! Wywiad

Philip Dizack: Należy chwytać chwilę

Obrazek tytułowy

fot. Caleb Duston

Gdy wyszukuje się go w popularnym serwisie streamingowym, pierwsze dziesięć sugerowanych propozycji utworów wciąż pochodzi z albumu Shaia Maestro Human wydanego w 2021 roku. Tymczasem obecnie amerykański trębacz Philip Dizack stoi na czele kwartetu sygnowanego własnym nazwiskiem. Niezwykle uważny, skupiony, z namysłem cyzelujący każdą wypowiedź, opowiedział o niewątpliwej przemianie, którą przechodzi w ostatnich latach.

Rafał Marczak: Czego mogą spodziewać się na koncertach Philip Dizack Quartet fani, którzy pierwotnie kojarzyli cię jako sidemana Shaia Maestro?

Philip Dizack: Podejrzewam, że część słuchaczy, która poznała mnie właśnie na koncertach Shaia, teraz przychodzi zobaczyć mnie z moim zespołem. Czuję, że muszę dać im poznać siebie z innej perspektywy. Jeśli chodzi o skład, to gramy w tej konfiguracji relatywnie krótko. Wciąż poznajemy nawzajem nasze muzyczne osobowości, co wynosi nas w kierunku wielu nieoczywistych przestrzeni. Jeszcze nie możemy powiedzieć, że wyrobiliśmy sobie pewne schematy czy nawyki, co ma zarówno dobre, jak i złe strony. Wszyscy są naprawdę niesamowici, to pozwala nam eksplorować muzykę, podejmować ryzyko i rozwijać się.

Nie da się nie zauważyć, że na scenie bardzo wyraźnie obserwujecie się i słuchacie.

Osobiście uważam to za absolutną podstawę. Tak jak z paczką przyjaciół, tak i w zespole – kiedy rozmawiasz, czasem bierzesz udział w dobrej, a czasemw słabej konwersacji. Dobra komunikacja, niezależnie od podejmowanego tematu, polega na wzajemnym słuchaniu się oraz zajmowania własnego stanowiska. Owszem, czasami prowadzi ona do różnicy zdań. Poruszamy pewne kwestie, które prowadzą nas do kolejnych. Uważam, że jest to jedyny właściwy sposób komunikacji, którego wymagam od mojego zespołu. Ci konkretni muzycy znaleźli się w nim, bo znam ich i wiem, że się w tym odnajdują. Że będą słuchać się wzajemnie, że będziemy razem, nawet jeśli zabrniemy do miejsc, do których nie spodziewaliśmy się dotrzeć.

Basista Joe Sanders jest z tobą od początków twojej kariery. Podejrzewam, że znacie się jak łyse konie...

Wiesz, po tym jak obaj opuściliśmy Milwaukee na przełomie 2002 i 2003 roku, nie mieliśmy zbyt wielu koncertów. Graliśmy trochę w Nowym Jorku, pojechaliśmy w kilka tras z moim materiałem, później nieco z Shaiem. Znamy się długo, inspirowały nas te same rzeczy, dojrzewaliśmy z tą samą muzyką, od zawsze dużo grywaliśmy ze sobą, więc łączy nas to samo muzyczne pochodzenie, choć do teraz nie dzieliliśmy wspólnego kalendarza. Ja i Joe podążamy tą samą ścieżką od 25 lat.

Słysząc na koncercie pomiędzy kompozycjami twoje opowieści o ukochanej babci czy ulubionym drzewie w nowojorskim parku, odnosi się wrażenie, że jesteś niezwykle wnikliwym obserwatorem świata.

Sądzę, że wiele kwestii odbieram emocjonalnie, nawet jeśli nie są mi znane żadne związane z nimi detale. Każdy z nas ma swoją historię dojrzewania. Przez wszystko to, co przeżyłem jako młody chłopak, rozwinąłem zdolności radzenia sobie z przeróżnymi sytuacjami. Wyrobiłem sobie wówczas własne umiejętności poznawcze. Kiedy doświadczasz różnego rodzaju traum jako dziecko, twój mechanizm przetrwania opiera się na zyskaniu aprobaty innych, żeby tylko poczuć się bezpiecznie. W ten sposób uczysz się rozpoznawania uczuć innych ludzi, by ich zadowolić, to jest moje doświadczenie z młodości. W konsekwencji od zawsze posiadałem tęszczególną świadomość bycia tu i teraz. Czy jestem obserwatorem rzeczywistości? Nie byłbym tego taki pewien, ale niewątpliwie potrafię wyczuwać otoczenie.

Jak odnajdujesz się jako lider zespołu? Jak różni się to od roli, jaką odgrywałeś u Shaia Maestro?

Tak naprawdę główną różnicą jest odpowiedzialność za logistykę. Posada sidemana u kogoś innego mogłaby być zupełnie różna, ale Shai zatrudnia swoich najbliższych przyjaciół, co przy poziomie jego zaufania pozwala każdemu wyjść przed szereg. On natomiast może swobodnie usunąć się na chwilę w cień, wiedząc, że wszystko będzie w porządku. W tym aspekcie granie z Shaiem nie jest tak odległe w sensie muzycznym. Sądzę, że obecnie więcej odpowiedzialności spływa na mnie w kontekście przygotowań, sposobu prezentowania naszej muzyki oraz kształtowania naszego show. Zazwyczaj mamy wstępny zarys setlisty, o którą tak naprawdę dopominają się chłopaki z zespołu. Jednak nie jestem w stanie przewidzieć przed koncertem, jak zespół będzie brzmieć danego wieczoru. Zawsze mam na liście dwie lub trzy kompozycje, które pozostają nieumiejscowione. Nie wiedząc, gdzie się znajdziemy, kończąc dany utwór, nie mogę powiedzieć, jaki powinien zostać wykonany po nim. Jak zatem można oczekiwać ode mnie setlisty? Niejednokrotnie rozpisana setlista obowiązuje przez pierwsze trzy utwory, potem ulega zaś całkowitej zmianie. Po prostu zaczynam wtedy mówić chłopakom, co teraz gramy.

Podpatrzyłeś takie praktyki u kogoś czy jest to raczej twoje indywidualne podejście?

Oczywiście nie odkrywam tutaj Ameryki, wielu artystów tak działa. Zawsze czułem się dziwnie, wyznaczając kogoś do solówki lub trzymając się kurczowo zaplanowanej kolejności utworów. Funkcjonując w ten sposób, otrzymujesz konkretny rezultat. Oczekiwanie jakiegoś rezultatu wiąże się jednak z ograniczeniami.

Bardziej brawurowe podejście może oczywiście oznaczać słabszy koncert. Band Wayne’a Shortera osiągnął mistrzostwo w podejmowaniu ryzyka – onipo prostu grali. Nie widziałem tego osobiście, ale z pewnością niektóre z ich koncertów nie były doskonałe, podczas gdy inne mogły odmienić twoje życie. Na scenie podejmujesz ryzyko. Będziesz miał gwarancję komfortu i mile spędzonego czasu, jeśli zostaniesz w domu oglądać film na Netflixie. Jeśli wyjdziesz z bliskimi przyjaciółmi, pójdziecie do baru albo gdziekolwiek, może wydarzyć się coś nieprzewidywalnego. Jasne, że czasami to się nie udaje i myślisz sobie później, że powinieneś był zostać w domu i położyć się wcześniej spać. Ale innym razem zdarzają się te piękne wieczory, kiedy rozmowy układają się doskonale, spotykasz niesamowitych ludzi i zapamiętujesz te chwile na bardzo długo. Analogicznie podchodzę do tego w muzyce. Czasami po prostu musisz się ruszyć, pokazać się, być bardziej elastycznym, nawet jeśli nie jesteś przygotowany. Krótko mówiąc, należy chwytać chwilę.

Przed dołączeniem do grupy Shaia Maestro zapewne nie spodziewałeś się, jaki wpływ wywrze na tobie ta decyzja...

W Nowym Jorku grałem z Shaiem wielokrotnie. Zwyczajnie był kolejną osobą w mieście, z którą występowałem, choć mieliśmy naprawdę świetne połączenie. Pierwszy raz zagraliśmy wspólnie na warsztatach w Słowenii. Pamiętam, że wykonywaliśmy jakiś standard, chyba On Green Dolphin Street. Wiedziałem, że dźwięk, który wydobywam w kontekście nadchodzących akordów, totalnie nie pasuje, ale brzmiał tak, że czułem, że powinienem za nim podążyć. Zatem grałem go, a w tym samym czasie Shai podłożył pasujący akord, gdyż obaj zmierzaliśmy w tym samym kierunku. Jednocześnie byliśmy w stanie poświęcić strukturę dla tej chwili, dlatego z Shaiem dogadujemy się doskonale, na tym polega nasza relacja. By grać w jego zespole, muszę znać go zarówno osobiście, jak i muzycznie. Nauczyłem się od niego bardzo wielu rzeczy. Rozmawiałem z nim dziś rano i dziękowałem za te drobne szczegóły w prowadzeniu zespołu, których wcześniej nie zauważałem. Za możliwość podpatrywania jego umiejętności organizatorskich, przygotowania muzyki, atmosfery w trasie, artykułowania jego oczekiwań. Napisałem mu dziś, że dziękuję za przykład i przepraszam, że nie doceniłem wcześniej niektórych rzeczy, które organizował w określony sposób.

Dzięki płycie Human wraz Shaiem Maestro i jego zespołemtrafiłeś do legendarnej dla jazzu oficyny ECM Records, dla której nagrywali m.in. Keith Jarrett, Chick Corea, Charlie Haden czy Pat Metheny. Jakie to uczucie dołączyć do tak doborowego towarzystwa i pracować pod okiem kultowego producenta Manfreda Eichera?

[po dłuższym namyśle]

To jak po raz pierwszy zobaczyć oryginalne obrazy Van Gogha. Podchodzisz do nich bliżej, stajesz na wprost, widzisz różne kształty wymieszane ze sobą i to, jak tworzą całość. Pamiętam, jak odwiedziłem kiedyś Muzeum Van Gogha w Amsterdamie. Im bliżej dzieł Van Gogha stoisz, tym bardziej dostrzegasz ogrom detali. Nie zdajesz sobie jednak sprawy z tego, jak niesamowite są, dopóki nie jesteś 15 centymetrów od nich i nie zobaczysz trzydziestu ruchów pędzla na malutkiej przestrzeni. Doprawdy wierzyć się nie chce!

Myślę, że tak samo wyglądało moje doświadczenie z ECM. Dojrzewasz w pewnych przyzwyczajeniach. Przyglądasz się pewnym rzeczom i widzisz –„o, tutaj użyli piątego akordu, tu dodali pogłosu”. Pracując z Manfredem zaczynasz zwracać uwagę na drobne detale, które wypracował w procesie, na punkcie którego ma obsesję. Prowadzą one do czegoś bardzo specyficznego, co uznajemy później za „ECM-owskie”. To było niesamowite, choć w trakcie nagrywania Manfred pozostaje bardzo rygorystyczny. Nawet jeśli się na coś nie zgadzałem, nie mówiłem o tym, ale myślałem sobie, że może pewne kwestie można byłoby rozwiązać inaczej. Im dłużej tam byłem i więcej czasu spędzałem z nim, tym bardziej zauważałem, że mimo że nie zawsze od razu rozumiałem, o co mu chodzi, to jednak trzeba przyznać, że Manfred doskonale słyszy i wprowadza swoje koncepty w życie. Mówimy o w pełni uformowanym producencie. Oczywiście fantastycznie byłoby zobaczyć go w akcji 50 lat temu, kiedy produkował pierwsze albumy i podpatrzeć, w jaki sposób dokonywał swoich pierwszych odkryć. Chciałbym móc zobaczyć, mając dzisiejszą wiedzę, jak szukał możliwości, które były jeszcze nienazwane.

Czy rejestracja Human była skomplikowanym procesem?

Nie, w zasadzie był to bardzo prosty proces, bo Manfred zawsze do takiego dąży. Zawsze powtarza – „chcę usłyszeć więcej powietrza”. Pragnie więcej przestrzeni. Jeśli przyłożę dźwięcznik trąbki do twojego ucha i głośno zagram, nie usłyszysz pełni dźwięku, bo będzie on za głośny. Lecz jeśli zagram bardzo, bardzo, bardzo delikatnie, usłyszysz każdy detal. Do tego zmierza Manfred. Jeśli słyszysz każdy szczegół, usłyszysz też jego brak. Zorientujesz się, co znajduje się poza dźwiękiem i w jego wnętrzu. To była wielka lekcja dla mnie doświadczyć tego i zrozumieć uczucie, dzięki któremu w tym procesie powstaje muzyka.

Oglądałem zdjęcia z tych sesji – można zauważyć ogromną zmianę w twoim wizerunku. Zapuściłeś włosy!

Tak jak ty.

W trakcie pandemii COVID-19 przestałem chodzić do fryzjera.

Jak my wszyscy [śmiech].

Manfred Eicher to niejedyna niezwykle doświadczona postać ze świata jazzu, z którą przyszło ci pracować. Karierę zaczynałeś u boku Eddiego Palmieriego. To chyba nie lada wyzwanie znaleźć się w towarzystwie tak utytułowanego muzyka.

Wiesz, uczę osiemnastolatków. Zdaję sobie z tego sprawę, że też taki byłem w ich wieku. Wiedziałem lub nie wiedziałem o pewnych rzeczach, myślałem o sobie w określony sposób, brakowało mi świadomości. Stąd pozostaję dla nich życzliwy. Jeśli powiedzą coś głupiego, nie pozwalam, by mnie to dotknęło, bo też w ich wieku brakowało mi wiedzy. Chciałbym być bardziej świadomy, gdy byłem młodszy i pracowałem z Eddim Palmierim, bo mógłbym więcej przyswoić. Gdybym tylko wiedział więcej niż wiedziałem, mógłbym skorzystać z wiedzy kogoś, kto dosłownie stworzył gatunek muzyczny. Z tej perspektywy sądzę, że starsze pokolenia rozumieją, że te młodsze, szczególnie będąc poniżej pewnego progu, są bardzo niedoświadczone. Uważam, że przełom następuje, kiedy młodość zaczyna doceniać doświadczenie starszyzny. Wtedy to, co powinno być docenione, jest docenione. Pracując z Manfredem, dostrzegałem jego unikalne doświadczenie oraz artyzm, nawet jeśli w pełni go nie rozumiałem.

Wspomniałeś o twoim doświadczeniu akademickim. Jesteś adiunktem na University of North Texas. W jaki sposób wpływa to na ciebie jako artystę?

Wzbogaca mnie to na wiele sposobów. Im dłużej się tym zajmujesz, tym bardziej inwestujesz siebie w uczniów, ich dobre samopoczucie. Zwyczajnie dbasz o kogoś, kogo uczysz, co nie jest trudne, ale może stanowić wyzwanie, jeśli jesteś jednocześnie koncertującym muzykiem. Pracując z wysoce zaawansowanymi uczniami przed dłuższy czas, w końcu docierasz do momentu, w którym musisz odpowiadać na zadawane przez nich pytania, na które może nigdy sam nie udzieliłeś sobie odpowiedzi. Zmusza cię to do przybrania na moment innej perspektywy.

Od wydania twojego ostatniego solowego albumu Single Soul mija 10 lat. Nad czym teraz pracujesz?

Myślę, że wydałem kilka rzeczy, które... nie były moje. Były to raczej odzwierciedlenia wszystkich moich inspiracji. W trakcie ostatnich lat zaakceptowałem to, kim jestem i czym chcę się podzielić, w przeciwieństwie do tego, czym myślałem, że powinienem się dzielić. Trasa koncertowa, w którą ruszyłem, ma służyć rozwojowi tej muzyki i tego zespołu, o czym przekonamy się w niedalekiej przyszłości. Mam kilka projektów w głowie, m.in. z zespołem instrumentów dętych blaszanych, kontrabasem, fortepianem, perkusją i trąbką w składzie.

Życzę zatem powodzenia i czekam na efekty twojej pracy!

Dziękuję!

Tagi w artykule:

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO