Felieton

Kanon Jazzu: Jean-Luc Ponty – King Kong: Plays The Music Of Frank Zappa

Obrazek tytułowy

fot. mat. prasowe

Co wyróżnia album King Kong od innych produkcji Jeana-Luca Ponty’ego z początków jego kariery? Mały na okładce, choć bardzo ważny i znaczący dla całego projektu dopisek: „Composed And Arranged By Frank Zappa”.

Album powstał w 1970 roku, w początkowym okresie współpracy Jeana-Luca Ponty’ego z Frankiem Zappą. Lider był w latach siedemdziesiątych ważnym elementem muzycznego otoczenia Zappy. Przed tym albumem nagrał z Frankiem Zappą ważną płytę Hot Rats, później jeszcze kilka innych. Wielokrotnie również koncertował z jego zespołem. Nie jestem szczególnie wielkim fanem Franka Zappy, choć garść jego płyt uważam za całkiem interesujące. Większość nagrań jest jednak mocno wymęczona przez samego Franka Zappę niekończącymi się zabiegami edycyjnymi w studiu. No i sam Frank Zappa nie był, co by o nim nie mówić jakimś szczególnie wybitnym wirtuozem gitary.

Dzisiejsza płyta jest według mojej wiedzy jedyną, a na pewno jedną z nielicznych, na których Frank Zappa jest gościem, a nie liderem swojego własnego zespołu. Pomijam, na okoliczność tego stwierdzenia, liczne gościnne występy polegające na zagraniu kilku dźwięków w jednym z 12 utworów na płycie. Takich albumów w dyskografii Franka Zappy znajdziecie wiele, czasem dość zaskakujących, jak choćby płyty The Animals, zapomnianego dziś The GTOs, wykreowanego przez Zappę zespołu Ruben And The Jets, czy jednego z koncertów Johna Lennona umieszczonego w wydawnictwie Some Time In New York City. Za projekt ze znaczącym udziałem Franka Zappy nieopatrzony bezpośrednio jego nazwiskiem, można więc uznać jedynie King Konga. Być może więc to właśnie King Kong jest najlepszą produkcją Franka Zappy – geniusza autokreacji, łamacza muzycznych konwencji i niezrównanego kreatora nowych brzmień? Dostajemy tu przecież jego kompozycje. W części napisane specjalnie na tę płytę, inne w mocno zmienionych specjalnie na tę okazję aranżacjach, co uczynił sam ich kompozytor. Zamiast średniej gitary dostajemy też genialne skrzypce, które wybornie ową gitarę zastępują. To z pewnością jest jedna z najlepszych płyt Jeana-Luc Ponty’ego.

Mamy też świetny zespół złożony w części z muzyków grających wtedy z Frankiem Zappą, innych, którzy współpracowali z liderem, i takich, którzy zostali zatrudnieni specjalnie do tego projektu. To zespół w sam raz, nie za duży, jak to czasem u Zappy bywało, nie za mały. Wśród muzyków znajdziemy partnera wielu projektów lidera z tego okresu – George’a Duke’a, z którym Jean-Luc Ponty rok wcześniej nagrał wyśmienite albumy koncertowe – The Jean-Luc Ponty Experience With The George Duke Trio Recorded In Hollywood At The Experience i Live At Donte’s. Ważnymi elementami muzycznej układanki są też Ian Underwood i Ernie Watts na saksofonach. Ten pierwszy to człowiek Zappy, ten drugi reprezentuje niewątpliwie bardziej jazzowy świat. Jest też grający na fagocie Donald Christlieb znany raczej z wykonań kompozycji współczesnej awangardy spod znaku Karlheinza Stockhausena. Do tego paru innych mniej znanych muzyków z kręgu Franka Zappy. Sam Frank Zappa też zagrał, co prawda tylko w jednym utworze, ale być może to dla tej płyty wystarczyło.

Muzyka niewiele różni się konwencją od płyt Mothers Of Invention. Jest jednak mała różnica, która stanowi o istocie tej niezwykłej produkcji. To jest jazzowe fusion zagrane i nagrane praktycznie za jednym studyjnym podejściem. Niewykluczone są drobne korekty na etapie postprodukcji, jednak tego nie słychać i to zdecydowanie nie w studiu przy pomocy skalpela i taśmy klejącej (takie były czasy) wykreowano tę muzykę. W odróżnieniu od wielu płyt Franka Zappy, na których muzyka jest martwa, tu żyje pełnią jazzowego życia i radosnej improwizacji. Jean-Luc Ponty nie stara się zdominować każdego taktu, pozwala na wiele członkom zespołu. Na wyróżnienie zasługuje choćby znakomity saksofon Erniego Wattsa w How Would You Like To Have A Head Like That. To właśnie w tej jedynej na płycie kompozycji lidera zagrał wyśmienitą partię na gitarze Frank Zappa.

Prawie dwudziestominutowa rozbudowana aranżacja Music For Electric Violin And Low Budget Orchestra to cały Frank Zappa w pigułce. Z pozoru tandetna klezmerska melodia rozpisana na sekcję dętą, w której słyszymy między innymi rożek angielski, obój i tuby, komplikuje się z każdą chwilą, by po paru zwrotach i zmianach stylu zakończyć się kulminacją w postaci solówki skrzypcowej zagranej w przedziwnych podziałach rytmicznych przez lidera.

To jedna z najlepszych płyt Franka Zappy i równie ważna pozycja w dorobku George’a Duke’a. To też jedna z najciekawszych płyt Jeana-Luca Ponty’ego. Tu nie ma komplikacji rytmu na siłę, jak u Milesa Davisa z tego okresu, wschodnich skal Mahavishnu, czy prostego importu z rocka lat sześćdziesiątych – jak na wczesnych płytach Carlosa Santany. To fuzja bluesa z europejską muzyką nowoczesną w stylu Stockhausena. Inteligentna, wysmakowana i nieprzypadkowa. Dowcipna i kpiarska – jak u Franka Zappy, aktualna także dzisiaj. To zwyczajnie kawałek wybitnej muzyki.

autor: Rafał Garszczyński

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 12/2017

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO