Płyty Recenzja

Robert Świstelnicki – Piosenki miłosne wczesnej postkomuny i późnego kapitalizmu I

Obrazek tytułowy

(SJRecords, 2023)

Rozpięty między Chicago a Szczecinem poeta i filozof Robert Świstelnicki kontynuuje łączenie autorskiej poezji z jazzem, tym razem jednak oddając mikrofon specjalnie dobranym wokalistom. Jego debiut, na którym samodzielnie wyśpiewywał wszystkie teksty, był raczej nieudany, przegadany, niepotrzebnie patetyczny i monotonny, niektórzy dziennikarze z rozpędu porównywali go do Marcina Świetlickiego, alewynikało to chyba z ich fundamentalnej ignorancji. Na drugiej płycie Świstelnicki sięga znów do realiów przemiany ustrojowej i kontekstów historycznych, popełniając przy tym ponownie parę grzechów z zeszłorocznych Piosenek.

Na plus na pewno zmieniły się kompozycje. Dzieje się w nich dużo więcej, tchnięto w nie wreszcie trochę życia. Jest też więcej różnorodności gatunkowej, bo mamy i swing (Klaudia I), i blues (Zawiercie blues), i nawiązania do muzyki klasycznej (Martha d’Arc II), a nawet taneczne podrygi (Wesele Kowalskiego). Zwraca uwagę brak perkusisty Piotra Budniaka, sekcja rytmiczna spoczywa teraz głównie na Macieju Kitajewskim. Jego kontrabas jest świetnie wyeksponowany, bardzo dobrze brzmi. Kitajewski gra ekspresyjnie, gęsto, nie zapominając przy tym o groove’ach, a swoje szczytowe momenty osiąga w Zawiercie blues i Martha d’Arc II. W tym pierwszym pojawia się nawet całkiem urocze nawiązanie do pierwszej płyty Świstelnickiego, kiedy to w tekście przywołuje on solo kontrabasu, a po chwili słyszymy mięsistą odpowiedź Kitajewskiego. Dużo wnosi także obecność wibrafonu, którego Marcin Pater używa do tworzenia mglistych, migoczących partii. Jestem fanem Modern Jazz Quartet, więc naturalnie takie oniryczne rozwiązania do mnie przemawiają.

Rok temu o debiucie Świstelnickiego pisałem (JazzPRESS nr 12/2022), że jego monotonna, powściągliwa, przezroczysta wręcz maniera zupełnie się nie sprawdza. Może wziął sobie to do serca, nie wiem, nie chcę sobie takich zasług przypisywać, ale postanowił swój głos zastąpić głosami gwiazd polskiej wokalistyki jazzowej, takimi jak Grażyna Auguścik, Jorgos Skolias, Wojciech Myrczek i Natalia Kordiak. Wygląda to oczywiście jak próba schowania się za wielkimi nazwiskami i tak też wypada to w praktyce. Wokale są poprawne technicznie, nie mogło być inaczej, ale poza tym nic charakterystycznego. Robi się z tego po prostu natchniony pop jazz (jazz pop?), nawet nie ma tu miejsca na jakieś popisowe partie.

Sam poeta też pojawia się w paru momentach, ale jego głos po doświadczeniach z pierwszej płyty wywołał we mnie tylko irytację. Ta przezroczystość w ogóle nie zniknęła, a jego wejście w Weselu Kowalskiego przypomina szkolny konkurs recytatorski… Najlepiej zdecydowanie wypada Jorgos Skolias w Zawiercie blues, który przywołuję już po raz kolejny, bo jest to chyba najlepszy numer z całej płyty. Miło słyszeć go w formie, zwłaszcza że ostatnio nie był w najlepszej kondycji wokalnej. Jego smutny, zachrypnięty głos dobrze oddaje dezorientację bohatera utworu po przemianie gospodarczej lat 90. Jest brudno, chropowato, klimat może nawet trochę alkoholowy, ale to bez wątpienia Skolias jest wokalnym asem tej płyty.

Największa wada Piosenek miłosnych to jednak… patos. Atmosfera robi zwrot w kierunku przeglądu piosenki aktorskiej tak często, że co wrażliwsi przeciwnicy wzniosłości mogą się w pewnym momencie poddać. Choćby w Martha d’Arc II Natalia Kordiak śpiewa z takim natchnieniem, jakby wstępowała w niebiosa albo przynajmniej szarżowała na kasztance i wymachiwała szabelką. Wiem, że w tekstach – które są skądinąd przeładowane ozdobnikami i rozwleczone – Świstelnicki stoi po zupełnie innej stronie, w zasadzie po stronie przede wszystkim zwykłego człowieka zagubionego w pewnym punkcie dziejów, ale koniec końców ta taktyka aranżowania wokali obraca się przeciwko niemu.

Jest Świstelnicki w swojej wizji bezlitosny, bo całość trwa 77 minut. Zmęczyła mnie ta płyta potwornie, chociaż większość kompozycji naprawdę ma potencjał i w innych okolicznościach mogłyby należycie wybrzmieć. Jako kompozytor szczecińsko-chicagowski poeta prezentuje się dużo lepiej. Przeskok w jakości warstwy instrumentalnej między debiutem a drugą jego płytą jest niebotyczny. Cała reszta jednak przynudza, wprawia w konsternację i sprawia, że nie potrafię traktować tej propozycji poważnie. Wolałbym okrojony do połowy numerów album instrumentalny. Gdy piszę tę recenzję, przypominają mi się słowa małżonki mojego kolegi, która twierdzi, że patos najlepiej sprawdza się w bajkach. I chyba na tym swoją refleksję zakończę.

Mateusz Sroczyński

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO