fot. Piotr Gruchała
Od 2015 roku prowadzą w Warszawie klub, który pod względem warunków i repertuaru może rywalizować z najsłynniejszymi jazzowymi markami ze światowych metropolii. Niezmiennie działają na własny rachunek, zachowując przy tym niezależność. 12on14 Jazz Klub właśnie powraca po pięciomiesięcznej przerwie, w odnowionej formule i z nowymi pomysłami na przyszłość. O kulisach jego prowadzenia opowiadają Katarzyna i Tomasz Pierchałowie.
Piotr Wickowski: Zainteresowani, zwłaszcza w Warszawie, już chyba wiedzą – 12on14 Jazz Club powraca na początku kwietnia.
Tomasz Pierchała: To wynika trochę z historii, które osobiście nas dotknęły. Trzeba było wymyślić taki sposób funkcjonowania klubu, żeby po prostu temu podołać. W związku z tym pojawiły się stałe punkty programu tygodniowego. W każdy wtorek będzie jam session, co jest dobrą informacją dla muzyków i publiczności, która chętnie na jam session przychodzi. Mówię o tym dlatego, że w poprzednim okresie naszej działalności potrzeba bukowania wyjątkowych koncertów brała górę i jam session znikały. Tym razem już tak nie będzie. We wtorek, środę i czwartek klub ma być dostępny dla szerokiej publiczności. Pozwolą na to niskie koszty wstępu, bo wtorkowe wejściówki kosztować będą jedynie 10 zł, w środę – kiedy będą przesłuchania konkursowe – również 10 zł, w czwartek będzie wstęp wolny i dopiero w piątki i soboty odbywać się będą koncerty gwiazd. Zawsze podwójne, czyli ten sam artysta, ta sama grupa wystąpi dwukrotnie – o godzinie 19 i 21:30.
To reakcja na pojawiające się czasem głosy o wysokich u was cenach biletów?
Tomasz Pierchała: Narzekano często, że nasze bilety są drogie. A ceny związane są przecież z kosztami prowadzenia klubu, honorariami artystów. Jeśli jednak artysta występuje przed podwójną publicznością, to wtedy jesteśmy w stanie cenę biletu trochę inaczej skalkulować. I to jest dobra informacja dla naszych fanów. Serdecznie zapraszamy.
Patrząc z perspektywy waszej dotychczasowej działalności, co sprawia największe problemy w prowadzeniu klubu jazzowego w Warszawie?
fot. Piotr Gruchała
Katarzyna Pierchała: Trudno powiedzieć... Prowadzimy ten klub, jak umiemy, od początku nie wzorowaliśmy się na żadnym innym klubie jazzowym. Kierujemy się intuicją. Jak w każdej innej działalności, tak i w tej są różne problemy, ale staramy się im podołać każdego dnia. Przerwa w działaniu klubu nie wynikała z tych problemów, tylko z kłopotów zdrowotnych. Mamy jednak teraz swoje przemyślenia. Myślę, że sprawdzi się program, który zaproponował Tomasz.
Tomasz Pierchała: Poprzedni wywiad ze mną opublikowany w JazzPRESSie miał tytuł Wolę być niezależny (JazzPRESS – 3/2016). Zapewniałem wtedy, że to hasło będzie nam przyświecało do końca naszej działalności i rzeczywiście potwierdzam – przyświeca nam nadal. Trzeba było wiele czasu, żeby naszych gości i widzów przekonać do tego, że naprawdę jesteśmy niezależni. I jeśli nawet drożsi, mniej dostępni, to w zamian oferujemy repertuar najlepszy z możliwych, mamy świetną atmosferę w klubie. Ale jednocześnie dbamy o to, żeby on się nie pauperyzował. Żeby miał coś, co można osiągnąć jedynie poprzez niezależność, poprzez brak wpływu jakichkolwiek czynników zewnętrznych na to, kim jesteśmy i jak działamy. To chyba są najważniejsze rzeczy.
Niezależność jednak sporo kosztuje.
Tomasz Pierchała: Niestety kosztuje. I, jak żona wspomniała, codziennie o tym dyskutujemy, siedzimy z ołówkiem w ręku, bo wszystko trzeba liczyć, nawet jeśli już mamy doświadczenie, a nawet jakieś zaplecze ekonomiczne. Bez tego codziennego „ugniatania ciasta klubowego” na pewno by się nam nie udało. To nie jest łatwy biznes. Sztuką i dużym wyzwaniem jest poza tym przebicie się z naszą ofertą w tak olbrzymim mieście, jak Warszawa. W mieście, które jest potężnym ośrodkiem kulturalnym, dającym codziennie naszym potencjalnym gościom możliwość wyboru z niezwykle bogatej palety wydarzeń.
Okazuje się jednak, że jeśli chodzi o ofertę koncertów jazzowych, w dalszym ciągu nie jest najlepiej. Państwa klub zapełnił istotną lukę, odpowiadając na potrzeby jazzfanów. Ale o czymś to świadczy, że jego zawieszenie nie spowodowało zastąpienia go przez jakieś inne lokale. Wręcz przeciwnie, poza 12on14 zniknęły też inne z kluby programem choćby częściowo jazzowym. Czy to nie dowodzi, że w Warszawie jest w dalszym ciągu problem z dotarciem do fana jazzu?
Tomasz Pierchała: Z tym wiąże się jednocześnie kilka problemów. Warszawa ma podobno trzy miliony mieszkańców, więc zaledwie cztery razy mniej niż Nowy Jork, a tam jest 140 klubów jazzowych, z czego, powiedzmy, 40 jest naprawdę istotnych i wielkich. W Warszawie jesteśmy bodaj jedyni. Oczywiście są jakieś inicjatywy jazzowe, gdzieniegdzie grywa się jazz...
Pojawiają się mniej lub bardziej regularne koncerty jazzowe w różnych miejscach, które wcześniej czy później znikają. To trochę taka warszawska specyfika.
Tomasz Pierchała: Myślę, że problem polega przede wszystkim na tym, o czym wielokrotnie rozmawialiśmy. Decyzja o otwarciu klubu jazzowego musi być inwestycją. Nie mówię o dużych pieniądzach, ale trzeba to rozpatrywać w kategoriach inwestycji - tak czy inaczej - wieloletniej i drugoplanowej. Co znaczy, że jeśli ktokolwiek chce włożyć w to złotówkę i spodziewa się, że jutro uzyska dwa złote, to niech lepiej w ogóle nic nie wkłada w ten interes. Bo to jest kwestia trzech, czterech, pięciu lat. To jest inwestycja, o której trzeba pamiętać, której trzeba cały czas pilnować. Trzeba zadbać, żeby widzowi zapewnić możliwie wysoki poziom. Nie można dać się zwieść początkowym czy chwilowym brakom sukcesów. Odejście od raz obranej drogi jest w tym przypadku drogą donikąd. Stąd te efemerydy, które pojawiają się i znikają natychmiast. Ale ja się temu dziwię, bo kiedy moja choroba odsunęła nas od możliwości uprawiania tego naszego poletka (od momentu zamknięcia do ponownego otwarcia minie pięć miesięcy), to, prawdę mówiąc, jeszcze będąc w szpitalu, nie mogłem się doczekać, kiedy otworzymy ponownie. Prowadzenie klubu musi być rodzajem narkotyku, który nas trzyma za twarz i nie pozwala myśleć o czymkolwiek innym.
Katarzyna Pierchała: Dobrze powiedziałeś! Od otwarcia klubu przy Piwnej, i następnie po przeniesieniu się na Noakowskiego, jesteśmy w nim codziennie. Przychodzący do nas gość wie, że będzie mógł z nami porozmawiać. Wielu z naszych gościa stało się przez ten czas naszymi przyjaciółmi.
fot. Piotr Gruchała
Właśnie to miałem na myśli, nie tyle lepiej lub gorzej wyposażoną salę, ale prowadzenie klubu „na żywo”, wraz z publicznością, „budowanie” sobie własnej publiczności. Właśnie tego brakuje. Wydaje się, że w Warszawie powinno być miejsce dla klubu miłośników wyłącznie jazzu tradycyjnego, nieuznających niczego młodszego od swingu, ale też dla fanów awangardy czy innych nurtów. Czy taka konkurencja nie byłaby lepsza z waszego punktu widzenia?
Tomasz Pierchała: Nie mogę odpowiedzieć inaczej, jak tylko potwierdzić. Byłoby dużo lepiej. Jak mówiłem wspominając Nowym Jork, Warszawa powinna mieć po prostu dziesięć klubów jazzowych. Oczekiwania wobec nas są takie - skoro już istniejecie, to pokażcie wszystko. Nie, nie pokażemy wszystkiego. „Wolę być niezależny” – powoduje, że niestety na końcu wszystko musi się spinać. Bardzo chętnie otworzę scenę dla młodych frików, ale za co? Kto mi za to zapłaci? Nie jesteśmy Świętymi Mikołajami, musimy zarabiać, mamy komercyjny klub. Ten komercyjny klub, przy całej naszej miłości do jazzu, codziennie woła: „Daj mi zarobić”. Zresztą nie spotykamy się z zarzutami, że idziemy za bardzo w stronę szeroko pojmowanego mainstreamu, bo jakość artystów, których pokazujemy, broni się sama. Natomiast trudno ustawić koncert, który z założenia będzie klapą komercyjną, jakkolwiek może być sensacyjnym wydarzeniem artystycznym. Po to mamy między innymi konkurs, który umożliwia pokazanie tej innej muzyki. Na konkursie nie chcemy zarabiać, chcemy promować, chcemy dać dobrą i ciekawą nagrodę. Tylko te pozostałe dni muszą zarobić.
Mowa o organizowanym przez was konkursie pod nazwą Jazzowe Skrzydła. Wreszcie pojawił się konkurs, który nie dyskryminuje muzyków jazzowych ze względu na wiek.
Tomasz Pierchała: Konkurs jest tak pomyślany, żeby nie ograniczał się tylko do młodych albo tylko do dojrzałych, on ma tylko jeden limit – nie więcej niż dwie płyty na rynku, sygnowane własnym nazwiskiem lub nazwą zespołu. Jest też zastrzeżenie regulaminowe, że nie ma możliwości uczestnictwa w konkursie zespół, który powstał wcześniej niż pół roku przed konkursem. Musi się on wykazać jakimiś dokonaniami koncertowymi. A zatem nie ma możliwości zrobienia zespołu pod ten konkurs, tak żeby go wygrać. Nie chcemy pokazywać takiej nieprawdy, chcemy pokazać to, co naprawdę dzieje się w polskim jazzie. Bo dzieje się bardzo dużo. Zwycięzcę będziemy głośno promować, główną nagrodą będzie płyta, z nagraniem koncertowym z naszego klubu, którą chcemy wydać i zapewnić jej ogólnopolską dystrybucję. Poza tym fundujemy nagrodę pieniężną.
Konkurs wziął się z popularności jam session w waszym klubie – pojawiających się na nich tłumów młodych muzyków garnących się do grania? Czy bardziej z braku w Warszawie jakiejś prestiżowej rywalizacji dla muzyków jazzowych?
Tomasz Pierchała: Powodów jest kilka. Myślę, że nasz klub wpisał się już w krajobraz Warszawy. Dla wielu warszawiaków jest punktem odniesienia do tego, co dzieje się na stołecznej scenie muzycznej. Pomyśleliśmy sobie zatem, że mając taką dźwignię ze strony publiczności i ze strony obserwatorów życia muzycznego, mając ich zaufanie, możemy sobie pozwolić na konkurs, który jeszcze bardziej skupi uwagę. Konkurs, który odniesie się do fermentu artystycznego w tym środowisku, fermentu artystycznego naprawdę wzbudzającego szacunek. Chcemy to pokazać szerzej, nazwać po imieniu i nagrodzić. To wszystko, co możemy zrobić jako mała prywatna instytucja kultury. Jakkolwiek słowa „instytucja” i „kultura” w tym przypadku z małych liter i w cudzysłowie.
Instytucja – w trochę innym znaczeniu.
Tomasz Pierchała: Tak, w innym znaczeniu. Nie jesteśmy instytucją. Ale chcemy, w pewnym sensie, nadać też temu klubowi pewną wartość... „misyjną”, czyli coś zrobić dla innych. No i w końcu - dlaczego nie? Ten konkurs ma kilka specyficznych cech, między innymi to, że jest tylko jedna nagroda – jeden zwycięzca – jeden w kategorii zespołowej i jeden w indywidualnej, jako muzyk.
W myśl zasady ortodoksyjnych fanów sportu, którzy twierdzą, że zwycięzca może być tylko jeden, że już pozostali na podium są przegranymi?
Tomasz Pierchała: Tak. Tutaj można by było powiedzieć o braku litości, ale to nie jest brak litości. Po prostu mówimy: „Ten jest dla nas teraz najważniejszy, jego będziemy pokazywać, promować.
Stali bywalcy waszego klubu mogli zauważyć, że wbrew zapowiedziom, które padły w naszej poprzedniej rozmowie opublikowanej w JazzPRESSie, wasz program nie był wyłącznie mainstreamowy. Czego świetnym przykładem był koncert tria Charlesa Gayle’a, wydany zresztą niedawno na płycie (Charles Gayle Trio - Solar System, ukazał się w grudniu 2017 roku) i koncert zespołu Mikołaja Trzaski.
Tomasz Pierchała: Jeśli dobrze pamiętam, rozmawialiśmy wtedy o pewnym programie autorskim. Co czasem może oznaczać zawężenie do raptem kilku czy kilkunastu wykonawców w skali świata. My musimy ciągle wypośrodkowywać między naszym gustem a potrzebą utrzymania klubu na powierzchni. Zdając sobie przy tym sprawę, że jedynym wyznacznikiem tego, co będzie na naszej scenie pokazywane, będzie jakość artystycznej produkcji. A jeżeli mamy zapewnioną odpowiednią jakość artystycznej produkcji, to nawet jeśli nie będzie ona do końca „naszą bajką”, to chętnie ją pokażemy.
Czytając entuzjastyczne relacje po tych dwóch wymienionych przeze mnie koncertach, autorstwa szefa artystycznego 12on14, zastanawiałem się jednak, czy przy okazji takich odstępstw od głównej linii programowej klubu nie nastąpiła również trochę zmiana waszych gustów.
Tomasz Pierchała: Koncert Charlesa Gayle’a był eksperymentem, jak na deskach naszego klubu sprawdzi się papież free. I sprawdził się. Przy Mikołaju Trzasce wybór był bardzo świadomy. Zdawałem sobie sprawę, że będę miał do czynienia z jazzowym punkowcem, który będzie robił różne dziwne rzeczy, a na końcu da znakomity koncert. I dokładnie tak było. Te koncerty nie świadczą o zmianach gustu, raczej o otwartości na dźwięki, które niekoniecznie są z nami na co dzień. Musimy mieć pewną tolerancję, pewien margines dla poszukiwań. Ten klub czasem pozwala sobie na takie poszukiwania. Przecież nikt z nas nie wie na pewno i do końca. Muzyka jazzowa jest muzyką żywą, tworzącą nową wartość, właściwie co chwilę. Nie sposób tego nie zauważać, jeżeli nie jest się zamkniętym a priori na nowinki, na nowe brzmienie, na nową harmonię, na nowy rytm, a wreszcie na nową osobowość jakiegoś muzyka, który zaczyna fascynować. Ja staram się mieć otwarty umysł.
Na koniec proszę o przyznanie się, które pozycje waszego programu, po nowej inauguracji klubu, sprawiają wam największą radość.
Tomasz Pierchała: Dobre określenie – „nowa inauguracja”. Bo mieliśmy już trochę tych inauguracji... Właściwie to będzie trzecia. To też jest specyficzna cecha tego naszego przedsięwzięcia, że my na nowo się otwieramy. Więc proszę się nie martwić, gdyby się okazało, że się zamykamy, bo na pewno znowu się otworzymy po raz czwarty [śmiech].
Zabrzmiało optymistyczne. A teraz kilka nazw, nazwisk, które szczególnie polecacie.
Tomasz Pierchała: Polecam już na samym początku Jobic Le Masson Trio ze Stevem Pottsem. A sięgając do końca roku – będzie Aaron Parks z Giladem Hekselmanem i Kendrickiem Scottem, jako znakomite ZuperOctave. Są już tacy, którzy rezerwują bilety na taką końcówkę roku.
Katarzyna Pierchała: Będzie Andy Sheppard ze swoim kwartetem, który pojawi się w Warszawie nie przy okazji trasy i pobytu blisko Polski, ale przyjedzie specjalnie na nasz koncert. Ciekawostką jest, że przy poprzedniej wizycie zrobił u nas próbę w przeddzień wejścia do studia w celu nagrania płyty Romaria, która w lutym ukazała się w ECM-ie.
Tomasz Pierchała: Chcę jeszcze powiedzieć o jednym szczególnym wydarzeniu. Podczas wizyty u nas Janusza Stefańskiego, kilka dni przed jego śmiercią, rozmawialiśmy z nim o tym, że warto byłoby wskrzesić coś ze starego polskiego jazzu. Myśleliśmy o Reminiscencjach Mieczysława Kosza. Ale właśnie z powodu śmierci Janusza Stefańskiego nie będzie to raczej możliwe. Ale wymyśliłem, żeby powołać ponownie do życia grupę, która była kiedyś dla mnie bardzo ważna, była ogromną moją fascynacją, a właściwie została zapomniana - Polski Jazz Ensemble. I zostanie ona reaktywowana na naszej scenie w grudniu! W składzie znajdą się Leszek Żądło, Vladislav „Adzik” Sendecki, Bronisław Suchanek i Gene Calderazzo.
Życzę w takim razie powodzenia na nowym etapie działalności i pomyślnej realizacji klubowych planów.
Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 3/2018