Felieton

Swing i luz

Obrazek tytułowy

Count Basie – Basie At Birdland Roulette, 1962

Do tej pory skupiałem się na działalności nagraniowej Rudy'ego Van Geldera, pomijając jej tło, czyli szerszy kontekst rynku muzycznego. A jest on ważny z wielu powodów. Przecież tak zwany modern jazz – bebop i hard bop – nie rozwijał się w próżni. Wręcz odwrotnie, działał w głębokim cieniu ówczesnych gigantów, zwłaszcza dwóch band liderów: Duke’a Ellingtona i Counta Basiego. Pamiętajmy, że na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych orkiestry „księcia” i „hrabiego” chwyciły drugi oddech i wyznaczały niedoścignione standardy na wielu jazzowych polach. Jeśli chodzi o Basiego, był to z pewnością atomowy swing. I luz.

Ale najpierw taki obrazek. Niedawno w jednym z krakowskich klubów byłem świadkiem koncertu. Grali muzycy w średnim wieku. Aby była jasność – nie pochodzili z grodu Kraka. Owszem, grali świetnie, ale ich zachowanie na scenie dało mi dużo do myślenia. Zwłaszcza w aspekcie wychowania młodszego pokolenia, którego przedstawicieli można było zauważyć na widowni. Mimo bardzo późnej pory ze sceny wiało emocjonalnym chłodem i zimnym profesjonalizmem. No i ta powaga. Nikt z muzyków się nie uśmiechał i nie kontaktował z widownią. Ponieważ pamiętam nieco rozrywkową atmosferę „starych” Jaszczurów, zwróciłem na to uwagę. Może mieli gorszy dzień albo byli zmęczeni, ale na Swaroga – to klub, a nie Warszawska Jesień!

Otóż różne są definicje jazzu, jedni mówią o improwizacji, drudzy o rytmie itd., zgoda, to wszystko jest ważne, ale dla mnie równie istotny jest ten specyficzny „dowcipny duch” i humor, granie po prostu dla przyjemności własnej oraz publiki. Jeśli tego nie ma, mamy do czynienia z – jak mawia Ptaszyn – zdechłym jazzem. Wypadałoby kiedyś zrobić dochodzenie i sprawdzić, kiedy mianowicie uznano, że jazz należy grać tylko „na poważnie”. Podejrzewam, że winne są stereotypy.

Bebop uznano za pierwszy styl w modern jazzie, który ponoć nie nadawał się już do tańca, a jedynie do słuchania. Ale jak dowcipnymi zgrywusami byli na scenie Parker, Gillespie czy Monk – to wiedzą już tylko nieliczni. Niemal cały klubowy jazz lat pięćdziesiątych można wywieść z legendarnych czasów Kansas City w latach trzydziestych. Stamtąd pochodził Parker i oczywiście Count Basie.

Tutaj znowu jest okazja, aby pokłonić się nisko najwspanialszemu „detektywowi jazzu” – Michaelowi Cuscunie. Ten facet od lat przeszukuje archiwa wielu wytwórni i ciągle znajduje stosy taśm, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. W tym przypadku sięgnął do archiwum wytwórni Roulette i w 2007 roku wzbogacił klasyczną edycję płyty Basie At Birdland z 1962 roku aż o osiem niewydanych wcześniej utworów. W efekcie mamy na jednym krążku aż 17 pozycji nagranych podczas dwóch koncertów w legendarnym klubie Birdland w Nowym Jorku. A niezwykłość tej płyty polega nie tylko na samej muzyce, ale również – a może przede wszystkim! – na uchwyceniu niesamowitej atmosfery klubowego luzu par excellence. O muzyce Basiego ktoś kiedyś napisał: „rolls-royce z silnikiem buldożera”. I to jest to. Niesamowity odjazd na miękkich resorach.

Gwoli ścisłości: w składzie orkiestry Basiego zarejestrowanej w Birdlandzie było wielu młodych muzyków z hardbopowego podwórka. Choćby trębacz Thad Jones, który nagrywał już przecież wtedy płyty jako lider dla Blue Note. Dwaj Frankowie, czyli saksofoniści Wess i Foster – autorzy kompozycji i aranżacji, także wywodzili się ze środowiska modern jazzu.

Aby była jasność – ta muzyka jest mordercza. Basie uwielbiał dynamiczne efekty, które mogły przyprawić o palpitację serca. Dowcip polegał na tym, że plumkał sobie coś na fortepianie i podśpiewywał pod nosem, aż tu nagle wchodziła orkiestra bez ostrzeżenia z taką salwą dźwięku, że niejeden słuchacz na widowni mógł spaść ze swojego stołka. A potem znowu relaks i plumkanie…

Na Basie At Birdland nie ma prawie przerw między utworami. Nagrano wszystko jak leci z całym klubowym zapleczem. Odgłosy rozmów z prawa i z lewa, brzęk szkła, gromkie śmiechy, przekomarzania muzyków, nawet jakieś muzyczne kawały w postaci przedrzeźniania – to jest po prostu coś wspaniałego. Jazz w swoim naturalnym otoczeniu. Just fun!

autor: Jarosław Czaja

Tekst ukazał się w JazzPRESS 05/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO