fot. Piotr Fagasiewicz
Jerzy Małek sięgnął po trąbkę dlatego… że była lekka i można ją było bez problemu wozić rowerem, a sam jego udział w orkiestrze dętej wynikał wyłącznie z chęci „spsocenia” czegoś. Z tych prozaicznych i antymuzycznych motywacji zrodził się trębacz niezwykły – tak w warstwie muzycznej, jak i intelektualnej. Rozmowa z Małkiem jest specyficznym doznaniem, ale „in plus” – muzyk potrafi „śmieszkować”, by zaraz potem snuć rozważania dotykające nauki czy metafizyki.
Michał Dybaczewski: Zazwyczaj rozmowa z artystą odbywa się przy jakiejś okazji, którą najczęściej jest wydanie płyty. W twoim przypadku płyta jest w zasadzie gotowa, ale jej wydanie przekładasz, bo jak sam mi niedawno powiedziałeś, nie masz na to czasu, ponieważ „brodzisz w budowie”. No więc zacznijmy od tego – jak idzie budowa domu?
Jerzy Małek: Na razie jestem na etapie wylewek. Wszystko się przeciąg, bo mamy poważny kryzys – pandemia zachwiała łańcuchami dostaw. Czekam właśnie na pompę ciepła, co dalej, zobaczymy… Jeśli chodzi o nowy album Gravity, to miał się on pojawić już w okolicy października czy listopada, ale realnym terminem jest wiosna – myślę, że gdzieś w okolicach Dnia Kobiet, bo ja gram głownie dla pań [śmiech].
Ty chyba dość obojętnie podchodzisz do całego tego procesu wydawniczego. Płytę Black Sheep otrzymałem od ciebie na rok przed oficjalnym wydaniem…
Taka była moja ówczesna polityka prewydawnicza, cokolwiek to znaczy. Zanim album trafił na rynek, sprzedawałem go na koncertach i w ten sposób poszło całkiem dużo egzemplarzy – kilkaset sztuk. Tak zwróciły mi się koszty wydania płyty, zanim wprowadziliśmy ją oficjalnie do sklepów.
Twoja najnowsza, nagrana, ale niewydana jeszcze płyta Gravity stylistycznie kontynuuje Black Sheep, będąc nawet wprost jej przedłużeniem. Natomiast wcześniejsze albumy stanowiły bardziej odrębne dzieła, czy zatem w tej zmianie jest jakaś celowość?
Od pewnego czasu pracuję nad ukonstytuowaniem nowego brzmienia swojej twórczości, które jest niczym innym jak tworzeniem pewnego rodzaju kodu harmoniczno-melodycznego – żeby utwory były sugestywne pod względem bardzo konkretnego, indywidualnego emocjonalnego przekazu. Nieprzerwanie fascynuje mnie wyszukiwanie korelacji akordów, tonacji brzmień z emocjami i uczuciami.
Gry na trąbce zacząłeś się uczyć w orkiestrze dętej w Markusach. A gdyby w tej orkiestrze trąbka była obsadzona, to co byś wybrał? Małek saksofonista – czy to możliwe?
Gdy patrzę w lustro, nie widzę siebie z „konewką” w ustach, raczej… A abstrahując, moją rzeczywistością rządzi jakiś wielki magnes. To, że zacząłem się w ogóle interesować muzyką, było totalnym przypadkiem, zrządzeniem losu. Do orkiestry poszedłem tylko dlatego, że chciałem wyrwać się z domu, pograsować po okolicy, jak to małolat tamtych czasów. Była to całkowicie prozaiczna i pozamuzyczna motywacja. Tak samo zresztą jak wybór trąbki jako instrumentu – wybrałem ją, bo była najlżejsza na rower, myślałem więc pod kątem praktycznym [śmiech]. Na początku nie miałem żadnych ciągot do grania muzyki, byłem konsumentem, słuchałem rocka, popu, heavy metalu, hip-hopu. Miałem znajomych, którzy przywozili z RFN-u nowości – płyty i kasety z ekstra muzyką: Metallica, Nirvana, Rage Against The Machine, Slayer, Cypress Hill, Sting… tego typu sprawy. U nas na bazarach królowały wtedy italo disco i biesiada. Nieco później mogłeś już kupić wszystko.
Zazwyczaj udział w orkiestrze dętej jest dla młodego człowieka chwilową przygodą, dla ciebie była to natomiast trampolina i poszedłeś dalej, zdecydowanie dalej. Jak to się stało, że twoje dziwne, pozamuzyczne motywacje przekształciły się w profesjonalny fach?
Bardzo szybko nauczyłem się grać na trąbce – przychodziło mi to jakoś lekko. W zasadzie po roku byłem w stanie imitować elementy koncertów klasycznych, których często słuchali w domu moi rodzice. Robiłem to jednak nieświadomie, nie przykładając do detali większej wagi. Dopiero formalna edukacja muzyczna uzmysłowiła mi, że do wykonania „dzieła muzycznego” trzeba podchodzić z nabożną czcią [śmiech].
Na tym pierwszym etapie muzycznego formowania kto był dla ciebie największą inspiracją?
W liceum byłem całkowicie wkręcony w muzykę klasyczną, a przynajmniej przez pierwsze lata. Bo wiesz – jak się w coś wkręcę, to cisnę na maksa. Strasznie dużo ćwiczyłem, a moimi idolami byli klasyczni trębacze – Maurice André oraz wschodzące gwiazdy: Wynton Marsalis, Håkan Hardenberger. Lecz jak to w życiu bywa, w którymś momencie stworzył się w naszym liceum taki oddolny kolektyw do grania muzyki współczesnej, nierzadko improwizowanej. Kilku fajnych kolegów, między innymi Dominik Bukowski czy Adam Żuchowski. I zaczęliśmy jeździć do Trójmiasta, a tamtejsza scena i cały ten ówczesny tygiel muzyków miały dla nas ogromne znaczenie.
Byli tam muzycy wszelkiej maści: swingersi, mainstreamowcy, awangardowcy i odjazdowcy. Nawet nie chodziło o to, co kto gra, bo my już wiedzieliśmy, czego chcemy, a przynajmniej tak nam się wtedy wydawało, ale bardziej liczyła się ta cała kultura i przebywanie w niej, a głoównie wbijanie się na jam session ze starymi wyjadaczami i kąsanie ich po łydkach. Dla nas, młodych chłopaków z Elbląga wyrwanie się z tego miasta było bardzo ważne. Elbląg, jak inne tego typu prowincjonalne miasta, przechodził wtedy ciężki czas okresu transformacji.
A kiedy pomyślałeś o tym, że trąbka może być twoim zawodowym narzędziem pracy?
Nie musiałem myśleć [śmiech]. Trąbka bardzo szybko stała się moim zawodem – w zasadzie już jako nastolatek zarabiałem, grając po klubikach, na jam sessions i innych koncercikach. Potem już tylko w bardzo krótkim okresie tuż po studiach, kiedy zamieszkałem ni z gruchy ni z pietruchy w Warszawie, miałem taki okres muzycznego i życiowego impasu. Ale też się jakoś specjalnie tym nie przejmowałem – po prostu nie grałem, byłem barmanem. Granie samo wróciło i to jeszcze grubsze, niż mógłbym się spodziewać…
Wracając do lat szczenięcych, muszę stwierdzić, że miałem to niewątpliwe szczęście, mogąc już na starcie grać ze starszymi muzykami – legendami. Na przykład w 1998 roku dołączyłem do kwintetu Jarka Śmietany grającego wtedy z saksofonistą Garym Bartzem. Dużo się uczyłem, a jednocześnie był to dla mnie czas totalnie „rock’n’rollowego” życia, bez większych egzystencjalnych refleksji. W tamtym okresie i jeszcze przez parę ładnych lat później moje życie było jedną wielką imprezą, a to dzięki temu, że ciągle z kimś grałem. Cały czas ktoś przychodził z propozycją. A to Janusz Skowron, a to Zbyszek Wegehaupt, w którego kwartecie zacząłem grać na stałe. Były też zespoły Michała Urbaniaka, kwartet Wojtka Karolaka, Zbyszek Namysłowski i wiele innych. Ciągle gdzieś jeździłem i grałem. Swoim sprawom poświęcałem stosunkowo mało czasu – byłem głównie sidemanem.
Muzycy są identyfikowani przez to, jak brzmią. Szukałeś swojego brzmienia, miałeś wizję tego, jak chciałbyś brzmieć?
Dążyłem zawsze do tego, żeby brzmieć na trąbce jak najszerzej, jak najpełniej. Kiedyś „Wujek” (Tomasz Szukalski) po jakimś koncercie podzielił się ze mną refleksją, która na długo zapadła mi w pamięć: „Synu, nie chodzi o to, żeby mieć sand, tylko żeby mieć soooound” [śmiech]. To jedna z jego poetyckich przenośni. Czyli im więcej twojego dźwięku, tym lepiej, tym bardziej słychać ciebie. Każdy rodzi się z jakimś brzmieniem, ale nie chodzi o to, by szukać brzmienia, ale nauczyć się je w sobie słyszeć i kreować nim swój muzyczny matrix.
Czym kierujesz się, dobierając muzyków do swojej formacji?
Mam grupę „zaufanych” ludzi i nawet czasem nazywam ich Jerzy Małek Group. Są to osoby, które preferuję – zarówno muzycznie, bo wiem, że potrafią dobrze brzmieć i grać harmonię, melodię i rytm, jak i – a może przede wszystkim – towarzysko. Bo dobre towarzystwo jest dla mnie bardzo ważne. Dobry team to dobra energia. Ja mam dobrą energię, więc szukam ludzi, z którymi mogę iść jeszcze wyżej.
Prześledziłem twoje składy i muzykiem, który towarzyszy ci chyba najczęściej, jest Sebastian Frankiewicz.
A, Sebastian tak, już za młodu graliśmy razem. Grałem też z innymi bębniarzami, m.in. Nussbaumem, Allenem, Miśkiewiczem i młodymi, ale od czasu Black Sheep z „Frankiem” współpracuje mi się najlepiej, bo moja nowa muzyczna ścieżka wymaga specyficznego grania na perkusji, jest hybrydą jazzu, groove’u, czasem polirytmii i innych jeszcze podświadomych rzeczy i tu kolega Frankiewicz jest prawie niezastąpiony, potrafi zainicjować energię z różnych zaskakujących stron i co najważniejsze – bardzo świeżo brzmi.
fot. Piotr Fagasiewicz
Twoja formacja ma dość rotacyjny charakter, zazwyczaj ta wymienność dotyczy fortepianu. Co ci to daje?
Najczęściej gram z Piotrem Wyleżołem, który nawiasem mówiąc, jest obecnie uważany za jednego z najlepszych pianistów jazzowych w Europie. Co za tym idzie – ciągle gdzieś gra i to z grubymi „mencatami”. Mamy dobrą komitywę, muzycznie i poza muzą, ale często ciężko nam skoordynować się czasowo, dlatego zacząłem grać też z Agą Derlak, która ma świetny feeling, wiedzę i charakterność. Generalnie najbardziej lubię grać z Piotrkiem, Agą, a także jak zawsze z Michałem Tokajem, Marcinem Wasilewskim i Jankiem Smoczyńskim – gentlemani z mojego pokolenia i Aga, która jest młodsza, ale ma to coś, co lubię. Każdy z tych pianistów doskonale się czuje w mojej muzyce, co ma dla mnie duże znaczenie, bo nie trzeba nic tłumaczyć i robić prób, których wręcz nie cierpię. Lubię wejść na scenę i tam próbować, przed publicznością.
A jaka jest twoja muzyka?
Bardzo sugestywna w przekazie – ma konkretną melodykę, kontekst harmoniczny i rytmizację. Jest to muzyka formy, bo ja jestem artystą formy.
To pewnie dlatego w jednym z wywiadów powiedziałeś, że nie lubisz free jazzu, bo to muzyka chaosu, która działa ci na nerwy.
Tak powiedziałem? [śmiech]. No czasem działa. Do takiego free to muszę mieć naprawdę dobry nastrój. Wyobrażasz sobie na przykład słuchać muzyki atonalnej podczas bólu zęba, na kacu? W aucie złapałeś kapcia i w ramach odstresowania może troszeczkę dodekafonii? Prawda jest taka, że kocham piękno. Piękno odczuwam jako symetrię wszelkiego rodzaju proporcji, nie tylko w muzyce, ale także w innych formach sztuki oraz w otaczającym mnie świecie. A zatem interesują mnie także niuanse złożoności. Z tego też względu tak a nie inaczej postrzegam koncepcję improwizacji.
Improwizacja w moim przekonaniu we wszystkich swoich przejawach jest pewnego rodzaju spektrum pomiędzy formą a chaosem. Tym, co wyznacza nasze położenie w tym spektrum, jest wewnętrzny „kompas”, taki zlepek intuicji i intelektu… Jest to nader istotne, gdy zauważysz, jak działamy i że jesteśmy jedynym gatunkiem na tej planecie, gdzie każdy osobnik tworzy swój jedyny i wyjątkowy hologram – wizję rzeczywistości na miarę własnych odczuć. W świecie przyrody wszystko jest fraktalne w swej strukturze, mimo to ludzie widzą rzeczywistość w harmonii lub jej braku i wszystkich tych odcieniach, tkwiąc w ciągłym, mniejszym lub większym, dualizmie. Stąd są artyści, którzy lepiej wyrażają się poprzez chaos i abstrakcję, inni natomiast wolą harmonię i formę. A są też tacy, którzy lubią i brunetki, i blondynki [śmiech].
Kończąc, całe to nazewnictwo, „free” czy „awangarda”, nie ma dla mnie większego znaczenia – można być awangardowym i mainstreamowym jednocześnie, a można być free, ale zamkniętym w nic nieznaczącej formule. Granie abstrakcyjnych, dzikich dźwięków jest dla mnie w zasadzie półśrodkiem. Zdecydowanie wolę heavy, death lub nu metal, bo tam w tym całym harmidrze jest przynajmniej jakiś symultaniczny riff, no i jest grubiej. Jak mam ochotę posłuchać takich rzeczy, to po prostu słucham, i nie łączę tego z jazzem, który od samego początku był dla mnie magią właśnie ze względu na ten cały „kosmos” połączeń harmonii, melodyki i rytmu.
Free jazzu nie lubisz, ale z pewnością brałeś udział w niejednym frikowym jam session.
Były czasy, że brałem udział w różnych sytuacjach… to prawda, o trzeciej nad ranem na mocnej bombie podczas jazz sessions tylko fryta zostawała do grania [śmiech]. Lecz na poważnie, to nie jest tak, że nie jestem wrażliwy na abstrakcję, rykoszet itd. Po prostu nie każdy rodzaj abstrakcji mnie przekonuje. Czasami czuję, że z niektórymi muzykami można odlecieć i wtedy why not. Moje odczucia podyktowane są moimi upodobaniami, gustem, czyli tym, jakiej muzyki słuchałem, kogo w życiu spotkałem. Słuchając fryty Coltrane’a, Garbarka z Jarrettem, Dolphy’ego czy Colemana, i pewnie paru innych, miałem zawsze wrażenie, że w tej przypadkowości jest jakaś głębia. Nie tylko zawoalowany, skomplikowany kod wymykający się racjonalnemu postrzeganiu, ale jakieś takie człowieczeństwo, taki szczyt możliwości, no i energia przede wszystkim. Więc sam rozumiesz, że free w takim, czyli moim rozumieniu to wolność, wybór, a jak ktoś gra od czapy, bo nic innego nie umie zagrać, to co to za wolność.
Masz tytuł doktora. Temat pracy doktorskiej: Oblicze współczesnej trąbki jazzowej w kontekście autorskiej twórczości Jerzego Małka. Jakie jest w takim razie oblicze współczesnej trąbki?
Oblicze współczesnej trąbki w kontekście mojej twórczości jest obliczem formy, a nie abstrakcji. Trębacze – także ci młodzi – którzy mi się podobają, wydają się być bardzo wrażliwi na współczesną kulturę i historię muzyki jednocześnie. Nie ma dla nich ograniczeń, nie są wąsko wyspecjalizowani, słuchać w ich muzyce wszystko, Wśród nich cenię Marquis Hilla, Ambrose’a Akinmusire’a, Jasona Palmera, Theo Crokera, Christiana Scotta, Avishaia Cohena i jeszcze paru innych. A także starsze pokolenia – kiedyś dużo słuchałem Wallace’a Roneya, Woody’ego Shawa czy Roya Hargrove’a, a już nie wspomnę o mistrzach trąbki złotej ery jazzu lat 40., 50., 60. z Milesem na czele. Uwielbiam te stare style i głęboko się nimi inspiruję, cały czas wynajdując w nich jakieś nowości.
Żyjemy w czasach hybrydy – łączenia jazzu z różnymi stylistykami i trębacze, szczególnie ci z dobrze opanowanym instrumentem i wiedzą muzyczną, mogą to wszystko próbować robić. Ci, którzy nie mają tej świadomości i umiejętności, mogą co najwyżej grać na trąbce tryle i glisy. Świadomość, wiedza i wrażliwość są dla mnie synonimem współczesnego artysty. Taki artysta idzie zawsze do przodu, bo choć wszystko teoretycznie już było, jednak praktycznie można pokazać to w inny sposób.
Pozostając na polu naukowym – jakie metody nauczania stosuje doktor Małek?
Celem moich metod nauczania jest kreacja rzeczy niestandardowych, odzwierciedlających osobowość poszczególnych muzyków. Nie uczę schematycznie. Staram się ukazać chłopakom sedno improwizacji, wykreowania w rytmie jakieś formy narracji, która ma sens i jest adekwatna do kontekstu harmonii. Parafrazując: uczyć pływać, a nie podawać koło ratunkowe. Paradoksalnie duże znaczenie ma dla mnie także pokazywanie od kuchni stylów gry poszczególnych trębaczy z poprzednich dekad. Ponadto warsztat i jeszcze raz warsztat, żeby instrument nie przeszkadzał w grze. A więc granie także klasyki.
Mówisz tu o chłopakach, nie ma kobiet?
Są i to świetne. Moją wychowanką jest chociażby Kaya Meller, która teraz mieszka w Austrii, ma swój zespół i dobrze sobie radzi, czy też Agata Ławicka, udzielająca się w różnych projektach…
Już na koniec chciałbym zapytać o Marka Dyjaka…
A po co Dyjak? Daj spokój z Dyjakiem, to pismo jazzowe [śmiech].
Czekaj, czekaj, bo ja właśnie w kontekście jazzowym chciałem zapytać. Dwa lata temu, przy okazji koncertu promującego Black Sheep, usłyszałem rozmowę dwóch kobiet – i okazało się, że przyszły na twój koncert, bo kilka miesięcy wcześniej usłyszały jak grasz u boku Dyjaka. I im się spodobało. Chciałbym zatem zapytać, czy znane są ci przypadki, że „jazzowego Małka” ludzie poznają właśnie przez Dyjaka?
Oczywiście, jest to całkiem spore grono ludzi. Nie każdy ma ochotę na jazz w naszym społeczeństwie, bo wielu kojarzy ten gatunek muzyczny z czymś zbyt wyrafinowanym. Dlatego inne źródła „reklamy” i docierania do ludzi ze swoją muzyka – szczególnie że mam w swoim dorobku kilka nagrań bardzo stylistycznie odmiennych – są wręcz bezcenne. Najwyraźniej słuchaczom innych stylistyk podoba się mój vibe i potem przychodzą na moje koncerty.