Felieton

Nasiadówa z wesołymi ziomeczkami

Obrazek tytułowy

Down the Backstreets

The Pharcyde – Bizarre Ride II the Pharcyde Delicious Vinyl, 1992

Nie wiem ile album który za chwilę Państwu przypomnę znaczy dla ludzi spoza środowiska rapowego, ale u nas jest on otoczony kultem, a wspomnienie tego tytułu automatycznie wiąże się z wywołaniem niekontrolowanego skurczu mięśni policzkowych w tak zwany uśmiech. Sam długo nie rozumiałem tego fenomenu, ale obecnie również należę do rzeszy fanów, którzy nigdy nie odmówią puszczenia Bizarre Ride II the Pharcyde podczas spotkania.

Obowiązkowa dawka informacji dla niezorientowanych: The Pharcyde to zespół z Los Angeles, wykonujący tak zwany rap alternatywny, czyli znajdujący się w kontrze do głównego nurtu – tematycznie lub sonicznie. Opisywany w niniejszym artykule debiutancki album Bizarre Ride II the Pharcyde ukazał się w 1992 roku nakładem kultowej, niezależnej wytwórni Delicious Vinyl – domu pop-rapowych aktów, wśród których byli: słynny one-hit wonder Young MC, ambitny, ale niespełniony Def Jef (Just a Poet With Soul to niezła rzecz, radzę odświeżyć!) czy swego czasu bardzo popularny raper z Los Angeles Tone Loca.

W czasie wydania albumu, w rapowym świecie, panował szał gangsta rapu (szczególnie na Zachodzie, który był naocznym świadkiem ogromnego sukcesu N.W.A.) – Dr. Dre szykował się do wydania The Chronic, śmigały już single ze zwrotkami jego nowego protegowanego – Snoop Dogga. Tydzień przed Bizarre Ride II the Pharcyde swój trzeci album wydał Ice Cube, na Południu, dzięki przebojowi Mind Playing Tricks On Me, coraz większą popularność zyskiwali Geto Boys. The Pharcyde stanowili zatem dla Zachodniego Wybrzeża podobną alternatywę, co De La Soul i A Tribe Called Quest dla Wschodu. Wkrótce po nich albumy wydali także inni słynni przedstawiciele tej fali alternatywnej sceny L.A. – Freestyle Fellowship i Souls of Mischief. W kulturze hip-hopowej tworzyły się dwa nurty, wcześniej wyraźniej odznaczające się głównie na Wschodzie.

Na czym polega ich magnetyzm? Pharcyde to normalne ziomeczki. Nie są gangsterami, nie są playboyami ani alfonsami, nie kreują w tekstach nowej rzeczywistości. Pharcyde stawiają wszystko na zabawę – zarówno swoją, jak i słuchacza. Ich teksty dotyczą na przykład żartów z matek (Ya Mama), problemów z policją (Officer), mijanej na ulicy piękności (Passin’ Me By), zabawnych problemów z kobietami (Oh Shit) i generalnie sytuacji, które większość z nas powinna kojarzyć z autopsji. Wszystko podlane jest dużą dawką autoironii i humoru.

Taki rap ma swoją publiczność – zmęczoną rapowymi superbohaterami, zawsze zdobywającymi najgorętszą laskę, zawsze najlepszymi w swoim fachu, wzbudzającymi strach i podziw. Słuchanie raperów, którzy nie biorą siebie przesadnie poważne, było bardzo odświeżające. Nie próbują też być przy tym wirtuozami mikrofonu, a większość słuchaczy pewnie do dzisiaj nie rozróżnia członków grupy po ksywach (może z wyjątkiem Fatlipa, który jednak lekko się wyróżnia). Ale co tam! To gra jako całość.

Za produkcję odpowiedzialny jest niemal w całości członek grupy – J-Swift. Wśród samplowanych artystów znajduje się śmietanka czarnej muzyki, między innymi John Coltrane, James Brown, Herbie Mann, Donald Byrd, Stanley Cowell, Sly & The Family Stone, Quincy Jones, Roy Ayers i Marvin Gaye. Jest ponadczasowo, funkowo, energicznie, idealnie do poruszanej tematyki. W całość wpasowują się nawet krótkie skity, które bardzo często są wciskane w rapowe albumy na siłę i nie wnoszą żadnej dodatkowej wartości (oczywistym wyjątkiem są albumy Redmana).

Losy zespołu nie potoczyły się tak dobrze, jak mogły. Co prawda ich drugi album – Labcabincalifornia był równie rewelacyjny, co opisywany tutaj debiut, ale kolejne – Plain Rap z 2000 roku oraz Humboldt Beginnings z 2004 zawiodły. Zmieniał się skład, członkowie odchodzili, by się znów schodzić przy różnych okazjach, w tym rocznicach wydania dwóch pierwszych płyt. J-Swift borykał się ze strasznym uzależnieniem od narkotyków.

The Pharcyde nie wydali wspólnie albumu od 2004 roku, ale ciągle pozostają w trasie. W 2014 roku byli z Polsce podczas Warsaw Challenge (to była ta edycja, kiedy gwiazdą drugiego dnia był DMX) i dali świetny, energiczny, zabawny show – idealnie oddający charakter ich muzyki. Kompilacja zabawnych upadków, poślizgnięć, uderzeń itp. pokazana na telebimach podczas Oh Shit była dla mnie jednym z najbardziej pamiętnych momentów całego festiwalu. Dlatego jeśli tylko zobaczycie w mieście plakat ogłaszający koncert The Pharcyde – niezwłocznie kupujcie bilety.

A do dwóch pierwszych płyt grupy trzeba wracać – przynajmniej dla duchowej równowagi, albowiem nikt lepiej nie przypomni, że ci wszyscy muzyczni, nietykalni geniusze są również tylko ludźmi. I czasami nie uda im się poderwać dziewczyny, ktoś ich przyłapie na łapczywym gapieniu się na koleżankę, albo będą mieli nieprzyjemną reakcję na jointa.

autor: Adam Tkaczyk

tekst ukazał się w JazzPRESS 07/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO