fot. Jarek Wierzbicki
W tym roku mija 50 lat od ukazania się albumu Bemowe frazy, jedynej długogrającej płyty w dorobku zespołu Bemibem. Krążek zawiera takie utwory jak Nie bójmy się wiosny, Kolorowe lato czy absolutny hit polskiej fonografii Podaruj mi trochę słońca. Grupa, w której znalazło się rodzeństwo – Aleksander, Ewa i Jarosław Bemowie, pod wpływem m.in. twórczości Sérgio Mendesa, Burta Bacharacha, Arethy Franklin, José Feliciano czy Carlosa Santany, na początku lat 70. z nowatorską lekkością łączyła jazz, rock i soul z muzyką latynoską. Pierwotnie jako Bemibek (od nazwiska Bemów oraz klawiszowca Andrzeja Ibka) zespół występował i zbierał laury na ogólnopolskich imprezach takich jak Jazz nad Odrą czy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu, towarzyszył Markowi Grechucie, śpiewał na płytach Klanu i Piotra Figla, a także koncertował w ZSRR, Bułgarii, Jugosławii i Czechosłowacji. Po zmianach personalnych i odejściu Ibka w 1972 roku zespół przekształcił się w Bemibem, doprowadzając do realizacji debiutanckiego albumu. Wokalistka Ewa Bem z okazji półwiecza Bemowych fraz dzieli się swoimi bogatymi wspomnieniami dotyczącymi początków jej muzycznych przygód jeszcze przed rozpoczęciem kariery solowej.
Rafał Marczak: Gdy przygotowywałem się do naszej rozmowy, nie ukrywam, że nie było mi łatwo zebrać materiały dokumentujące początki działalności muzycznej rodzeństwa Bemów.
Ewa Bem: Tego się spodziewałam! Bemibek był tak dalece zanurzony w działalności muzycznej, że kompletnie nie dbał o PR, działania managerskie, reklamowanie się, zbieranie recenzji, zdjęć, plakatów czy biletów. To się mści teraz, bo trudno opisać nasz rozwój. Wówczas to było na samym końcu listy priorytetów, żeby nadać naszym działaniom charakter bardziej zawodowy. Muszę powiedzieć, że to stanowiło w jakimś stopniu naszą siłę – byliśmy niezmiernie amatorscy. Teraz to może wydawać się naiwne i niemądre, ale wtedy zamiast rozmawiać o gażach czy warunkach koncertowych, każdą chwilę spędzaliśmy przy instrumentach, co powodowało, że muzycznie byliśmy w przodzie. Ale za to nie było nas specjalnie na listach przebojów, w rankingach czy na festiwalach…
Słuchając Bemowych fraz, nie sposób nie zwrócić uwagi na pionierskie pomysły oraz połączenia: samby, bossa novy, jazzu, bluesa i rocka. Skąd u państwa taka świadomość i osłuchanie?
Od dziecka mieszkaliśmy przy placu Konstytucji w Warszawie. To jest ważne w tej opowieści, ponieważ na początku lat 50. MDM (Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa – przyp.red.) zasiedlił się całym rodzinami z małymi dziećmi. To miało swoje znaczenie, te dzieci wzrastały, tworzyły małą, fajną społeczność. Wszędzie były wspaniałe, ogromne podwórka, dziś zamienione na parkingi, była przestrzeń potrzebna młodzieży do spotkań. Były ławki, ktoś przynosił magnetofon i nagrania. Czasem udało się skopiować czy nagrać coś z radia albo ktoś dostał płytę z zagranicy. Gdy kolega pojechał do Londynu, to go wieźli z lotniska z tą płytą jak jego lordowską mość w limuzynie.
Śródmieście to mekka artystyczna, bo ulicę od nas, przy Wilczej, był najsłynniejszy sklepik z płytami pocztówkowymi. Tam zawsze stały kolejki młodzieży aż do Marszałkowskiej. Po szkole kupowało się pocztówki dźwiękowe z nagranymi utworami, które wtedy były hitami. Nie wiem, w jaki sposób to docierało – ale Polak zawsze był mądrzejszy, jeśli czegoś chciał. To były oczywiście skromne możliwości, ale z drugiej strony ogromnie cenione. Jak się dorwało do czegoś nowego, to zbierała się cała paka ludzi, żeby słuchać, oceniać, dyskutować, nawet przymierzać się z jakąś gitarą czy próbować to zaśpiewać.
Trafiały się też rodzynki – muszę to przyznać – np. w postaci moich braci Aleksandra i Jarka. Ojciec nasz był muzykiem, mama również śpiewała. Wszyscy wujkowie, po kądzieli i po mieczu, byli w jakiś sposób związani z muzyką – albo zawodowo, albo z zamiłowania. To miało znaczny wpływ na nasze wykształcenie od dziecka – dopóki nie rozpadła się rodzina i nie został nam odebrany atrybut nauki, czyli fortepian, to tkwiliśmy w muzyce, i to w różnych gatunkach.
Pamiętam także olbrzymi wpływ radia, którego słuchało się na okrągło, bo grało piękne rzeczy. Nie tylko codziennie grało Chopina, Z malowanej skrzyni, czyli prawdziwą muzykę ludową z różnych regionów Polski, były arie operowe... Stamtąd znało się choćby koncert Édith Piaf z Olympii. Były nieliczne audycje, które miały charakter trochę bardziej komercyjny, w tym słynna Rewia piosenek pana Lucjana Kydryńskiego. Jako dzieci po prostu w to wsiąkaliśmy.
W każdej szkole podstawowej był także obowiązkowy chór! Młodzież szkolna śpiewała lepiej lub gorzej, ale miała kontakt z muzyką cały czas. To są też czasy najpiękniejszych teatrzyków dziecięcych, do których pan Jerzy Wasowski pisał swoje arcydzieła. Część z nich wydałam na płycie Ten najpiękniejszy świat.
To było obcowanie w pełni z tym, co mógł nam dać ten szary, socjalistyczny, paskudny, PRL-owski świat, jeśli ktoś tylko miał apetyt na to, żeby tego skubnąć! Jako rodzeństwo mieliśmy gigantyczny apetyt, bo byliśmy wychowani w muzycznej rodzinie. Ojciec dość często wyjeżdżał za granicę, bo oprócz tego, że był muzykiem, pracował w handlu zagranicznym. Często przywoził płyty. Gdy z tego wczesnego dzieciństwa się wydostaliśmy, do tego wszystkiego doszły jeszcze kluby.
Alek miał 14 lat, gdy zaczął już bardzo poważnie majstrować przy bębnach, a jeszcze wcześniej zapowiadał się na świetnego pianistę. Był chłopaczkiem niezmiernej urody i niezbyt wysokiego wzrostu, więc podkładało się mu książki pod nogi. Miał ogromne zdolności i ku przerażeniu naszej profesor, która nas prywatnie uczyła muzyki, przejawiał skłonność do improwizacji, do kreowania własnego świata muzycznego. Nie był spolegliwym uczniem, co dało wspaniałe efekty, bo nikt nie pisał tak jak Alek. Zawsze to wszyscy podkreślali, że jego muzyka nie podlegała żadnym wpływom. Alek zaczął być rozpoznawalny w środowisku warszawskich muzyków, pierwszych zespół bigbitowych.
Zaczęły się też czasy pierwszych wspaniale działających klubów studenckich, przede wszystkim Stodoły. Ja nie znałam tej najpierwszej Stodoły na Trębackiej, ja jestem Stodoła na Nowowiejskiej, choć tam też nie powinnam bywać, bo jeszcze byłam trochę smarkata, ale jakoś się tam dostawałam dzięki Alkowi. Potem Stodoła na Batorego, która działa do dzisiaj. Był też słynny klub Medyk przy Akademii Medycznej czy Dziekanka na Krakowskim Przedmieściu przy bursach teatralnych i artystycznych. Klub Hybrydy na Mokotowskiej – domdla artystów. Był niewielki z pozoru, ale zasobny w możliwości. Było piętro, gdzie tańczyło się przy muzyce granej na żywo! Wtedy Stodoła tańczyła, Medyk tańczył i Hybrydy tańczyły. To chyba ma niewiele wspólnego z dzisiejszą dyskoteką, która ma charakter transowy, a wtedy to było tańczenie vintage z zapraszaniem do tańca i z figurami tanecznymi. Słynne piątki w Stodole, gdzie tańczyło się jazz, przyciągały tłumy. Zresztą wszędzie były tłumy! Medyk słynął z kolei z jam session. Zjeżdżali się muzycy, zapisywali w zeszycie i kierownik tego przedsięwzięcia wywoływał do jamowania. Mnóstwo wybitnych postaci przewijało się w tamtym czasie: aktorów, dziennikarzy, działaczy, ważnych, ciekawych postaci, od Jurka Skolimowskiego przez słynnego tancerza Henia Melomana po Wojtka Młynarskiego.
Później, w grudniu 1970 roku, powstał zespół Bemibek. Jak do tego doszło?
Powstanie Bemibeku samo w sobie było mistycznym przeżyciem. Wtedy jeździło się do Krakowa na tak zwanego „Mistrza” – gdy podchodził konduktor, a nie miało się biletów, mówiło się „Mistrzu” i wręczało się 20 złotych. To było sporym ułatwieniem dla muzyków, którzy nie mieli skąd brać pieniędzy. Oni mogli grać cały wieczorek do tańca, a dostawali za to butelkę wina i porcję bigosu. To były amatorskie sytuacje, aczkolwiek działały też zawodowe grupy ze swoim managementem. Myśmy byli od tego bardzo daleko. Jechaliśmy na trasę, bębny wiozło się w pociągu, wracało się z kontrabasem w kiblu, brzydko mówiąc. Mieszkało się w domach studenckich – czasami „na waleta” u kogoś w pokoju. Ale to nie były dla nas rzeczy istotne, na co wpływ na pewno miał nasz wiek i poczucie humoru. Tak rozumieliśmy życie. Możliwość ćwiczenia, śpiewania, próbowania czegoś nowego sprawiała nam taką przyjemność, że nic innego naprawdę nie miało znaczenia.
Alek wrócił z Krakowa i przywiózł ze sobą nowo poznanego przyjaciela – Andrzeja Ibka. Pianista, no, postać nieprawdopodobna! Trudno o nim powiedzieć dwa słowa. Kosmita! Szalenie inteligentny, cholernie muzykalny, dowcipny do bólu. Wariatuńcio pod każdym względem! Pochodził z bardzo dobrego krakowskiego domu, więc takich cudownych zalet miał bez liku. Ponieważ my mieszkaliśmy w dosyć dużym mieszkaniu, już wtedy bez ojca, to się przytulił do nas i właściwie żyliśmy jak rodzeństwo. Na początku tej naszej wspólnoty w Hybrydach późnym wieczorem za jakąś kurtynką znaleźliśmy wolne pianino. Tych instrumentów było kilka, ale niełatwo było się do nich dorwać, bo działały tam teatr, kabaret, zespoły muzyczne i piwnica jazzowa Urbaniaka, więc było sporo zamieszania.
Nie pamiętam już, co zaintonowaliśmy, ale zaczęliśmy szukać, bo zauważyliśmy bardzo fajne współbrzmienie naszych głosów. Mój i Alka był genetycznie prawie sklejony. Andrzej miał dobre pomysły harmoniczne, chociaż najbardziej zarządzał wszystkim Alek. On był decydentem i dawcą największej dawki pomysłów. Bywał też despotą, ale dopuszczał inne wersje. Ogromnie lubiliśmy dłubać przy muzyce. Czasem to było nieznośne, bo Alek dopóki nie dotarł do celu, to nas dręczył jak nie wiem! Później ktoś nam salkę dał w domu studenckim, nieogrzewaną. W zimie było tam zimno jak jasna cholera! Ibuś grał już na pianinie z nami, miał zdrętwiałe palce, choć grał rękawiczkach. Babcia narobiła nam kanapek i herbaty w termosie. I dobrze było! Nawet było świetnie!
Bemibek został usłyszany – najpierw na festiwalu Jazz nad Odrą, a potem na Lubelskich Spotkaniach Wokalistów Jazzowych. Pamiętam, że graliśmy słynne Light My Fire, za które dostaliśmy nagrodę dziennikarzy. Oni zbaranieli, bo wtedy w kategorii wokalistyki zespołowej bezapelacyjnie królowali Novi Singers – najwyższej próby zespół. A tu nagle pokazała się trójka jakichś młokosów – Bemibek, która się bardzo spodobała! Wtedy byliśmy triem wokalnym, staliśmy przy mikrofonach, a akompaniowali nam jazzmani: Jasiu Jarczyk, Zbyszek Namysłowski, Jurek Bartz z Józefem Gawrychem. W ten sposób powstał Bemibek!
W 1973 roku grupa Bemibek przekształciła się Bemibem, której rozpad także nastąpił dość szybko...
To historia, przy której chce się płakać. Tak naprawdę to w pewnym sensie nie wiem, czy coś lepszego od Bemibeku zdarzyło mi się w artystycznym życiu. To był inny rodzaj bycia na scenie, kreowania, przeżywania muzyki. Tam się płynęło jakby wspólną łodzią – onamoże się czasem kolebała, czasem się niebezpiecznie przechyliła, ale zawsze jednak była bezpieczna, bo byliśmy razem. Nasza bardzo silna sztama została jednak rozwalona przez bardzo mizerne sytuacje bytowo-socjalne. Ojciec, jak wspomniałam, zostawił nas i wyemigrował za granicę. Nam za karę odmawiano paszportów. Było zamówienie na nasz udział w trasie po Stanach Zjednoczonych, a wysłano nas do Związku Radzieckiego. Potem muzycy zaczęli się trochę buntować, bo chcieli sobie kupić lepszą gitarę, mieszkanie na raty czy auto, a na to nie było kasy, bowiem występowaliśmy głównie w Polsce i to w klubach za marne pieniądze. Zarabiało się na wyjazdach do Rosji i Stanów. Zespół zaczął się kruszyć i skruszył się do końca. O tym to już nie chce mi się za bardzo opowiadać…
Jeszcze złapaliśmy drugi oddech. Jak się wykruszył Ibek, bo wyemigrował do Szwecji, to został Bemibem. Jeszcze Bemy szumiały, wydaliśmy przecież piękną płytę Bemowe frazy i po latach zagraliśmy koncert w Trójce. Trochę się wzruszyłam, wiedziałam, że do tego dojdzie i odwlekałam to trochę, ponieważ potem zostałam sama. Bez tego wsparcia, bez tej opieki, bez tej wspólnej łodzi. W zespole byłam wszystkiego pewna, bo siły się rozkładały. Jeden drugiego podpierał własną mocą i gustem muzycznym. To naprawdę znaczyło bardzo wiele. Kiedy stajesz się solistą bez własnego zespołu, to trzeba strasznie uważać. Ja na szczęście strasznie uważałam.
W 1974 wydano jedyną długogrającą płytę Bemibem Bemowe frazy. Jak przebiegało jej nagrywanie?
Muszę zacząć od tego, że na nagranie tej płyty, na której jest jedenaście utworów, dostaliśmy trzy noce w studiu nagraniowym przy Uniwersytecie Muzycznym na Okólniku. Nie znaleziono dla nas więcej godzin w studiu. Nagrywało nas przewspaniałe małżeństwo – profesorostwo Urbańscy. My byliśmy przy nich sztubakami! Oni mieli do dyspozycji magnetofon czterośladowy z szeroką taśmą. Na tym czterośladzie nagraliśmy sekcję perkusyjną, pierwsze wokale, chórki, instrumenty dęte, gitarę, fortepian, smyczki...Łącznie dziesięć czy jedenaście tracków na tym czterośladzie w trzy noce! Nie wyobrażam sobie tego teraz. Towarzyszyli nam Tomasz Stańko, Tomek Szukalski, Jasio Jarczyk, Paweł Dąbrowski, Marek Bliziński, Jurek Bartz, Jurek Gawrych. Byli oczywiście Alek i Jarek Bemowie… Naprawdę duże nazwiska! Ogromna tutaj zasługa profesorstwa Urbańskich, którzy dali nam carte blanche. Oni pewnie mieli świadomość, że w materiale jest kilka ubytków – może nuty nie były zbyt profesjonalnie napisane, ale również mieli świadomość, że to jest kawał świeżej, młodej muzyki. Chyba dzięki temu nas tak potraktowali, bo do tej pory zachodzę w głowę, jak to jest możliwe, że przy tak ograniczonych możliwościach technicznych zrobili tak niesamowitą robotę.
Za teksty odpowiadali zaś wysokiej klasy specjaliści słowa – Wojciech Młynarski, Marek Dutkiewicz czy Marek Skolarski...
Wojtek Młynarski kochał pisać z Alkiem! Obaj uwielbiali karkołomne figury rytmiczne, doskonale się porozumiewali na tym polu… Przede wszystkim, to były nazwiska! To byli prawdziwi autorzy tekstów, poeci, nigdy nie było najmniejszego zgrzytu dotyczącego transakcentacji, puenty czy że to się źle śpiewało. To byli tacy fachowcy, że nie trzeba było tłumaczyć im, na jakiej samogłosce będzie lepiej brzmiał mój głos. Oni to po prostu wszystko wiedzieli.
Marek Skolarski to był nasz kumpel z Klanu. Jego dzieła też znaliśmy doskonale. Byliśmy wzruszeni, że napisał nam piękny tekst Wędrowiec i Pegaz. Arcytekst. Ale nigdy nie mieliśmy trwogi, że ktoś tego nie zrozumie albo że trudno będzie to zanucić, bo byliśmy bardzo daleko od komercji i interesowało nas ostateczne dzieło, a nie opinie o nim.
Tajemnicą pozostaje czarno-biała okładka, która stoi nieco w opozycji do optymistycznych, letnich piosenek.
Okładkę zrobił pan Marek Trojanowski, który też był naszym kumplem. Bemibek powstał z radości i przyjaźni. Myśmy cały czas obracaliśmy się wśród przyjaciół – każdy dawał to, co potrafił zrobić najlepiej. Marek ukończył wydział grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i on ten projekt narysował. To była jego interpretacja. Jakby droga, którą pokonuje muzyka przez ucho do głowy, a przez głowę w głąb człowieka. Przyznam szczerze, że mnie nigdy ona nie urzekła, i do tej pory ona mi do tej płyty średnio pasuje. Ale jak pan zwrócił uwagę na tą słoneczną, roztańczoną muzykę, to się właśnie zastanowiłam, czy to nie byłoby za dosłowne, gdyby tam pojawiły się palmy czy coś w tym rodzaju. Może Marek chciał pokazać, że mimo otaczającej nas szarości, można jednak jakoś dotrzeć do naszej duszy.
Dziękuję, pani Ewo, za rozmowę. Mimo upływu 50. lat Bemowe frazy wciąż urzekają kompozycjami, słowem, poziomem wykonawczym i doskonale oddają złotą myśl, którą znajdziemy na odwrocie okładki: „Żeby w sztuce coś osiągnąć, trzeba bardzo lubić to, co się robi”.
Ogromnie miło mi to słyszeć. Największy splendor należy się Alkowi, który nie mógł pogodzić się ze swoim życiem na emigracji, do której trochę został zmuszony. To był artycha pełną gębą, który jak na złość, wyemigrował do Niemiec, gdzie muzyka i myślenie stały w kontrze do niego, więc się męczył i niestety, przedwcześnie nas opuścił. Aczkolwiek do samego końca pisał, pomysłów zawsze miał bardzo dużo.