Wywiad

Cały ten jazz! MEET! Kuba Więcek

Obrazek tytułowy

fot. Piotr Gruchała

Kuba Więcek – saksofonista i kompozytor reprezentujący młodą scenę polskiego jazzu. Student prestiżowej uczelni Rhythmic Music Conservatory w Kopenhadze. Laureat wielu nagród i międzynarodowych konkursów. Był uczniem słynnych saksofonistów: Lee Konitza, Steve’a Lehmana oraz Davida Binneya. Inspirację czerpie z wielu gatunków, od muzyki klasycznej poprzez folklorystyczną z całej Europy aż po alternatywną i hip-hop. W ubiegłym roku zadebiutował w kultowej serii Polish Jazz albumem Another Raindrop.

Jerzy Szczerbakow: Jesteś młodym muzykiem, który po wejściu do środowiska muzycznego został bardzo doceniony przez branżę. Pojawiłeś się na okładce miesięcznika Jazz Forum i wydałeś płytę. Znajdujesz się w miejscu, w którym wszyscy młodzi muzycy chcieliby być. Jak to jest być Kubą Więckiem?

Kuba Więcek: Kiedyś podjąłem decyzję, że chcę być otwarty na wszystko, co mnie w życiu spotka, z każdego wydarzenia starałem się wyciągnąć pozytywy. Takie samo podejście mam również do ludzi. Wydaje mi się, że w życiu chodzi o pewną otwartość. Ja się jej nauczyłem, mieszkając w różnych miejscach, często będąc w sytuacjach niekomfortowych, wielokrotnie zmieniając środowisko, stale poznając nowych ludzi, przyjaciół oraz grając ze wszystkimi muzykami, z jakimi było mi dane zagrać.

Czyli fajnie jest być Kubą Więckiem. Masz już spore doświadczenie, jednak większość muzyków doświadcza tego co ty w ciągu całego życia zawodowego, życia w trasie. U ciebie wszystko zaczęło się od szkoły muzycznej w Rybniku, później przez rok byłeś w Amsterdamie, a następnie w Kopenhadze. Za każdym razem asymilowałeś się w nowym środowisku? Trafiałeś do nowych ludzi i musiałeś od początku budować siebie w nowym otoczeniu?

Tak, przez cały ten czas, szczególnie będąc w Amsterdamie, gdzie było dużo muzyków i możliwości grania, starałem się zetknąć z każdą kulturą. Zależało mi na tym, żeby wejść w każde z tych środowisk. Takie podejście skłoniło mnie, aby w trakcie studiów w Kopenhadze pieniądze, które miałem przeznaczone na wynajem mieszkania, zainwestować w podróż dookoła świata. Pragnąłem poznawać świat, chodzić na wszystkie jam sessions, koncerty, a także poznać wszystkich lokalnych muzyków. Udało mi się odwiedzić parę krajów, a dzięki wcześniej zawartym znajomościom także zorganizować koncerty z lokalnymi muzykami. Miałem szczęście być w wielu fajnych miejscach oraz poznać mnóstwo osób.

Przeczytałem na twojej stronie internetowej, że wcale nie chciałeś być muzykiem oraz że zostałeś nim trochę przez przypadek, ponieważ twoja mama uczyła w szkole muzycznej.

Moja mama uczy gry na fortepianie. To ona wysłała mnie do szkoły muzycznej. Początkowo uczyłem się grać na wiolonczeli, jednak to nie było dla mnie, fałszowałem. Na moich występach mama się zawsze czerwieniła jak burak. Później zaproponowała mi zmianę instrumentu na saksofon, bo trudniej fałszować [śmiech]. Ale wciąż to nie było to. Bardziej byłem zainteresowany grą w gry komputerowe.

Jaka była twoja ulubiona gra?

Grałem w World of Warcraft oraz w Counter-Strike. Pewnego dnia pojechałem z moim kolegą na obóz językowo-siatkarski. Chciałem poprawić swój angielski, ponieważ w grach komputerowych często używa się tego języka. Poznałem tam dużo nowych osób, starszych ode mnie. Okazało, że byli to muzycy, tacy garażowi. Jak się dowiedzieli, że gram na saksofonie, od razu wzięli mnie do ekipy. Okazało się, że są z Rybnika i po powrocie z obozu zaprosili mnie do swojego garażu, gdzie razem graliśmy covery utworów rockowych i popowych. Wtedy pierwszy raz to poczułem.

Odkryłeś, że jednak granie muzyki jest fajnym zajęciem i fajnym sposobem na życie?

Nie wiem, lecz na pewno był to dla mnie sposób, w który mogłem z tymi ludźmi spędzać czas. Zobaczyłem, że grając muzykę, mam możliwość poznawać ludzi. Była to chyba jedna z pierwszych myśli. Następnie w tym samym czasie zmieniłem nauczyciela i on mnie odpowiednio zmotywował. Wtedy wszystko ruszyło.

Jaka była pierwsza płyta jazzowa, którą usłyszałeś?

Nie pamiętam, ale pamiętam pierwszy koncert, na który zabrała mnie moja mama, właśnie do szkoły muzycznej. Był to występ Dawida Główczewskiego z Pawłem Tomaszewskim i Sebastianem Kuchczyńskim. Po koncercie zapytałem Dawida o lekcje. Ponieważ Dawid też był młodym muzykiem, bardzo mnie inspirował.

Z którymi wielkimi saksofonistami jazzowymi zapoznałeś się na początku? Na pewno ty, jako saksofonista, najpierw ich słuchałeś.

Zdecydowanie, ale też słuchałem saksofonistów młodszej generacji. Typu – Chris Potter, Joshua Redman lub Chris Cheek. Dopiero na studiach zainteresowałem się Charliem Parkerem lub Coltranem.

Na twojej stronie internetowej można przeczytać, że zafascynowało cię granie na podstawie muzyki popularnej i rockowej. Jakiej muzyki słuchałeś, zanim przyszła fascynacja muzyką jazzową oraz graniem jazzu?

Z kolegami w gimnazjum słuchałem, między innymi, System of a Down, Paktofoniki lub Kaliber 44.

_DSC6474.jpg fot. Piotr Gruchała

Byłoby dla ciebie przygodą, jakby Kaliber 44 teraz się do ciebie zgłosił, żebyś zagrał z nimi w trasie?

Na pewno byłoby to wyzwanie. Jednak jak tak teraz o tym myślę, to są inne zespoły, z którymi wolałbym zagrać [śmiech]. Ale kiedyś na pewno mógłbym się zgodzić. Pamiętam, jak z kolegami spotykaliśmy się na osiedlach, zakładaliśmy kaptury i słuchaliśmy ich muzyki.

Skąd wziął się pomysł studiowania w Kopenhadze, a nie na przykład w Polsce? Dawid Główczewski, syn Jurka Główczewskiego, uczy w Katowicach. Ty jesteś z Rybnika, skąd jest blisko do Katowic.

Tak, jednak właśnie Dawid polecił mi, żebym pojechał do Kopenhagi. Na warsztatach w Puławach, gdzie spotkałem się z Dawidem, poznałem też ludzi z Danii. Chciałeś grać wtedy w sposób, w jaki oni grali.

Bardzo dużo się mówi o tym, że polski jazz ma obecnie swoją kolebkę w Kopenhadze. Oczywiście mamy fantastyczne uczelnie, na przykład w Gdańsku jest świetna akademia muzyczna, również w Katowicach, Krakowie, Bydgoszczy itd. Mimo to Kopenhaga w tej chwili jest najbardziej interesująca dla młodego pokolenia, które reprezentujesz. Czym różni się system edukacji muzycznej w Polsce? Jakie jest podejście do muzyki w Kopenhadze?

Jeden z moich ulubionych pianistów – Artur Tuźnik – jak go spotkałem na warsztatach jazzowych, powiedział mi, że jeśli chcę grać jazz, to muszę zacząć komponować. Właśnie to jest główna zasada, do której stosują się muzycy w Danii. Każdy pisze swoją muzykę, każdy ma własny zespół i każdy jest liderem. Wydaje mi się, że to zdecydowanie odróżnia duńską szkołę od polskiej. Dodatkowo w Danii żaden nauczyciel nie udziela gotowych odpowiedzi. Wszystkie odpowiedzi znajdujemy, ponieważ nauczyciel nas na nie nakierowuje, zadając pytania.

Młodzi ludzie bardziej są namawiani do własnych poszukiwań niż wkuwania zadanych tez?

Tak, nie ma zajęć jak historia, historia jazzu czy formy muzyki. Wszystko interpretujemy na własny sposób. Na przykład na zajęciach z kompozycji przez miesiąc omawialiśmy, czym jest kontrapunkt. Na pierwszych zajęciach nauczyciel poprosił nas, żebyśmy posłuchali nagrań Bacha, Ornette’a Colemana i Beatlesów oraz określili, czym dla nas jest kontrapunkt. Mieliśmy stworzyć własną definicję w odniesieniu do tych trzech nagrań, a następnie stworzyć utwór oparty na naszej definicji kontrapunktu. To były bardzo ciekawe projekty. Uważam, że utwory, z którymi pracowaliśmy, były dobrane w taki sposób, że miały wspólny mianownik. Mimo że na początku mogło wydawać się inaczej.

Postawienie zupełnie innych form muzycznych na jednej płaszczyźnie nie jest częste w polskiej edukacji. Czy jednak zajęcia od strony organizacyjnej nie odbiegają szczególnie od zajęć prowadzonych w polskich szkołach?

Bardzo odbiegają. Każdy semestr jest podzielony na dwa moduły. Jeden moduł składa się z dwóch tygodni projektu. Potem jest pięć tygodni regularnych zajęć, a następnie są znowu dwa tygodnie projektu. Na przykład dobieramy się w losowe zespoły i mamy tydzień, żeby nagrać płytę, stworzyć utwory. Albo przychodzi do nas nauczyciel, który jest coachem bardzo znanych popowych zespołów, i pokazuje, jak takie zespoły przygotowują się do koncertów lub jak zachowują się na scenie. Pewien nauczyciel opowiadał nam, że Prince przed każdym koncertem z zespołem grał cały koncert na próbie. Od początku do końca, po prostu musieli sprawdzić, czy wszystkie zaplanowane elementy współgrają. Mieliśmy dużo różnych ciekawych projektów, rysowaliśmy kompozycje graficzne oraz graliśmy. Edukacja muzyczna w Polsce jednak nie jest na niskim poziomie. U nas system nauki jest identyczny jak w Amsterdamie, gdzie też studiowałem, a także w Stanach Zjednoczonych. To jest ten sam system, po prostu Kopenhaga jest inna.

Masz swoje trio, z którym nagrałeś płytę, ale również angażujesz się w inne projekty. Jesteś także zapraszany do różnych zespołów, na przykład do sekstetu Kamila Piotrowicza. Jak się czujesz, grając u kogoś?

Jestem osobą, która zawsze ma trzy grosze do dorzucenia. Jak mam próbę z zespołem, to za każdym razem muszę powiedzieć, że coś mi się nie podoba, albo sugeruję dużo zmian. Zawsze się zastanawiam, kiedy mnie wyrzucą z zespołu [śmiech]. Ale na razie nie wyrzucają. Bardzo lubię grać w różnych zespołach, jednak staram się pozostać jak najbardziej sobą. Wydaje mi się, że granie z dużą liczbą muzyków bardzo rozwija. Każdy pisze inną muzykę, każdy ma inną historię. Bardzo ważne jest też, jak ludzie komponują. Niektórzy robią to w taki sposób, że blokują osoby w grupie, a inni tak, że uwalniają i każdy z nas już nie może się doczekać kolejnego koncertu.

_DSC6611.jpg fot. Piotr Gruchała

Był okres w twoim życiu, kiedy grałeś bardzo dużo w klubie 12on14. Około pół roku temu spotkaliśmy się w pociągu z Krakowa do Warszawy. Powiedziałeś wtedy, że jak poznałeś się z Maćkiem Obarą, to poradził ci, żeby troszkę przystopować z ilością bycia na scenie.

To prawda. Zauważam, że im więcej gram z innymi ludźmi, tym mam mniej czasu i energii, żeby móc pracować nad swoją muzyką. Teraz widzę, że czasem jestem zmuszony zrezygnować z niektórych rzeczy, które bardzo lubię robić. Jednak wydaje mi się, że trzeba być w pewnym momencie życia samolubnym. Ta samolubność ciężko mi przychodzi, źle się z tym czuję, nie mogę spać, ale muszę tak robić. Jak jest się codziennie w innym mieście albo się wraca na jeden, dwa dni do domu, to ciężko się za coś zabrać. Pamiętam, jak studiowałem i moją rutyną było codzienne wstawanie o szóstej rano, bieganie przez godzinę, a potem trzy godziny ćwiczenia na saksofonie. Brakuje mi czasu, żebym mógł regularnie pracować.

Lubisz ćwiczyć?

Są różne momenty. Na pewno lubię zajmować się muzyką. Gra na saksofonie i ćwiczenia stanowią od 20 do 50 procent mojego czasu. Ze wszystkiego chyba najbardziej lubię komponować. Myśleć o nowych strukturach kompozycyjnych i pisać z użyciem saksofonu, fortepianu lub śpiewu.

Kiedyś Maciek Obara powiedział, że z instrumentem spędza pięć, sześć godzin dziennie. Mówił, że nie chodzi o szybkie przebieżki, tylko przede wszystkim o granie długich dźwięków na saksofonie.

Wyzwaniem jest grać długie dźwięki i być skupionym. Ważne jest, żeby cały czas słuchać dźwięku i słyszeć, w którym kierunku on zmierza, a nie rozpraszać się innymi myślami. Dla saksofonistów jest to bardzo rozwijające ćwiczenie.

Jednym z twoich nauczycieli był David Binney. Jego zespół może nie przebił się bardzo do świadomości odbiorców w Polsce, natomiast na pewno zostanie zapamiętany jako jeden z niepokornego nurtu Adama Rogersa.

Dave Binney był jednym z moich mistrzów przez długi czas. Na początku byłem szczególnie zainteresowany Chrisem Potterem. Później ktoś pokazał mi Davida Binneya. Wcześniej długo nie mogłem znaleźć mojego ulubieńca i właśnie Dave Binney był pierwszym. Słuchałem wszystkich jego płyt, a dużo ich nagrał. Później analizowałem jego kompozycje, następnie miałem z nim lekcje. Jednak frustrujące było, jak się dowiedziałem, że mój ulubiony saksofonista, który ma pięćdziesiąt lat, mieszka w Nowym Jorku, w pokoju dwa na trzy metry, z kotem i ma łazienkę wspólną z innymi mieszkańcami. Wtedy zastanowiłem się, czy na pewno chcę być jazzmanem. Ale życie w Nowym Jorku nie jest łatwym życiem.

Twoja płyta wydana w serii Polish Jazz nagrana została w triu, które stworzyłeś bez instrumentu harmonicznego. Na kontrabasie gra w nim Michał Barański, na perkusji Łukasz Żyta, a ty na saksofonie. Dlaczego taka formuła?

W tamtym momencie życia, jak jeszcze byłem młody [śmiech], straciłem zainteresowanie czymś takim jak harmonia. Nie potrzebowałem instrumentu harmonicznego w moim zespole. W trakcie komponowania już mnie to nie interesowało, tak jak na przykład rok wcześniej albo teraz. Szczerze mówiąc, to był przypadek. Spotkałem Tomka Pierchałę, który zaproponował mi, żebym to zagrał w jego klubie. Do zespołu mogłem wybrać kogokolwiek chciałem. W Kopenhadze bardzo dużo grałem standardów jazzowych, lubiłem je grać. Stwierdziłem, że zagram koncert ze standardami jazzowymi. Zastanawiałem się, kogo wybrać, żeby zrealizować swój pomysł. Byłem kiedyś na koncercie Michała Barańskiego i Łukasza Żyty, gdy grali z Piotrem Wojtasikiem. Bardzo mi zaimponowali tym, jak jazzowe było ich granie. I wtedy stwierdziłem, że fajne byłoby wystąpić z nimi na jednej scenie.

To jest jedna z bardziej zajętych sekcji w tym kraju. Grają w triach Piotra Wyleżoła i z Artura Dutkiewicza, do tego z Piotrkiem Wojtasikiem. Czy były jakieś bariery, na przykład spowodowane różnicą wieku, które musiałeś pokonywać podczas współpracy z nimi?

Najpierw zagraliśmy koncert ze standardami, pomysł, żeby pisać muzykę, przyszedł później. Zaproponowałem im, że napiszę muzykę, i się zgodzili. Pozycje, jakie pisałem, były dosyć zamknięte, było w nich wszystko. Wydaje mi się, że jestem dosyć despotycznym liderem. Przynoszę utwór i już wiem, jak on zabrzmi, zanim go zagramy. Dużo komponuję w swojej wyobraźni, w głowie i w nutach. Oni bardzo lubią wyzwania i utwory, które zaproponowałem, nie były łatwe, więc odpowiadało im to wszystko. Byli bardzo zainteresowani tą muzyką.

Czy nagrywanie wymagało od was szczególnie natężonej pracy? Jak wam się pracowało?

Jak przyszliśmy do studia, już znałem całą dramaturgię płyty. Nagrywanie utworów nie było losowe, bo już miałem cały zamysł. Wydaje mi się, że było łatwiej przez to, że wszystko było określone i pewne, a zarazem wiedziałem, gdzie mogę zostawić swobodę. Nie byliśmy zestresowani. Nagraliśmy cały materiał jednego dnia, a drugiego wszystko ostatecznie skończyliśmy. Bardzo dobrze wspominam czas w studiu.

Jakiej muzyki i jakich wykonawców słuchasz, kiedy chcesz odpocząć?

Nie było dużo jazzowych płyt, które mi się ostatnio spodobały. Aż pojawiła się fenomenalnego tria Django Bates' Belovèd – The Study Of Touch. Polecam każdemu. Z niejazzowych płyt ostatnio dużo słucham zespołu Oasis (What's the Story) Morning Glory? oraz rapera, który nazywa się Talib Kweli – nagrał on niedawno bardzo ciekawą płytę. Słuchałem też kwartetu fortepianowego Brahmsa.

autor: Jerzy Szczerbakow

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 01/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO