli Fred Frith!

NoonChill.jpg

Arto Lindsay – muzykznany przede wszystkim ze swoich radykalnych wyborów artystycznych – ma jednak także inne oblicza, z pewnością łatwiejsze do zaakceptowania przez tak zwaną szeroką publiczność. Zespół Ambitious Lovers stworzony przez Lindsaya z Peterem Schererem grał melodyjne piosenki, zawierające elementy funkowo-taneczne oraz czerpiące z brazylijskiej samby i bossa novy. Artysta był też producentem wielu brazylijskich wykonawców, m.in. Marisy Monte, João Gilberto, Gali Costy. Dzięki temu, że nagrywał z tak różnymi artystami jak David Byrne, Laurie Anderson, Bill Frisell, John Zorn czy Ryuichi Sakamoto, z pewnością wielu słuchaczy mogło się spotkać z jego gitarą, nawet o tym nie wiedząc.

Pomimo tak dużego zróżnicowania działalności artystycznej Arto Lindsaya jeden, na pozór dziwny, motyw przewija się od początku jego kariery do dziś. Śpiew po portugalsku, wpływy rdzennej brazylijskiej muzyki, współpraca z brazylijskimi gwiazdami… Skąd u awangardowego muzyka urodzonego w Richmond w stanie Wirginia, a tworzącego w Nowym Jorku, taka fascynacja Brazylią? Odpowiedź tkwi we wczesnych latach biografii muzyka, który będąc dzieckiem misjonarzy, dorastał właśnie w Brazylii. Dziś jego również możemy zaliczyć do grona misjonarzy, którzy jeżdżąc po świecie, niosą ludziom wspaniałą muzykę, dobre emocje i poczucie wspólnoty na koncertach takich jak ten listopadowy w Pardon, To Tu.

Piotr Rytowski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO