Słowo

Leć w duet

Kiedy śpiewa Ella Fitzgerald, anioły wyskubują sobie pióra, a kierowcy, zamiast ruszać dynamicznie na zielonym, zamykają oczy i czekają, aż skończy się co najmniej pierwsza zwrotka. Staram się opanowywać ten odruch metodą skojarzeń. Ella śpiewa „Manhattan”, ja cieszę się, że mieszkam w dużym mieście i wrzucam jedynkę. Ella – „April in Paris”, ja – memento mori i grób Morrisona na Père-Lachaise, ostrożnie, wrzucam dwójkę. Ella zachęca, żeby, jak wszyscy na całym świecie, „to” zrobić („Let’s Do It”), ja, za Barańczakiem, mruczę prześmiewczo: „Leć w duet”. Wrzucam trójkę i już dojeżdżam do następnych świateł.

Skleć duet,
Spleć w duet
Twój i jej osobny piruet,
Wzleć w duet
Z dwu serc jak z twierdz.
U pszczółek,
Jaskółek,
Pustułek
Szukaj prostych szczęścia formułek
O mocy
Dwa mega-Hertz.

I kiedy dojeżdżam, nie pozwalam sobie, mowy nie ma, na czułostkowy banał. Jeśli myślę o duetach, to nie w romantycznej manierze - żadne tam „ona i on”, żadne tam piosenkowe zbliżenie dusz i maślane oczy. Jeśli duety, to raczej wyścigowe, pojedynkowe, odlotowe. Konkretna waga i kłopoty z transportem, ciosy pięścią, podwójne nelsony. Drewno i żelastwo, fortepian i kontrabas. Najlepszy duet na świecie.
Takich spotkań – w studiach i na estradach – były tysiące, bo basiści i pianiści lgną do siebie, uwielbiają – jeśli naprawdę są dobrzy – grać bez wspomagania blach, bębnów, trąb, saksofonów i gitar. Temat i impresja, pytanie i natychmiastowa odpowiedź. Każdy, kto słucha jazzowych improwizacji, ma swoje ulubione duety, oto moje ulubione, choć to lista otwarta.

Darek Oleszkiewicz – Like The Dream (Cryptogramophone, 2004)
Pierwsza autorska płyta Darka Oleszkiewicza, wrocławianina w LA, który do Stanów wyjechał kilkanaście lat temu, żeby uczyć się od najlepszych jazzmanów na świecie, ale szło mu tam tak dobrze, że został na stałe i teraz sam uczy innych. Swój debiut sprzed ośmiu lat Darek zatytułował Like a Dream. Bo rzeczywiście – marzenie się spełniło. Nie tylko dlatego, że nasz muzyk fantastycznie poradził sobie na najtrudniejszym, jazzowym terytorium, ale także dlatego, że na swojej pierwszej płycie spotkał się z bodaj najwybitniejszym pianistą naszych czasów – Bradem Mehldau’em. Nagranie w duecie wypełnia tylko część albumu – ledwie pięć numerów spośród kilkunastu – ale to właśnie są jego najpiękniejsze fragmenty, szczęśliwie umieszczone na początku.
Cztery kompozycje Oleszkiewicza („November”, „Like a Dream”, „Time Cafe” i „Blues for Eden” – prezent dla córeczki Mehldau’a) i jeden standard („You Don't Know What Love Is” Gene’a De Paula i Dona Raye’a). Powściągliwość, cudownie wycyzelowane brzmienie obu instrumentów, wyrafinowana harmonia, kontrapunktowe fajerwerki w wykonaniu Mehladu’a... Pięć tematów rozwiniętych w długich improwizacjach układa się w ponad półgodzinną, zwartą suitę. O ile kompozycje Oleszkiewicza odznaczają się Chopinowską wprost lirycznością i wdziękiem, to Mehldau dba o to, by nie było zbyt sentymentalnie – gra zadziornie, ważąc ozdobniki i wprowadzając ożywczą nerwowość.
Tym, którym to za mało, zdradzę sekret: istnieje nagranie z kapitalnego koncertu, jaki panowie zagrali kilka lat temu na Festiwalu Pianistów Jazzowych w Kaliszu. Nie mówię, że łatwo je zdobyć i że jego dystrybucja byłaby legalna, ale zapewniam, że nikt, kto się o nie postara, nie będzie żałował ryzyka.

Avishai Cohen with Nitai Hershkovits, Duende (Blue Note Records, 2012)
Tę płytę mam od niedawna. Jako że ukazała się pod szyldem słynnej wytwórni z nutką w herbie, łatwo ją wypatrzyć i zdobyć. Haczyk polega na tym, że jest haniebnie krótka – trwa niewiele ponad pół godziny i zastanawiam się, dlaczego, skoro fonograficzny potentat spokojnie mógłby sfinansować dłuższą sesję? Tym bardziej, że pochodzący z Izreala muzycy postanowili nagrać ją u siebie w domu, a nie w którymś z hi-endowych studiów w Nowym Jorku?
Odpowiedź brzmi: bo więcej nie trzeba było nagrywać. Na tej płycie wszystko jest idealnie wyważone, kompozycje są dokładnie zaplanowane, dramaturgia przemyślana. Avishaia Cohena znamy w Polsce dosyć dobrze, jego kolegę, pianistę Nitaia Hershkovitsa pewnie poznamy przy okazji jakiegoś festiwalu.
„Duende” to słowo zapożyczone z języka hiszpańskiego. Oznacza „duszka”, „elfa”, jakąś zwiewną istotkę. Takie jest to muzykowanie - dosyć tradycyjne, lekkie, niezobowiązujące, bez męczących wycieczek poza określoną we wdzięcznych kompozycjach harmonię i dominujący, swingowy klimat. Większość materiału dostarczył Cohen, ale są i standardy: „Criss Cross” Theloniousa Monka, zagrany z, hm, szelmowskim rozmachem, „All Of You” Cole’a Portera i „Central Park West” Coltrane’a). Bardzo wyraźnie słychać, że izraelscy muzycy pilnie uczyli się podczas klasycznych studiów w konserwatorium: grają elegancko i często wręcz akademicko, nie pozwalają sobie na szaleństwo. A jednocześnie jest to muzyka szczera i płynąca prosto z serca, jest w niej tyle przestrzeni, ile jest przyjaźni między współpracującymi ze sobą już dłuższy czas artystami.

David Friesen & Leszek Możdżer, Facing the Wind (Power Bros. 1996)
Groźna, wirtuozerska płyta, nagrana w czasach, gdy Leszek Możdżer nie był jeszcze bardzo popularny, a nagranie z amerykańskim ekscentrykiem kontrabasu, muzykiem fenomenalnym, ale, umówmy się, średnio sławnym, uchodziło w naszym kraju za zdobycie Mount Everestu. Zresztą – jakiś tam Everst panowie zdobyli, bo kiedy słucha się tej płyty dzisiaj, to nadziwić się nie można, że zagrali – niemal z marszu i bez dłuższych przygotowań – materiał tak świeży i pełen energii: pięć kompozycji Friesena, dwie Możdżera i jedną Wayne’a Shortera („Nefertiti”).
Ta muzyka to chwilami nie jazz, a wymagająca sporego skupienia współczesna kameralistyka, tyle tu zaskakujących brzmień i zmian nastrojów. Możdżer, jak to Możdżer, zwłaszcza ten sprzed kilkunastu lat, potrafi rozpędzić się nieprzytomnie, mimo że wszystkie biegniki gra czysto i potoczyście, by za chwilę zwolnić i wtopić swoje impresyjne preparacje w tło generowane przez nieobliczalnego Friesena – ten do kontrabasu podpina czasem elektroniczne przetworniki i czaruje niczym Kitaro. Lubię tę płytę właśnie za jej męską, szorstką poetyckość, rozmazane plany, krótkie wymiany myśli – najwięcej tych atrakcji jest w długiej, ponad 11-minutowej kompozycji tytułowej, po której następuje „Untitled” – ot, rozkoszna ballada, niby nic nadzwyczajnego, ale zagrana z maestrią dostępną nielicznym. Zaprawdę, sztuka grania, to sztuka wydobywania kontrastów.

Adam Domagała

Materiał pierwotnie ukazał się w numerze magazynu JazzPRESS z września 2012 roku.

Numer do pobrania w formatach pdf, mobi (Kindle) i epub.

Spis treści numeru

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO