Relacja

John Scofield na finał XIX Komeda Jazz Festival

Obrazek tytułowy

Autor: Kacper Pałczyński

W przedostatnią sobotę listopada, tradycyjnie już w sali gdańskiej Filharmonii Bałtyckiej, swój finał miał Komeda Jazz Festival, którego zamknięcia dokonał John Scofield ze swoim kwartetem. Zanim jednak gitarzysta wyszedł na scenę, publiczność rozgrzał spiritus movens całego wydarzenia, a więc Leszek Kułakowski**.** Tym razem pianista zaprezentował nam kwartet, w którym zagrali: Jerzy Małek na trąbce, Piotr Kułakowski na kontrabasie oraz Tomasz Sowiński na perkusji. Zespół wykonał szereg kompozycji lidera, które stanowiły odbicie jego muzycznych zainteresowań, na bis muzycy zagrali zaś jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów patrona festiwalu – „Kattornę”.

Koncert polskiego kwartetu stanowił nie tylko dobrą rozgrzewkę przed daniem głównym wieczoru, ale obrazował to, co jest nadrzędnym celem Komeda Jazz Festival – propagowanie polskiej muzyki jazzowej, ze szczególnym naciskiem na aspekt kompozytorski. Leszek Kułakowski od dawna wszak funkcjonuje w świadomości jazzfanów nie tylko jako pianista, ale również – a może nawet przede wszystkim –kompozytor. Z drugiej strony w ramach festiwalu co dwa lata odbywa się konkurs kompozytorski im. Krzysztofa Komedy. Nie ulega więc wątpliwości, że patron festiwalu został wybrany nieprzypadkowo, a organizatorzy konsekwentnie odwołują się do jego dorobku.

Po udanym i stuprocentowo jazzowym koncercie kwartetu Leszka Kułakowskiego nastąpiła jednak diametralna zmiana nastroju, która niektórym (na szczęście nielicznym) słuchaczom nie odpowiadała na tyle, że salwowali się oni ucieczką. Faktem jest, że kwartet Johna Scofielda, który stanowi drugą odsłonę projektu „Uberjam”, być może gra muzykę nie do końca przystającą do powagi gmachów filharmonii, ale stylistyka, w jakiej obraca się ten zespół nie była objęta tajemnicą. Trudno więc twierdzić, że gitarzysta zaskoczył słuchaczy doborem repertuaru, a cały zespół – intensywnością i mocą swojej gry.

Przechodząc jednak już do samej muzyki – wydaje mi się, że tego wieczoru John Scofield był w znakomitym nastroju i z pewnością był zadowolony z tego, co zaprezentował gdańskiej publiczności razem ze swoimi kompanami. Słuchacze reagowali bowiem spontanicznie i bardzo entuzjastycznie na podszyte elektroniką funkowe rytmy, co przełożyło się na samopoczucie muzyków. Ci z kolei zagrali z ogromnym luzem, możliwym do osiągnięcia jednak tylko dla tych, którzy uprzednio tysiące godzin własnego życia spędzili na doprowadzaniu swojej gry do perfekcji. Można powiedzieć, że zadania były pomiędzy członków kwartetu precyzyjnie podzielone. Oczywiście całość była podporządkowana liderowi, który we własnym, niepowtarzalnym stylu snuł swoje opowieści, których zapas chyba nigdy mu się nie kończy. Chwilami odnosiło się nawet wrażenie, że Scofield w trakcie jednej solówki prowadzi w rzeczywistości równolegle kilka wątków, do których naprzemiennie wraca i dalej je rozwija. Inwencja gitarzysty, oczywiście z zachowaniem jego indywidualnego i niepodrabialnego stylu, była w czasie całego koncertu po prostu zachwycająca. W prowadzeniu zaś narracji wspierał lidera Avi Bortnick, który obsługiwał nie tylko drugą gitarę, ale sterował także samplami ze swojego komputera. Z kolei Andy Hess na gitarze basowej i Luis Cato na perkusji odpowiadali za dostarczenie mocy i rozpędzenie całej tej muzycznej maszyny, z czego wywiązali się fenomenalnie. Na słuchaczach szczególne wrażenie zrobił właśnie perkusista, którego każde uderzenie tego wieczoru trafiało idealnie w dziesiątkę i który popisał się kilkoma bardzo dynamicznymi solówkami.

Zespół Johna Scofielda zaprezentował w Gdańsku głównie materiał z najnowszej płyty, ale nie zabrakło również kilku utworów pierwszego „Uberjamu”, w tym jednego z najszybciej wpadających w ucho – „Jungle Fiction”, w którym lider rozpędził się wręcz w sposób do niego niepodobny. Scofield nie jest wszak muzykiem, który stara się komukolwiek cokolwiek udowodnić swoją wirtuozerią. Swe umiejętności podporządkowuje przede wszystkim artystycz- nemu wyrazowi, o czym mogliśmy się przekonać również i tym razem. Dzięki temu otrzymaliśmy solidną porcję dojrzałego, a zarazem bardzo energetycznego i świeżego grania. Po takim zaś zakończeniu kolejnej – już dziewiętnastej – edycji Komeda Jazz Festival, nikt nie powinien odczuwać niedosytu, organizatorzy zaś na przyszłoroczną, jubileuszową odsłonę festiwalu zawiesili sobie poprzeczkę bardzo wysoko, ale miejmy nadzieję utrzymają impet, jaki nadał festiwalowi John Scofield.

Artykuł pochodzi z JazzPRESS - grudzień 2013,

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO