Wywiad

Szymon Mika: Tu i teraz

Obrazek tytułowy

fot. Sławek Przerwa

Szymon Mika – minimalista-introwertyk i jednocześnie gitarzysta w bezustannym ruchu. Kiedy zaczynał kształcić się jazzowo w Katowicach, nie wiedział jeszcze, że zwieńczy okres studiów w Bazylei. Zwycięzca pierwszej edycji Międzynarodowego Jazzowego Konkursu Gitarowego im. Jarka Śmietany. Muzyk, który upodobał sobie wokalistki i wokalistów albo one i oni upodobali sobie współpracę z nim… Wśród jego kolaboracji instrumentalnych wymienić warto te z Davem Hollandem, Kurtem Rosenwinklem, Markiem Turnerem, Joshuą Redmanem i Avishaiem Cohenem – w ramach projektu Focusyear w Szwajcarii, a na polskim gruncie także z Mateuszem Pałką, Stanisławem Słowińskim, Joachimem Menclem, Mateuszem Sobiechowskim i zespołami Weband, Piotr Budniak Essential Group czy Organ Spot. W oddzielnej kategorii należałoby umieścić niezwykle owocną współpracę z Zivem Ravitzem i Maxem Muchą, z którymi uformował swoje trio.


Marta Goluch: „Wolność w rytmie” odnalazłeś, stukając do Joshuy Redmana pałeczkami o wiklinowy fotel czy pojawiła się, gdy rzuciłeś perkusję dla gitary?

Szymon Mika: Moje granie na perkusji to nie była zbyt poważna sprawa – lubiłem to robić, ale traktowałem bardziej jak zabawę – co właściwie również jest bardzo pozytywne. Perkusję porzuciłem kilka lat przed rozpoczęciem nauki gry na gitarze, ale wydaje mi się, że ukształtowała ona mój język muzyczny. Rytm jest niewątpliwie bardzo istotnym elementem muzyki niezależnie od gatunku, a przy okazji bardzo złożonym. To nie tylko umiejętność realizowania skomplikowanych struktur, ale też feeling, frazowanie, groove. Tak się składa, że na Akademii Muzycznej w Krakowie prowadziłem zajęcia z „improwizacji z elementami rytmu”, dzięki którym mogłem porządkować swoją własną wiedzę na ten temat.

To kto poza Redmanem „kręcił się” po kątach twojego domu?

Z różnych momentów mojego życia pamiętam różną muzykę, która była puszczana w domu, za co bardzo jestem wdzięczny. Głównie jednak oscylowało to wokół jazzu, ale tutaj też bardzo „szeroko” – od Milesa, Trane’a, Pata, Petruccianiego, Ala Di Meoli, Joe Hendersona, Ornette’a Colemana po Dereka Baileya i Tima Berne’a. To na pewno mocno mnie ukształtowało i przede wszystkim ukazało różnorodność muzyki. Kiedy byłem nieco starszy, sam odkrywałem muzykę rockową, flamenco, klasykę.

Sprawiasz wrażenie muzyka, którego trudno rozkojarzyć – zachowujesz dystans do otoczenia, a jednocześnie swoją grą zdajesz się być bardzo blisko. Skupienie trenujesz grą na instrumencie czy w zupełnie pozamuzyczny sposób?

Zabrzmi to jak banał, ale muzyka naprawdę jest medytacją – zarówno dla słuchaczy, jak i – a może i przede wszystkim – dla nas muzyków. Kilka lat temu po koncercie poczułem tę niesamowitą ulgę od różnorakich myśli – czułem się fizycznie zmęczony koncertem, ale lekki jak piórko w głowie. To stan, który bardzo trudno nam wszystkim osiągnąć w czasach pośpiechu, zalewu informacji, teorii i opinii. Koncert jest takim momentem „tu i teraz” i uwielbiam to – im bardziej uda mi się wyłączyć wszelkie oceny i analizy sytuacji, tym lepiej dla mnie i dla muzyki. Nieco trudniej jest uzyskać ten stan podczas pracy nad muzyką w domu, ale to nie jest niemożliwe. Generalnie bardzo lubię zanurzać się w materii.

Ale czasem trzeba też wyjść się przewietrzyć. Trudne było dla ciebie uświadomienie sobie, że w ćwiczeniu też trzeba stawiać pauzy?

Myślę, że na naszej drodze potrzebne są różne doświadczenia. Z dzisiejszej perspektywy cieszę się, że ćwiczyłem kiedyś po kilkanaście godzin dziennie. Nie wiem, na ile było to produktywne, ale to przełamywanie granic niejednokrotnie prowadzi do czegoś nowego, odkrywania siebie, swoich potrzeb i wreszcie – pomaga znaleźć złoty środek. Czasami wydaje mi się, że w naszej działce nie istnieje coś takiego jak „work-life balance”. To określenie jest dla mnie zbyt sztywne, próbuje strukturalizować nasz czas. Dla mnie życie to wszelkie eksploracje związane z muzyką, ćwiczenie, słuchanie, myślenie o niej. Oczywiście jest w nim miejsce na odpoczynek i „normalne” codzienne sprawy, choć do dzisiaj zdarza mi się ćwiczyć i komponować cały dzień i zapominać o jedzeniu posiłków… [śmiech]. Pracą nazwałbym podróże, self-management i uczenie – kwestie okołomuzyczne. Zresztą uważam, że nasze pasje nas definiują i wpływają na inne kwestie życiowe. Seymour Bernstein, znakomity nauczyciel fortepianu klasycznego z Nowego Jorku, pięknie o tym mówi w swoim dokumencie Seymour: An Introduction.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że żeby osiągnąć coś wartościowego artystycznie w swojej muzyce, trzeba zadbać o balans „między graniem a niegraniem, między rejestrem dolnym a górnym, frazą cichą i głośną”. To jest zdecydowanie tożsame z tym, co prezentujesz w swojej twórczości, w której zaprzeczasz wszechobecnemu brakowi empatii dla dźwięku. On przecież potrzebuje przestrzeni… Czym jest dla ciebie przestrzeń?

Ten balans w muzyce jest jak najbardziej potrzebny, ale odkrywam również, że nie jest on niezbędny. W sztuce to „przeciąganie struny”, prowokacje i zaburzanie struktur, jest chyba nieodzowne, nie zawsze wygodne i przyjemne, ale często wprawia materię w ruch, a sztuka od zawsze jest w ruchu. Piękne jest to, że możemy łączyć te przeróżne przeciwstawne elementy w sztuce. A jeśli chodzi o dźwięk, brzmienie – to element kunsztu danego artysty, który zwykle dostrzegamy na pierwszym planie. Myślę, że kluczem do znalezienia indywidualnego brzmienia jest wyobraźnia. Wydaje mi się, że mam w głowie dosyć precyzyjnie określone swoje własne brzmienie, to wymarzone, co pomaga mi w szukaniu środków do przeobrażenia tych myśli w rzeczywistość. Czasami to jest kwestia techniki gry, a czasami na przykład samego instrumentu – tak jak w przypadku mojej gitary oktawowej, której brzmienie najpierw sobie wyobraziłem, a następnie znakomity lutnik Jakob Biehler wykonał ten instrument.

W twojej twórczości ważne miejsce zajmuje współpraca z wokalistkami i wokalistami. Sama wiem, jak trudno znaleźć muzyka akompaniującego, który powściągnie myślenie solistyczne, a jednocześnie będzie miał swoje zdanie i wciągnie się w harmonijny dialog, nie dominując w nim. Jak podchodzisz do tego rodzaju współprac?

Intuicyjnie – zwykle to właśnie intuicja podpowiada mi, „co jest potrzebne muzyce w danym momencie”. Czasami przyjmuję rolę czysto akompaniującą, ale nawet ta ma swoje różne oblicza w zależności od sytuacji muzycznej – bywa, że zabieram więcej przestrzeni solistycznej. W przypadku tworzenia na scenie z innymi ludźmi, chyba podobnie jak w sportach drużynowych, istotna jest świadomość swojej roli w zespole. Bardzo lubię, kiedy te role, wynikając z muzyki, naturalnie się przeobrażają. Najważniejsze tu jest jednak pewnego rodzaju wyczucie, otwarcie i wrażliwość na to, co się dzieje na scenie.

Podoba mi się w twoim duecie z Yumi Ito, że jesteście w tej muzyce równoważni. I gitara, i wokal. Sama okładka Ekual – fotografia waszej dwójki opierającej się o siebie plecami – mówi: „jesteśmy” – jako duet, jako zespół, w którym każdy jest tak samo potrzebny, by ten drugi mógł funkcjonować. I tytuł płyty sugeruje tę równość. Jakie jeszcze wartości przyświecają twojej muzyce?

Muzyka jest dla mnie sztuką abstrakcyjną, szczególnie ta instrumentalna. Stąd niezwykle trudno mi dobierać tytuły do kompozycji, ponieważ jedno lub kilka słów zwykle nie oddaje całego szeregu emocji, koncepcji, doświadczeń, które stoją za danym utworem. Niedawno podczas warsztatów jazzowych i zajęć z kompozycji jeden ze studentów zwrócił uwagę, że kiedy dowiedział się, że prawdopodobnie Tren – Ofiarom Hiroszimy Pendereckiego był tak naprawdę napisany przez mistrza wcześniej i początkowo nosił inny tytuł, to zburzyło to jego całe odczuwanie w tej kompozycji tragicznych wydarzeń z 1945 roku. Dla mnie to jest zupełnie zrozumiałe – muzyka może nieść różne emocje, możemy do niej przypisać różne wspomnienia i dużo zależy tutaj nie tylko od nadawcy, ale również, a może przede wszystkim –od odbiorcy. Joni Mitchell często powtarza w wywiadach, że w jej muzyce słuchacze powinni odkrywać samych siebie. To jest piękne i podkreśla misję muzyki.

Przy okazji premiery twojego drugiego albumu Togetherness wspominałeś, że lubisz w muzyce to „bycie razem”. Myślę jednak, że do grania z innymi trzeba najpierw wytworzyć wspólnotę z samym sobą. Z tym kojarzy się album Attempts, który zarejestrowałeś podczas pandemicznego zamknięcia. A mimo to ta płyta stała się chyba dla ciebie nowym otwarciem?

Zdecydowanie tak. Granie solo to zupełnie innego rodzaju wyzwanie niż granie z innymi ludźmi. Nie wiem, czy trudniejsze, na pewno dające inne możliwości, ale też stawiające odmienne wymagania. Attempts to przede wszystkim odkrywanie siebie – podobnie zresztą jak każdy album, który sygnuję własnym nazwiskiem. Musiało upłynąć trochę czasu, żeby spróbować tej najbardziej kameralnej z możliwych formy ekspresji. Fascynujące jest to, że granie samemu zarówno ogranicza, jak i wyzwala, a jak już wcześniej wspominałem – wszelkie kontrasty mogą, a może nawet powinny, w sztuce się przenikać.

Dobrym narzędziem służącym do pielęgnowania relacji z samym sobą jest dla muzyka jego instrument. Często to właśnie on staje się nośnikiem informacji o naszym rozwoju. Co mówi o tobie twoja gitara?

Oczywiście – instrument, na jakim gramy, istotnie wpływa na naszą drogę; daje nam perspektywy i ograniczenia, które optymalnie staramy się przekuć w swój własny język i siłę. Mimo to wierzę, że główny aspekt – prawdopodobnie ten emocjonalny – znajduje swoje ujście niezależnie od tego, na czym gramy czy jakie środki stosujemy.

Czy to nadal ten sam numer piąty od Stefana Schottmullera?

Tak, to mój główny instrument – zresztą wspaniały. Jeden z pierwszych poważnych instrumentów wysokiej klasy wykonanych przez Stefana, który stał się już rozpoznawalny wśród lutników i gitarzystów na całym świecie. Posiadam również inne instrumenty, między innymi gitarę oktawową wykonaną dla mnie przez wspomnianego Jakoba Biehlera, którą uwielbiam, a także gitarę akustyczną od wybitnego polskiego lutnika – Jacka Śliwy.

To może infantylne (z całym szacunkiem dla B.B. Kinga), ale nazwałeś ją jakoś?

[Śmiech] Nie nadaję im imion. Jestem przywiązany do instrumentów, ale nadal uważam je jedynie za przedmioty, które mają mi służyć.

Skoro już jesteśmy przy instrumentach to, odkładając gitarę na chwilę na bok, nic tak nie pasuje do ciebie jak to twoje ronroco! Skąd wytrzasnąłeś to „wiosełko”?

Wiele lat temu podczas sesji nagraniowej w studiu leżał taki instrument, bardzo, bardzo rzadki w tej części świata. Od pierwszych dźwięków urzekł mnie swoją barwą. Rok później podczas programu Focusyear współpracowałem z trębaczem z Argentyny, gdzie ronroco jest dosyć popularne. Skorzystałem z okazji, kupiłem na argentyńskim eBayu swoje własne i dzięki różnym zrządzeniom losu udało się je sprowadzić do Europy...

Wspomniałeś o programie Focusyear. Kiedy młodzi polscy jazzmani masowo udali się do Danii, ty postawiłeś na Szwajcarię, która chyba stała się twoim drugim domem?

Mieszkałem tam dwa lata, które bardzo miło wspominam. Mój dobry kolega Grzegorz Włodarczyk namówił mnie na studia w Jazzcampusie. Po roku moich studiów przy uczelni został zapoczątkowany program Focusyear, na który się zakwalifikowałem. To był bardzo intensywny i niezwykle inspirujący czas współpracy ze znakomitymi muzykami z całego świata i wielkimi gwiazdami jazzu.

Focusyear – to tam poznałeś Yumi, wokalistkę o polsko-japońskich korzeniach. Czyli podświadomie ciągnęło cię do kraju?

Na pewno ta więź kulturowa z Yumi miała znaczenie, podczas dziesiątek intensywnych prób mieliśmy swój sekretny język, którym mogliśmy się posługiwać w międzynarodowym towarzystwie… [śmiech]. W Szwajcarii też napisałem materiał na mój album Togetherness, na którym dużo jest wpływów polskiej muzyki.

Z nosem w gryfie i łagodnym uśmiechem sprawiasz wrażenie introwertyka. Coś w tym jest czy mam kiepską intuicję?

Bywa, że potrzebuję trochę czasu, żeby się otworzyć i nawiązać relację.

Jak to się przekłada na twoją twórczość, pozyskiwanie muzyków do projektów? W końcu Ziva Ravitza też musiałeś jakoś wprowadzić do swojego świata…

Wbrew pozorom porozumienie personalne nie zawsze wiąże się z tym na scenie – choć wspaniale, kiedy te dwa światy występują równolegle. Sam najbardziej komfortowo czuję się nie tylko pośród muzyków, którzy grają wybitnie, ale również przyjaciół, z którymi nawzajem się wspieramy, w każdej sekundzie koncertu czy sesji w studio. Mnie osobiście niejednokrotnie szybciej udaje się nawiązać właśnie kontakt muzyczny – poprzez wymianę energii, pomysłów, wzajemne słuchanie, wsparcie i empatię na scenie. Z Zivem tak właśnie było – praktycznie nie znaliśmy się zanim zaczęliśmy razem grać, ale to właśnie muzyczne doświadczenie i podejście Ziva do wspólnego grania sprawiły, że ta współpraca się nawiązała i dała owoce w postaci dwóch albumów i dziesiątek wspólnych koncertów. On, korzystając oczywiście z bogatych środków i wspaniałego brzmienia, naprawdę potrafi służyć muzyce, co dla mnie jest aspektem nadrzędnym.

Po „próbach” czas się otworzyć i stanąć na scenie. Na początku swojej kariery chyba nie przepadałeś za trasami. Przełamałeś się i usłyszymy cię z solowym materiałem?

Zawsze lubiłem trasy i granie, ale nie zawsze dobrze sobie radziłem z całym trudem związanym z brakiem snu, podekscytowaniem, podróżami. Doświadczenie pomaga mi się zdystansować do tych kwestii i coraz bardziej cieszyć się ze stosunkowo krótkich momentów bycia na scenie i tworzenia. Za mną w tym roku dosyć intensywny okres koncertowy, a przede mną jesień, czyli koncerty z Yumi z materiałem Ekual, promujące nowy album Sara Agi Zaryan, na który miałem przyjemność napisać kilka utworów, płyta z Piotrem Wyleżołem Loud Silence, koncerty z kolektywem Heartbeats, czyli z Mateuszem Pałką i Grzegorzem Pałką, i wiele innych wydarzeń, na które z niecierpliwością czekam.

Wspomniałeś o współpracy z Agą Zaryan. Do czego dążyłeś, komponując utwory na wasz nowy wspólny album Sara?

Myślę, że głównym drogowskazem przy pisaniu utworów na album Sara było to konkretne zestawienie osób. Dwie gitary i śpiew to dosyć rzadkie połączenie, więc podczas komponowania jednocześnie myślałem nieco już o aranżacji, o tym, jak dana piosenka zabrzmi w wykonaniu Agi i Davida (Dorůžki). To super sprawa, kiedy można pisać muzykę dla konkretnych ludzi, staje się ona wówczas bardziej personalna i bliska.

Na tym albumie oddajecie hołd amerykańskiej poetce Sarze Teasdale – tekst odgrywa więc nadrzędną rolę. Jaki jest twój muzyczny stosunek do słowa? Sądząc po twoich współpracach z wokalistami, nie jest on ambiwalentny...

To bardzo ciekawa kwestia, bo przez długi czas byłem totalnie głuchy na tekst. Miał on dla mnie znaczenie, ale na poziomie podświadomości; najpierw słyszałem muzykę, brzmienie, brzmienie tekstu, a dopiero potem o czym ten tekst jest. Współpraca przy Sarze przekierowała nieco bardziej moją wrażliwość w stronę słów. Wiersze Sary Teasdale są bardzo piękne, proste, naznaczone lekkością i dosyć rytmiczne. Zapewne ich budowa mocno wpłynęła na różnorodny kształt i kolorystykę tego albumu.

Marta Goluch

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO