grafika: Agnieszka Sobczyńska
Michał Barański – bardzo zapracowany ojciec trójki dzieci. Gra na gitarze basowej, kontrabasie, a od kilku lat także śpiewa w technice konnakol. Nie mając na nic czasu, ćwiczy nawet w busie i samolocie w trakcie trasy koncertowej.
Agnieszka Holwek: Chyba łatwiej powiedzieć, z kim nie grasz, niż z kim grasz. Jak trzeba być zorganizowanym, żeby ogarnąć tyle projektów naraz?
Michał Barański: Trzeba być bardzo dobrze zorganizowanym i umiejętnie odnajdywać się w różnych stylistykach. Oczywiście tym, co scala te wszystkie projekty, jest jazz, ale jest to jazz bardzo różny. Jako basista muszę być ciągle przygotowany na różne wyzwania. Dzięki temu cały czas się rozwijam. Poza tym granie z tyloma wspaniałymi muzykami to dla mnie przygoda.
A czy któryś z tych projektów jest dla ciebie szczególny?
Nie. Każdy lubię tak samo, choć dostarczają mi różnych wrażeń.
A jak się współpracuje z tak młodym człowiekiem jak Kuba Więcek? Wasze trio z Łukaszem Żytą to formacja, która namieszała ostatnio na polskim rynku. Kuba to bardzo młody saksofonista, który wie, czego chce.
To dla mnie niezwykle rozwijający projekt. Kuba studiował w Kopenhadze, ma zupełnie inną wizję muzyki niż ludzie, którzy kształcili się w Polsce. To jest jakby nowa fala. Uczymy się z Łukaszem nowych trendów. Wspaniałe jest także to, że przyciągamy młodszą publiczność.
Macie jakiś podział ról w tym triu?
Zawsze powtarzam, że trio jest moją ulubioną formą, ponieważ zaciera się w nim granica pomiędzy liderem a akompaniatorem. Możemy się tam wyszaleć do woli – i też Kuba nam to umożliwia. Pisze dla nas utwory, tworzymy tę muzykę razem. Dla mnie jest to bardzo ciekawy zespół.
Grasz nie tylko w formacjach jazzowych, ale również z artystami popowymi?
Tak, na przykład z Kubą Badachem, który jest według mnie polskim Stingiem. Gramy w wielkich salach, dla tysiąca osób. Kiedy mam solo na basie, to Kuba krzyczy do mnie: „Dłużej, dłużej graj! Za krótko!”. To połączenie muzyki komercyjnej i możliwości artystycznego wyżycia się jest dla mnie ewenementem. Zdarzało mi się też grać z Natalią Kukulską, Kayah. Gitara basowa umożliwia mi współpracę z różnymi artystami. Cieszę się, kiedy dzwoni do mnie ktoś ze środowiska komercyjnego, to dla mnie odskocznia od jazzu.
A kim się inspirujesz? Podobno Linleyem Marthem?
Tak, to gitarzysta basowy znany ze współpracy z Joe Zawinulem. Był dla mnie wielką inspiracją – do tego stopnia, że musiałem przestać go słuchać. Pewnego dnia stwierdziłem, że już za dużo, za bardzo wsiąknął w moje granie, trzeba przestać.
Masz jakieś inne inspiracje?
Wiele. Najważniejsi są dla mnie Avishai Cohen, Tigran Hamasyan i Shai Maestro.
Czy to, że grasz i na basówce, i na kontrabasie jakkolwiek ci pomaga? Czy daje ci to większy wachlarz możliwości?
Tak, bardzo mi to pomaga. Myślę, że gitara basowa daje zupełnie inne spektrum muzyczne, szczególnie jeżeli chodzi o muzykę okołojazzową, ale jednak zorientowaną w kierunku, który jest rytmiczny, bardziej groove'owy, elektryczny, elektroniczny itd.
Jesteś chyba jednym z nielicznych muzyków grających na tak wysokim poziomie zarówno na gitarze basowej, jak i na kontrabasie. Oba te instrumenty kochasz tak samo?
Tak. Choć przyznaję, zdarza mi się, że ćwicząc, skupiam się tylko na jednym.
Jako nastolatek zostałeś na warsztatach wypatrzony przez niezwykłego człowieka, co chyba nie zdarza się w Polsce zbyt często – opowiesz o tym?
To był koniec lat dziewięćdziesiątych. Miałem wtedy 13 lat, pojawiłem się w Chorzowie na warsztatach jazzowych, które prowadzili Brad Terry i Joachim Mencel. Okazało się, że co roku Brad zaprasza trzech uzdolnionych muzycznie chłopaków do Stanów Zjednoczonych. Zaprosił mnie, Tomka Torresa na perkusję i Mateusza Kołakowskiego na fortepian. Lataliśmy do Stanów co roku przez siedem lat, za każdym razem spędzaliśmy tam trzy miesiące. W tym czasie koncertowaliśmy i braliśmy udział w warsztatach z najlepszymi nowojorskimi muzykami. Była to dla mnie wielka przygoda. Dzięki niej mogłem poznać kraj, w którym narodził się jazz.
Nagraliście też płytę z Bradem Terrym. Co czułeś, uczestnicząc w sesji z taką postacią?
Nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, co się działo. Dopiero teraz doceniam te przeżycia.
A co na to twoi rodzice?
Rodzice pomagali mi we wszystkim, choć na początku moje zainteresowanie jazzem traktowali jak zwykłe hobby. Sami są muzykami klasycznymi. Moim ćwiczeniom klasyki zawsze towarzyszyła cisza w domu, groove’om na basówce – odkurzanie, sprzątanie. Rodzice obawiali się, że jako muzyk jazzowy nie będę miał etatu i stałych dochodów. Z czasem, kiedy zacząłem grać poważniejsze koncerty, zarabiać pieniądze, rodzice zaczęli mnie wspierać.
Podobno twoja przygoda z jazzem zaczęła się od płyty Jamiroquai?
Kiedy miałem 12 lat, byłem na wakacjach w Niemczech u mojej kuzynki. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem płytę The Return of the Space Cowboy. Zagrał na niej perkusista Derrick McKenzie, z którym miałem okazję współpracować parę lat temu.
No właśnie, jak postrzegasz pracę z muzyka z zagranicy? Kiedyś przyjeżdżali ze Stanów, czy z innych krajów, na zaproszenie, bo zarabiali tu pieniądze, ale teraz to się chyba trochę zmieniło?
Tak, coraz więcej jest sytuacji odwrotnych. Dobrze, że możemy pozbyć się kompleksów. Jazz w Polsce jest na wysokim poziomie. Teraz to do nas dzwonią w sprawie koncertów.
Podobno nikt nie zostaje kontrabasistą z wyboru – jedynie z przypadku. Ty chyba też nie zaczynałeś od kontrabasu?
Nie, ale żeby zupełnie z przypadku – nie powiedziałbym. Podczas pierwszego wyjazdu z Bradem Terrym grałem tylko na gitarze basowej. Wszyscy jazzmani mówili mi: „Słuchaj, jeśli chcesz grać jazz, to powinieneś grać też na kontrabasie, bo to jest instrument do jazzu!”. Zadzwoniłem więc do taty: „Tato, tu wszyscy mówią, żeby na kontrabasie grać!”. Tata mi bardzo pomógł, od razu załatwił lekcje ze świetnym kontrabasistą z orkiestry – katowickiego NOSPR-u. I tak to się zaczęło. Wcześniej grałem także na wiolonczeli, dzięki czemu przejście na kontrabas było dla mnie łatwiejsze.
Poza kontrabasem i gitarą basową zajmujesz się też… specyficznym śpiewem nazywanym konnakol. Skąd to się u ciebie wzięło?
Z chęci rozwoju. Jazz zmierza w kierunku rytmicznym. Można powiedzieć, że harmonicznie w tej muzyce wydarzyło się już wszystko, co się mogło wydarzyć, natomiast w sferze rytmicznej jest jeszcze dużo do zgłębienia. Uległem modzie grania metrów nieparzystych i nieregularnych grupowań. Polska nie jest krajem, w którym się to czuje naturalnie – u nas wszystko jest na trzy lub na cztery, przez co – nie ukrywam – nie raz czułem frustrację. Nie czułem tego naturalnie, a bardzo chciałem to zagłębić. Pewnego razu trafiłem na filmik pewnego greckiego basisty, który to robił, jednocześnie grając na gitarze. Pomyślałem: „To jest to! Muszę się tego nauczyć, żeby potem grać te wszystkie skomplikowane rytmy”. Okazało się, że jest to bardzo wciągające, a ćwiczyć można wszędzie. Po pięciu latach widzę efekty w graniu i w rozumieniu rytmu. Jest to też świetna forma komunikacji z publicznością.
fot. Piotr Gruchała
Jesteś jedynym polskim muzykiem, który wykorzystuje konnakol w utworach?
Jestem pierwszym muzykiem w Polsce, który to zgłębił.
Udało ci się kogoś zarazić tą pasją?
Tak, w trasach ćwiczę razem z Michałem Tokajem. Poza tym próbuję zarazić tym systemem swoich studentów z Akademii Muzycznej w Katowicach.
Na katowickiej akademii jesteś od 2012 roku. To chyba powrót do twojej macierzystej uczelni?
Tak, pochodzę z tamtego regionu Polski i tam studiowałem. Bardzo lubię tam jeździć, ponieważ lubię uczyć. Może nie tak bardzo jak grać, ale sprawia mi to dużą przyjemność. Poza tym ucząc innych, sam się uczę.
Masz jakichś naprawdę uzdolnionych studentów?
Co jakiś czas pojawia się na zajęciach osoba, przez którą nie wiem, co mam powiedzieć, nie mam jej czego nauczyć [śmiech]. Studenci mają teraz duży dostęp do materiałów, wręcz nadmiarowy – kiedyś tego nie było. Część potrafi z tego korzystać, a część nie. Część się w tym gubi. Są także jednostki wybitne.
A czy na tej młodej scenie kontrabasowej albo basowej jest ktoś, kto przyciągnął twoją uwagę?
W wieku studenckim?
Albo tuż po studiach.
Tuż po studiach jest Franek Pospieszalski. Mam też bardzo zdolnego studenta Michała Wtykę. Kto jeszcze…? W Katowicach – Mateusz Szewczyk. Ale oczywiście jest ich więcej.
A co z dziewczynami?
Dziewczyny grają na gitarze basowej – Klaudia Wachtarczyk, Kinga Głyk, która uczyła się u mnie przez jakiś czas.
Jako muzyk dużo podróżujesz. Masz jakieś ulubione destynacje, równie egzotyczne jak Indie, z których wywodzi się konnakol?
Z Arturem Dutkiewiczem byliśmy w trasie: Indonezja – Australia – Nowa Zelandia. Odwiedziliśmy razem Chiny, Indie, Kirgistan, ostatnio byliśmy w Katarze. Przyznaję, że takie egzotyczne kierunki są dla mnie zawsze najciekawsze. Miejsca takie jak Waszyngton czy Paryż są oklepane, niekoniecznie chcę tam się wybierać.
W Chinach czy Indiach jest jazz?
Można powiedzieć, że są to wschodzące rynki dla jazzu – powoli, powoli grono odbiorców się tam powiększa. No i są to ogromne kraje – kiedyś prowadziłem warsztaty w Pekinie, na miejscowym wydziale jazzu było siedem tysięcy studentów.
Rozmawiała: Agnieszka Holwek
Rozmowa w ramach cyklu Cały ten jazz! w PROMie Kultury Saska Kępa www.calytenjazz.pl
- Jerzy Szczerbakow – autor cyklu
- Agnieszka Sobczyńska – autorka plakatów
- Fundacja EuroJAZZ - organizator cyklu