fot. Beata Gralewska
Od lat Andrzej Święs jest przede wszystkim jednym z najbardziej wziętych kontrabasistów i gitarzystów basowych w polskim jazzie. Umiejętności muzyczne oraz ce-chy charakteru powodują, że cieszy się zaufaniem pokolenia mentorów rodzimego środowiska jazzowego, jednocześnie znajdując wspólny język z artystami młodszych pokoleń, zauważały go także takie legendarne postacie jak Lee Konitz czy Stewart Copeland. Jak rozwijała się jego muzyczna droga u boku Zbigniewa Namysłowskie-go i Jana Ptaszyna Wróblewskiego, z którym grał do ostatniego koncertu? Co planuje w najbliższej przyszłości?
Rafał Marczak: Ostatnio rozmawialiśmy przy okazji ukazania się twojej debiutanckiej autorskiej płyty Flying Lion, która później otrzymała nagrodę Fryderyka w kategorii Jazzowa Płyta Roku. Czy dodało ci to pewności siebie w rozwijaniu autorskiej ścieżki kariery?
Andrzej Święs: Rzeczywiście odebrałem to jako sygnał ze strony środowiska – skoro zostałem doceniony, to eksploracja tych obszarów muzycznych jest warta kontynuacji i myślę, że tak będzie. Natomiast w konfrontacji rzeczywistością okazało się, że chociaż nagroda Fryderyka to miły akcent, ale nie zmienia zbyt wiele. Wciąż muszę ćwiczyć i wykonywać mnóstwo pracy organizacyjnej. Nie posypały się nagle oferty koncertowe, dalej trzeba o nie zabiegać. W zasadzie Fryderyk przyczynił się do tego, że udało mi się dopiąć kilka koncertów, które próbowałem zorganizować po wydaniu płyty przed otrzymaniem nominacji. Chciałbym jeszcze pograć materiał z Flying Lion, zanim zacznę prace nad kolejnym albumem, bo to naprawdę był duży wysiłek, a największa satysfakcja pojawia się, gdy można zaprezentować tę muzykę przed publicznością.
7 maja tego roku polski jazz stracił Jana Ptaszyna Wróblewskiego, z którym byłeś zawodowo związany od lat. Jak wspominasz ostatnie chwile u jego boku?
Pamiętam, że tego dnia rano zadzwonił do mnie Roch Siciński z pytaniem, czy słyszałem o śmierci Ptaszyna. Szczerze powiedziawszy, byłem zszokowany. Zadzwoniłem zaraz do Marcina Jahra i chwilę później ta informacja się potwierdziła. Nikt z nas nie będzie żył wiecznie, a koniec życia jest naturalną częścią naszej egzystencji, ale pomimo tego byłem bardzo smutny, ponieważ grałem z Ptaszynem przez kilkanaście lat. Kiedy zacząłem analizować Jego życie, stwierdziłem, że On do końca robił swoje. Grał, starał się ćwiczyć, dobierał stroiki, nagrywał audycje, słuchał muzyki. Robił to, co zawsze chciał robić. W momencie gdy sobie to uświadomiłem, poczułem jakiś rodzaj szczęścia. Wiadomo, że dobrze byłoby, żeby Ptak był jak najdłużej z nami. Dla mnie był mentorem. Cieszę się, że został pochowany z honorami i że tylu ludzi interesowało się tym, co miał do powiedzenia, jaką muzykę zagra i co będzie w jego kolejnej audycji.
Natomiast pamiętam ostatni koncert, który graliśmy dwa tygodnie wcześniej w Białołęckim Ośrodku Kultury. Wtedy właściwie pierwszy raz dostrzegłem jego wiek, a dolegliwości, z którymi się mierzył, zaczęły być dla mnie widoczne. Nie spodziewałem się, że tak szybko nastąpi koniec. Czuję się zaszczycony oraz szczęśliwy, że mogłem z Ptaszynem grać, rozmawiać, jeździć na koncerty i być pod jego skrzydłami. Tak samo cieszę się, że grałem z innymi z tego starszego pokolenia muzyków, m.in. ze Zbyszkiem Namysłowskim. Ci ludzie odchodzą, niewielu już tych mentorów zostało.
W jakich okolicznościach dołączyłeś do zespołu Ptaszyna?
Byłem wówczas studentem Akademii Muzycznej w Katowicach. W kwartecie Ptaszyna grali bracia Niedzielowie, w tym wybitny kontrabasista Jacek Niedziela-Meira – moja ważna inspiracja, niedościgniona zresztą. Jacek nie mógł pojechać w jedną z tras i polecił mnie. Byłem totalnie zaskoczony. Gdy studiowałem, zaczynałem dopiero grać w składach jazzowych, więc zastanawiałem się, czy podołam, bo przecież to byli dla mnie bogowie jazzu – Ptaszyn, Marcin Jahr, Wojciech Niedziela. Wcześniej miałem okazję słyszeć kwartet kilkukrotnie i zawsze byłem pod olbrzymim wrażeniem, jak dobrze brzmieli wspólnie, jako zespół.
Jestem wdzięczny za zaufanie, jakim zostałem obdarzony przez te osoby, bo Jacek Niedziela-Meira coraz częściej mnie polecał, a później na jakiś czas wycofał się z grania i Ptaszyn lub jego syn Jacek, który był managerem, dzwonili po mnie. Pamiętam pierwsze występy– czułem, że gram z najlepszymi, co zawsze było moim marzeniem. Jako dzieciak słuchałem płyt analogowych mojego taty, który kolekcjonował serię Polish Jazz, i były wśród nich pierwsze nagrania kwartetu Ptaszyna. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek znajdę się w jego zespole. Podobnie było ze Zbyszkiem Namysłowskim. To były i wciąż są dla mnie dwie bardzo ważne postaci na mojej muzycznej drodze.
Ptaszyn także docenił twoją płytę Flying Lion w Trzech kwadransach jazzu.
To też było sporym zaskoczeniem! Kiedy nagrałem album Flying Lion, z wielką nieśmiałością rozdałem płyty kolegom z zespołu Ptaszyna. Dałem też jedną Jackowi Wróblewskiemu, managerowi, żeby przekazał Ptaszynowi, bo pamiętam, że on już spał, a ja musiałem wcześnie wyjechać. Byłem pełen obaw, czy ta muzyka mu się spodoba, czy będzie chciał do końca przesłuchać płytę – takie myśli mi wówczas krążyły po głowie. Później Ptaszyn dał znać, że będę w Trzech kwadransach jazzu. Zagrał tytułowy utwór. Za jakiś czas zagrał kolejny – Quasimodo. Wtedy pomyślałem, że musiał kilkukrotnie dać szansę płycie, skoro się na niego zdecydował.
Wcześniej Ptaszyn zadzwonił i powiedział, że jest we mnie „rozgrzebany”, jak to określił. Początkowo nie do końca wiedziałem, co miał na myśli. Okazało się, że przeszukiwał moje stare nagrania, żeby poświęcić całą audycję mojej osobie. W Trzech kwadransach jazzu zabrzmiały wówczas nawet archiwalne nagrania z konkursu z Bielskiej Zadymki czy z moich czasów studenckich. „To będą jaja!”– pomyślałem. Ptaszyn zdecydował się na prezentację nagrań z początku mojej działalności muzycznej, co pokazało wyraźnie tę różnicę – gdzie zaczynałem jako młody muzyk, a gdzie jestem teraz. Nagrałem przez ten czas około 60 różnych płyt, więc niemożliwe było zaprezentowanie ich w trakcie jednej audycji. Totalnie mnie tą audycją zaskoczył, ale on chyba cieszył się tym, że otrzymałem nagrodę Fryderyka. Doznałem wielkiego ukłonu z jego strony i czuję się mu za to wdzięczny.
W swoim CV masz też współpracę z kwintetem Zbigniewa Namysłowskiego, którego perfekcjonizm i wymagania względem muzyków są już niemal legendarne.
Zbigniew Namysłowski zawsze miał w swoich utworach jakiś „haczyk”. Potrafił tak skonstruować melodię, zaaranżować partie instrumentalne, że ze względu na nieregularności frazowe bądź metryczne były one wymagające. Kultowy Kujaviak jest tego dobitnym przykładem!
Pamiętam też, jak podczas jednego z koncertów Zbyszek zapowiada utwór, którego tytułu zupełnie nie kojarzyłem. Stojąc na scenie wołam: „Zbyszku! Nigdy nie graliśmy tego utworu, nie mam nawet nut do niego!”.On zdziwiony spojrzał, po czym przejrzał swoją teczkę, wręczył mi kartkę papieru i zaczął naliczać tempo utworu. Musiałem wspiąć się na wyżyny swojego czytaniaa vista. W zasadzie pierwsze przegranie utworu miało miejsce na koncercie! Może nie były to ekstremalne przygody, ale trzeba było mieć odpowiedni warsztat instrumentalny, żeby podołać takiemu zadaniu. Wymagało to ode mnie uruchomienia wyjątkowej koncentracji czy umiejętności funkcjonowania w nieprzychylnych warunkach– dodatkowego stresu. To była dobra szkoła!
Moja przygoda z Namysłowskim rozpoczęła się w big-bandzie Zbyszka, w klubie Tygmont w Warszawie. Dopiero później otrzymałem zaproszenie, by grać w zespole Zbigniewa Namysłowskiego. Pamiętam taką próbę, gdy Zbyszek przyniósł wszystkie swoje utwory, które chciał wykonywać. Było ich przynajmniej 30. Podczas długiego spotkania sprawdzono poziom mojego czytania aranży, nut, akordów, sposobu grania, więc pamiętam, że po wyjściu z tej próby moja głowa wprost parowała, bo też nie były to proste utwory.
Przytoczyłem dwa dość ekstremalne wspomnienia, ale było też wiele świetnych momentów. Gdy zespół grał więcej i zdarzało się kilka koncertów z rzędu, to była możliwość eksploracji tych utworów i jeszcze lepszego zgrywania się muzyków. Pamiętam, że wówczas perkusistą był wybitny nieodżałowany Grzegorz Grzyb, a my jako zespół brzmieliśmy naprawdę dobrze. Wielkie to szczęście dla mnie, że mogłem z panem Zbigniewem grać.
Czy powiedziałbyś, że Namysłowski wywindował cię na wyższy poziom?
Nie mogę jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ muzyka w różnych zespołach, którą wykonuję lub wykonywałem, zawsze wymaga ode mnie zróżnicowanych umiejętności. U Zbyszka Namysłowskiego następowała kumulacja, ponieważ on miał bardzo rozbudowany język pod względem harmonicznym oraz rytmicznym, więc połączenie tych dwóch aspektów i realizacja własnej swobodnej wypowiedzi w obrębie tych założeń były dla mnie wymagające. Z drugiej strony granie z Ptaszynem, u którego forma utworu oparta była często na standardach jazzowych lub posiadała podobną budowę formalną, bardziej przejrzystą pod względem harmonicznym czy rytmicznym, wymagała od grającego bycia dużo większym erudytą w obszarze stylistyki swingowej. To inna przestrzeń, ale każdy zespół, w którym gram, stanowi odmienny byt muzyczny.
Mój własny rozwój zawdzięczam wszystkim osobom, z którymi miałem możliwość grać. Należałoby wymienić tutaj sporą listę nazwisk poza wspomnianymi już mistrzami. Szczególnie cenię sobie takie światy muzyczne, które mogę współtworzyć, to zwłaszcza współpraca z moim triem Flying Lion, z Adamem Bałdychem, z triem Kasi Pietrzko, zespołem Kamila Piotrowicza, z Krzysztofem Dysem, triem Nowicki / Święs / Frankiewicz, Maritą Albán Juárez, jak i z kiedyś intensywnie działającym zespołem Soundcheck.
Miałem to szczęście, że na mojej drodze muzycznej często spotykały mnie sytuacje wymagające ode mnie więcej niż wówczas miałem – świadomości i umiejętności muzycznych. Jestem za nie wdzięczny, ponieważ to one przyczyniają się do tego, że mogę wciąż się rozwijać jako muzyk. Cały czas pozostaję studentem i czuję, że muszę pewne rzeczy zgłębiać oraz uczyć się nowych.
Możesz pochwalić się również występami w zespole Lee Konitza – jak je wspominasz?
To jeden z najważniejszych muzyków, z którymi przyszło mi zagrać. Zawdzięczam to Joachimowi Menclowi, znakomitemu pianiście. Kiedy usłyszałem o możliwości współpracy z Konitzem, zrobiłem wielkie oczy! Słuchałem przecież jego płyt, to naprawdę znacząca postać w historii jazzu. On już wtedy miał, o czym jeszcze nie wiedziałem, koncept grania standardów w sposób bardzo otwarty. Nie chodziło o to, by bas grał tylko walking, tak jak w oryginale, Konitz chciał, by zawsze na nowo eksplorować i interpretować te formy. Podobnie jak u Ptaszyna – chorus czy dany temat były pretekstem do tego, żeby wspólnie pograć. Z Lee Konitzem zagraliśmy na kilku festiwalach – zastanawiałem się, jak to się dzieje, że mogę z nim występować. Przecież dopiero uczyłem się, jak grać na basie! Z perspektywy czasu jestem niezwykle wdzięczny za te doświadczenia.
Domyślam się, że nie lada przygodą był też występ z perkusistą Stewartem Copelandem –założycielem The Police?
To był jeden koncert z Filharmonią Szczecińską oraz próba dzień wcześniej. Pamiętam go jako silnego lidera, który napisał też aranże, bo interesuje się również orkiestracją i dyrygenturą. Na pewno czułem radość – podejrzewam, że Stewart Copeland to nazwisko, które jest bardziej popularne niż niejeden artysta ze świata jazzu, muzyka rockowa ma o wiele szersze grono odbiorców. Niewątpliwie było to wyjątkowe doświadczenie – móc zagrać z muzykiem, który jest wzorem, jeśli chodzi o granie stylistyki ska na bębnach!
Ostatnie przedsięwzięcie, którego jesteś częścią, to nowy projekt Adama Bałdycha. Czy możesz zdradzić, co przygotowaliście?
Wkrótce ukaże się płyta Portraits, którą miałem zaszczyt nagrać. Bardzo cenię Adama Bałdycha jako twórcę. Uważam, że ma wyjątkowe brzmienie na skrzypcach i bardzo rozwinął swój styl w aspekcie kompozycji. To dla mnie duża radość, że mogę być częścią tej muzyki, która jest tak absorbująca, że aż chce się tam wciąż być. Na płycie zagrali Marek Konarski, Dawid Fortuna i Sebastian Zawadzki oraz Kari Sál i Piotr Odoszewski.
Cenię muzykę Adama Bałdycha za to, że włącza wpływy muzyki klasycznej i przenosi je w obszar improwizacji jazzowej, sumarycznie daje to nową jakość brzmieniową. Uważam, że nadchodząca płyta jest świetnie zrealizowana. Pod względem brzmieniowym i muzycznym jest dla mnie jedną z najciekawszych, jakie nagrałem do tej pory. Podczas nagrań byłem skoncentrowany na swoich partiach, bo ta muzyka jest tak przejrzysta, że wymaga naprawdę dobrej intonacji i precyzji wykonawczej. Natomiast gdy usłyszałem ten materiał w finalnej postaci, byłem bardzo zaskoczony, jak piękna powstała płyta. Nie mogę doczekać się wydania tego albumu.
Andrzeju, jesteś niesłychanie pracowitym i wziętym basistą, co wynika na pewno z jakości twojej muzyki, ale podejrzewam, że nie tylko ona decyduje o licznych angażach. Jakie cechy trzeba mieć, by cieszyć się zaufaniem w twoim zawodzie?
To pytanie należałoby skierować do osób, z którymi mam możliwość grać i współpracować. Natomiast z własnej perspektywy mogę dodać, że moją przewodnią intencją w graniu jest to, by wspierać muzykę i zespół, w którym gram. Nie lubię być konfliktowy, staram się mieć otwartą głowę, być ciekawym świata, ludzi, sztuki i różnej muzyki. Wynika to z pasji do muzyki, grając i przebywając z innymi ludźmi, jednocześnie uczę się tolerancji, akceptacji i otwartości na drugiego człowieka. Preferuję spokój – uważam, że wówczas możemy wzrastać. Wolę być po jasnej stronie mocy. Kiedy koncertujesz, jeździsz w trasy, to jesteś z ludźmi, więc ważne jest to, jakim jesteś człowiekiem. Jeśli stwarzasz problemy, spóźniasz się i nie można na ciebie liczyć, to wpływa oczywiście na to, czy inni będą chcieli z tobą grać.
Muzycznie zależy mi bardziej na tym, żeby wesprzeć zespół, aniżeli pokazać, że to ja w nim gram. To cenię w zespołach, że każdy jest kołem napędowym tego samego pojazdu i musimy jechać w jedną stronę, by stworzyć coś razem. Warto być otwartym, nie forsować jedynie swojej wizji muzyki. Za sprawą tego, że gram z różnymi ludźmi, mam możliwość bycia w naprawdę odmiennych obszarach muzycznych. Ludzie, z którymi gram, mówią, że bije ode mnie spokój. Może dlatego, że jestem introwertykiem i nie potrzebuję eksponować się aż nadto czy być w centrum uwagi. Może jest to też kwestia dostrzeżenia wielowymiarowości życia? Sam tak naprawdę nie wiem. Chcę być częścią ekosystemu muzyki. Jeśli jestem w stanie swoją grą lub dźwiękami, które gram lub które tworzymy w danym zespole, dostarczyć emocji i przemyśleń słuchaczowi, dzięki czemu odbiorca może poddać się refleksji, zastanowić się, odprężyć lub coś przeżyć, to chyba o to chodzi.