Relacja

Wymagający przegląd awangardowych technik

Obrazek tytułowy

fot. Radosław Kaźmierczak

VII Katowice JazzArt Festival, wybrane koncerty – Katowice, Katowice Miasto Ogrodów, Kościół Mariacki, Jazz Club Hipnoza, Kinoteatr Rialto, Rondo Sztuki, Muzeum Śląskie – 26-30 kwietnia 2018 r.

VII Katowice JazzArt Festival, wybrane koncerty – Katowice, Katowice Miasto Ogrodów, Kościół Mariacki, Jazz Club Hipnoza, Kinoteatr Rialto, Rondo Sztuki, Muzeum Śląskie – 26-30 kwietnia 2018 r. Pierwsza edycja festiwalu JazzArt odbyła się już sześć lat temu. Od tego czasu katowickie wydarzenie przeszło długą drogę, mocno koncentrując się na różnych stronach jazzu, eksponując muzykę europejską, ale też pochodzącą z innych kontynentów – czy były to brytyjskie zespoły z The Leaf Label, czy Amerykanie: Colin Stetson, Joe Lovano i Stacey Kent, czy wspólny pamiętny występ Kronos Quartet, Kimmo Pohjonena i Samuli Kosminenem. W tym roku silną reprezentację miała muzyka włoska, między innymi Zu – zapowiadani jako głośny, noise’owy walec, który przytłoczy i wpędzi w trans uczestników festiwalu.

Brutalna ekspresja

Faktycznie tak było – brutalna ekspresja i nagłośnienie tak intensywne, że organizatorzy rozdawali zatyczki do uszu, powodowały, że muzyka była odczuwalna fizycznie na całym ciele oraz w przestrzeni budynku, którego szyby, ściany i podłoga wibrowały. Tak spontanicznie brzmiąca muzyka zdaje się sugerować, że jej charakter jest improwizowany, jednak znający twórczość tria wiedzą, że jest skomponowana co do nuty, choć w drobnych fragmentach dopuszcza swobodną, sceniczną ekspresję. Toczące się jak ciężkie głazy ze stromego wzgórza kompozycje otwierały się na pełne przestrzeni, dronowe suity uspokajające emocje, by następnie wtoczyć się na kolejny stromy, ściskający za gardło i poruszający wątek dźwiękowy. Całość brzmiała dość mechanicznie i, jeśli mogę sobie pozwolić na osobisty wątek, twórczość nowojorskiego (i już nieistniejącego) The Hub, klasycznego Painkillera czy mojego ulubionego Rheino de Rotten (jednopłytowy projekt) przemawia do mnie znacznie bardziej ze względu na swoją lekkość i większą dozę przestrzeni, ale być może to tylko kwestia nastawienia i niepotrzebna próba wpisywania Zu w pewną scenę na siłę (nazwijmy ją umownie: punk-noise-drone-jazzem, dopisując przy okazji album Machine Gun Petera Brötzmanna). Zaprogramowana energia Zu jest wielopoziomowa, odwołuje się (nie wiem, czy świadomie) do mechanizacji i brutalności dzisiejszych czasów, a przez to prowadzi do tajemnicy i ukojenia. Nie ma wątpliwości, że był to jeden z najciekawszych koncertów w zasłużonym dla polskiej sceny improwizowanej Jazz Clubie Hipnoza.

jazz_art_26-04-2018_foto_radoslaw_kazmierczak_52.jpg fot. Radosław Kaźmierczak

Uwaga i skupienie – niezbędne

Instrumentarium i entourage Rimbaud#4 sugerowały, że zespół dostojnie i ze spokojem zagra skomponowany wcześniej materiał inspirowany twórczością francuskiego poety. Czy wręcz wystąpi z akompaniamentem poezji śpiewanej. Nic bardziej błędnego, co zapowiedział konferansjer Łukasz Kałębasiak tuż przed występem. Zaledwie kilka pierwszych nut, fraz, brzmień koncertu odbywającego się w Rondzie Sztuki było zapisane w notacji, reszta okazała się spontaniczną improwizacją, dźwiękową ekspresją chwili, reakcją na dany moment dnia, tygodnia, roku, fragment poezji interpretowała z charakterystyczną, teatralną manierą Élodie Brochier. Koncert był podzielony na bloki improwizacyjne z zaznaczonymi fragmentami recytacji (interpretacji) poezji oraz miejscami na reakcje na te interpretacje. De facto cały występ był mocno teatralny, czy to w odniesieniu do bardzo ekspresyjnej gry Daniela Webera, preparacji fortepianu i emocjonalności lidera Georga Ruby’ego, czy też dostojeństwa klarnecisty Michela Pilza. Ten ostatni, znany ze współpracy z Alexandrem von Schlippenbachem i Tonym Oxleyem, wprowadzał harmonijny, basowy spokój w szaleńcze eskapady Webera i Ruby’ego. Brochier, wznosząc się coraz wyżej i głębiej w meandry poezji i poszukiwanie jej nowych znaczeń, odpływała, a trio muzyków podążało za nią, tropiąc sensy i tworząc nowe wątki. Perkusista Rimbaud#4 dwoił się i troił, grając pałeczkami, miotełkami, tłumiąc brzmienie materiałem, wydobywając dźwięki wszystkim, co wpadło mu w ręce. Profesor George Ruby kontrolował całość i uciekał w sceniczny szał, by następnie wraz z towarzyszami poszukiwać rozległych przestrzeni oddechu i wyciszenia. Występ europejskich artystów był wymagającym przeglądem awangardowych technik artykulacji i kompozycji na żywo (czyli improwizacji), gdzie uwaga i skupienie odbiorców były niezbędne.

Spacerując karawaną

Duet trębacza Amira ElSaffara i saksofonisty Hafeza Modirzadeha operował bliskowschodnimi zadęciami, technikami i skalami oraz improwizowaną ekspresją amerykańskiego jazzu. Trębacz był znacznie bardziej wyrazisty i przykuwający uwagę – zarówno jego sola, jak i irakijskie zaśpiewy maqam. Saksofonista podążał jego tropem, choć zdawał się być mniej magnetyczny. Jego oszczędne zadęcia prowokowały, a jednocześnie przykuwały uwagę minimalizmem. Podejście do czasu również mieli bliskowschodnie. Tam gdzie europejska publiczność spoglądała już na zegarek (ponad godzinny koncert duetu instrumentów dętych z wschodnimi i zachodnimi technikami artykulacji to jednak wyzwanie), dla bohaterów wieczoru czas stał w miejscu. Ta podróż w ciche zakątki Bliskiego Wschodu była preludium dla ukoronowania wieczoru, którym był występ Fire! Orchestra. Dowodzony przez Matsa Gustafssona ansambl zaprezentował program Arrival. Była to dostojna, spokojna podróż przez kontynenty, którym przyglądał się widz-słuchacz. Muzyka toczyła się niespiesznie z jednej strony sceny na drugą. Raz po raz odzywały się klarnety basowe podbite spokojnym rytmem, prowadzone linią kontrabasu, na które nachodziły uzupełniające się harmonicznie żeńskie wokale. Instrumenty klawiszowe otwierały drogę melodiom skrzypiec grających unisono czy przechodzących w pizzicato. Dramaturgia narastała, choć napięcie rosło raczej falowo, od wyciszenia w kolektywne, acz wytłumione improwizacje. Grające synchronicznie klarnety przypominały dwa spacerujące wielbłądy prowadzące cichy dialog z ćwierkającymi wokalistkami. Wszystkie instrumenty przebrały się za zwierzęta, spacerując karawaną to przez pustynię, to przez dżunglę czy zadymione miasto. Całość wykorzystywała popularne techniki kompozycyjne i artykulacyjne: drony, harmonie, improwizacje, solówki, kolektywne poszukiwanie harmonii czy uciekanie od niej. Ważniejsze od technik było jednak bardzo intuicyjne, instynktowne granie płynące wprost z natury, bardzo czyste, niemal seksualne. Wyciszające, a jednocześnie transowe, choć nienarzucające się. Jednocześnie magnetyczne i kojące. Mats Gustafsson odzywał się raczej rzadko, a gdy to robił, komentował lub – trąbiąc barytonowym saksofonem, bardzo treściwie i konkretnie – przewodził karawanie.

jazz_art_27-04-2018_foto_radoslaw_kazmierczak_33.jpg fot. Radosław Kaźmierczak

Zaledwie cztery opisane powyżej koncerty pokazują, jak bogate spektrum muzyki jazzowej lub z jazzu się wywodzącej jest prezentowane każdej wiosny w Katowicach. Poza nimi – BNNT zinterpretowali swój najnowszy album Multiverse z gościnnym, choć znaczącym udziałem Gustafssona, katowicki poeta Wojciech Brzoska szukał swojego miejsca między otwartymi kompozycjami gitarzysty Łukasza Marciniaka i trębacza Marcina Markiewicza, duński The KutiMangoes pokazał swoją wersję afrobeatu, a Pianohooligan osadził się w kontekście muzyki karnatyckiej. Bogactwo dźwiękowe, jakie pojawiło się w ciągu tych kilku dni na scenach katowickich klubów, pokazuje, że to miasto głodne różnych kolorów, wiecznie żywe, a przy tym otwarte na różne odcienie muzycznej rzeczywistości.

autor:

Tekst ukazał się w JazzPRESS 06/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO