Fot. Kuba Majerczyk
Jazzmeia Horn– kobieta renesansu, zadeklarowana tradycjonalistka, która jednak wnosi do jazzu wiele nowego. Wydała dwie zupełnie różne płyty długogrające w odstępie dwóch lat, obie nominowane do nagród Grammy. Na kolejnej planuje pójść w całkiem nowym kierunku. Wielokrotnie nagradzana: na Sarah Vaughan International Jazz Vocal Competition (wschodząca gwiazda 2012 i główna nagroda 2013), Thelonious Monk Institute International Jazz Competition (główna nagroda 2015) oraz przez DownBeat (2008/2009, 2010 i 2018), po trzyletniej trasie koncertowej zaskoczona kwarantanną, spędzoną wyłącznie w towarzystwie dwóch małych córek, stworzyła muzyczną szkołę online, gdzie dzieli się nie tylko doświadczeniem wokalnym, ale i biznesowym. Oprócz tego projektuje ubrania i zdążyła jeszcze skończyć pisanie książki…
Basia Gagnon: W wieku zaledwie dwudziestu dziewięciu lat masz na koncie dwa albumy, dwie nominacje do nagrody Grammy i dwójkę dzieci! Musiałaś zacząć bardzo wcześnie.
Jazzmeia Horn: Tak, w zasadzie śpiewałam, zanim zaczęłam chodzić, ale profesjonalnie dopiero w wieku siedemnastu lat. Moja mama i cała rodzina po stronie ojca – włącznie z babcią i dziadkiem – była zaangażowana w działalność w kościele ewangelicznym. Mój dziadek był pastorem, a babcia i mama dyrektorami muzycznymi chóru gospel, więc nie miałam wyboru – kiedy miałam trzy lata, musiałam już brać udział w mszach i śpiewać w kościele. Nie lubiłam tego, bo codziennie były jakieś uroczystości, w których musiałam brać udział, a to było po prostu dla mnie nudne. Jedyne, co lubiłam, to muzykę. Śpiewałam w chórze dziecięcym, czasem też podczas wesel. Codziennie miałam próby, jedyny wolny dzień to był piątek! Dziewczynki miały też lekcje gotowania, a chłopcy – naprawy samochodów. Wszystko po to, żebyśmy się nie szwendali po ulicy.
Czy uczyłaś się gry na instrumencie?
Niestety nie. Tylko śpiewałam. Rodzina nie była zamożna i nie miała środków na lekcje dla wszystkich. Moja babcia grała na fortepianie, więc dziadek uważał, że jedna pianistka wystarczy. Każde z nas mogło się rozwijać w jednej dziedzinie. Ja miałam lekcje śpiewu, chociaż bardzo chciałam grać na pianinie i na perkusji. Udało mi się to dopiero w liceum. W podstawówce byłam w szkolnym teatrze i na wszystkich zajęciach chóralnych. Uwielbiałam śpiewać; dało mi to obeznanie ze sceną i swobodę występowania bez tremy.
Wielu wokalistów zaczynało od chóru. Jak odbywa się transformacja ze śpiewu chóralnego w solowy?
W chórze kościelnym są zawsze partie solowe, więc miałam wiele okazji, by spróbować, a to pozwoliło mi kształcić głos. Z kolei śpiewanie w grupie daje możliwość doskonalenia słuchu i harmonizowania. Lubię śpiewać zarówno sopranem, jak i altem, więc uczyłam się obu partii, co pomogło mi potem w czytaniu nut i zrozumieniu harmonii. Poza tym, kiedy śpiewasz w chórze, uczysz się dykcji i intonacji, co jest niezbędne w śpiewaniu solo. Nie osiągnęłabym tego, co teraz, gdybym nie spędziła tylu lat w chórze. Jedno i drugie nawzajem się uzupełnia.
Uprzedziłaś moje kolejne pytanie, bo zwróciłam uwagę na wyjątkową dykcję, którą słychać szczególnie chociażby w utworze Out The Window, w którym w zawrotnym tempie wyśpiewujesz każdą sylabę – rzadko się zdarza, że można tak dokładnie zrozumieć każde słowo tekstu. Czy miałaś specjalne lekcje wymowy?
Nie, to wszystko zasługa chóru, chociaż w tym konkretnym przypadku nie było łatwo! Jeden ze znajomych zapytał nawet, po co tak utrudniam sobie życie? [śmiech] Zależało mi na tych słowach i faktycznie musiałam je sporo ćwiczyć, przesadnie wymawiając każdą sylabę, tak żeby podczas nagrania brzmiało to naturalnie.
Wspomniałaś, że ostatnie dwa dni spędziłaś w studiu – co to były za nagrania?
Nagrywałam partie solowe na nowy album Ralpha Petersona.
Czy przygotowujesz jakiś własny nowy materiał?
Tak, mam już sporo muzyki napisanej do projektu z big-bandem i smyczkami. Chcę wejść do studia w lutym i marcu, a płytę wydać latem 2021. Właśnie podpisałam umowę z nową wytwórnią, której nazwy nie mogę na razie zdradzić, ale powiem tylko, że jest europejska i jestem bardzo zadowolona z tej współpracy. Jestem przekonana, że to idealne miejsce dla tego projektu. Większość utworów to moje kompozycje, które jeszcze nie były wykonywane. Są też standardy zaaranżowane przeze mnie na instrumenty smyczkowe. Wydaje mi się, że są to piękne brzmienia. Uwielbiam tradycyjny styl straight-ahead. Jest esencją mojej muzykalności i zawsze nią pozostanie. Tym projektem chcę mu oddać hołd, bo jest dla mnie bardzo ważny, ale też nadać mu nowe brzmienie. Myślę, że mi się to uda! [śmiech]
W swoich nagraniach, zwłaszcza na ostatniej płycie długogrającej, mieszasz najróżniejsze gatunki: jazz, R&B, pop, a nawet hip-hop. Jaki jest sekret pogodzenia szacunku dla tradycji z nowym brzmieniem? Kiedy mamy jeszcze do czynienia z jazzem, a kiedy już nie? Czym jest jazz?
Nie zastanawiam się nad tym. Dla mnie jazzem jest Jazzmeia Horn. Zostałam naznaczona tym imieniem i nie zastanawiam się, co i jak robią inni. Tak jak Ella Fitzgerald, Sarah Vaughan czy Betty Carter śpiewały na swój własny sposób, przyciągając tłumy na koncertach, i zyskały szacunek, nie zastanawiając się nad tym. Mam nadzieję, że tak samo jest z moją muzyką. Ja czy Esperanza Spalding albo Cécile McLorin Salvant – każda z nas ma swoją publiczność, swoje miejsce i może wyrażać się na własny sposób. Każdy artysta – nie tylko muzyk, to może być kucharz – ma swoje miejsce. Całe szczęście, że każdy może być tak eklektyczny, jak chce, i każdy może wybierać własną drogę. Dla mnie jednak najbardziej liczy się tradycja. Nie sądzę, żeby się to kiedykolwiek zmieniło. Mam do niej ogromny szacunek, dla drogi, którą przeszli muzycy z historii, i przeciwności, z jakimi musieli się zmierzyć. Są mi bliscy, bo sama też miałam niełatwą drogę i dzięki temu wiem, skąd się wzięła ich muzyka. Chcę kontynuować tę tradycję.
Czy studiowanie historii jest niezbędne, żeby być muzykiem jazzowym?
Absolutnie! Cokolwiek się studiuje – antropologię, projektowanie czy modę – trzeba znać tego historię, żeby zrozumieć, skąd pochodzi. Trzeba docenić spuściznę i iść do przodu. Nic nie jest wieczne, wszystko się zmienia, drzewa rosną, wydają nasiona i rozkwitają na wiosnę, tak też jest z nami. Dlatego płyta Social Call nie brzmi jak Love and Liberation, a ta płyta nie brzmi z kolei jak materiał, który teraz przygotowuję. Wierzę w ewolucję.
fot. Beata Gralewska
Różnica między Social Call i Love and Liberation jest zadziwiająca. Trudno uwierzyć, że dzielą te płyty tylko dwa lata. Czy faktycznie tak krótko trwał ten proces przemiany?
Tak i nie. Rzeczywiście zajęło to tylko dwa lata, ale ja mam zawsze w zanadrzu tyle utworów, które nie zostały jeszcze nagrane, że na Love and Liberation są jedynie dwa, które nie powstały wcześniej: When I Say, który napisałam w zeszłym roku dla moich dzieci, i Free Your Mind. Legs and Arms i Out The Window dla mnie nie były nowe, napisałam je w szkole średniej. W moim szaleństwie była metoda. Na pierwszej płycie chciałam się przedstawić: „To ja, jestem wokalistką, która śpiewa standardy i szanuje tradycję, a jeśli się spodoba – mogę pójść dalej”. Kiedy okazało się, że ludzie kupują płyty i pojawiają się nagrody, zdecydowałam się na następny krok – drugą płytę: „Teraz pokażę wam moje własne kompozycje i oryginalne brzmienie i mam nadzieję, że to się też spodoba”. Okazało się, że tak, płyty się sprzedawały i posypało się jeszcze więcej nagród. Dlatego idę dalej naprzód, żeby zobaczyć, co jest za rogiem!
Zupełnie nowe brzmienie i dojrzałość twojego głosu na drugiej płycie przywodzą na myśl nie dwa, ale dziesięć lat różnicy. Czy to owoc długich ćwiczeń? Nie miałam zbyt dużo czasu na ćwiczenia. Mam dwie córki, cztero- i sześcioletnią. Dopiero teraz podczas pandemii złapałam trochę oddechu, udało mi się skończyć pisanie książki i orkiestracje na nową płytę. Te dwa lata pomiędzy płytami spędziłam w trasie – to właśnie progres, który słyszysz. Kiedy ćwiczysz, jesteś sama i możesz się rozwinąć na tyle, na ile pozwalają ci własne ograniczenia; kiedy grasz koncerty masz tyle siły, ile reszta muzyków, budujecie siebie nawzajem. Słyszysz rzeczy, które zmuszają do rozwoju, nie ma czasu na analizowanie harmonii i akordów, trzeba to usłyszeć, przyjąć i zareagować. Gimnastykowałam się wokalnie – i nie tylko – na wszystkie strony!
Macierzyństwo jest też niezłą szkołą, bo często zabierałam dziewczynki ze sobą, jeśli byliśmy dłużej w jednym miejscu. Prosto z samolotu jechałam na próbę dźwięku, podczas gdy one ucinały sobie drzemkę, potem kolacja razem, koncert, powrót do hotelu, kładłam je spać i dopiero wtedy miałam chwilę dla siebie. Ciągle w ruchu, nieustanny wysiłek – to jest te dziesięć lat rozwoju w ciągu dwóch lat, które słychać w moim głosie. Czułam się, jakby faktycznie minęło dziesięć lat!
Przeżyłaś dość drastyczną zmianę – trzy lata nieustannej trasy i nagle – kwarantanna. Wszystko się zatrzymało wraz z wybuchem pandemii. Jak to zniosłaś?
Było trudno i łatwo. Wiele rzeczy udało mi się zakończyć. Miałam szansę się zatrzymać i zatroszczyć o siebie fizycznie i mentalnie. Zaczęłam prowadzić szkołę muzyczną online – Jazz Horn Vocal Initiative. Mam około dwustu studentów, uczę ich nie tylko wokalu i improwizacji na progresji akordów, ale i marketingu, biznesu, praw autorskich, PR-u i zarządzania mediami. Uczę ich mojego życia! Dzielę się wszystkim, co dotąd przeszłam, i mówię, jak do tego dojść. Sprawia mi to dużo radości – no i mam na rachunki teraz, kiedy nie ma koncertów. Jestem kobietą renesansu – zawsze znajduję wyjście.
Czyli szklanka jest zawsze do połowy pełna?
Tak, staram się zawsze zachować optymizm i wiarę. Spotkało mnie tyle złych rzeczy w życiu, że przestałam się martwić na zapas. Zdecydowałam, że będę zawsze widzieć blask i piękno we wszystkim, co mnie spotyka. Jeśli ktoś ci podstawi nogę, nie wiesz, czy zrobił to specjalnie, czy po prostu nie zauważył albo ma zły dzień. Jeśli się zatrzymasz, żeby go skarcić, możesz tylko pogorszyć sprawę. Lepiej iść dalej i zająć się sobą z lekkością i gracją zamiast ze złością.
Czy pamiętasz swoje pierwsze inspiracje muzyczne? Jazzowe?
Dwie wokalistki sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać – co ja robię ze swoim życiem? Pierwszą była Sarah Vaughan. Śpiewała Shulie-A-Bop z Johnem Malachim, Joe Benjaminem i Royem Haynesem. Miałam szesnaście lat i po raz pierwszy usłyszałam improwizację. Zniszczyłam tę płytę, odtwarzając ją bez końca.
To była pierwsza płyta, którą kupiłaś?
Nie, to była składanka zrobiona przez mojego nauczyciela w liceum Rogera Boykina, który nie mógł zrozumieć, jak można się nie interesować jazzem, z moim imieniem! Dla mnie jazz był nudny, kojarzył się z muzyką dla starych ludzi. Wolałam słuchać Brandy! To jej płytę jako pierwszą kupiłam za kieszonkowe. Mój nauczyciel nie odpuścił i podarował mi specjalnie dla mnie wybrane nagrania. Mam to CD do tej pory, chociaż jest kompletnie zdarte. Jest tam Little Jimmy Scott, Herbie Hancock, Sarah Vaughan, Betty Carter, Eddie Jefferson, Etta James, Etta Jones, Art Blakey and The Jazz Messengers, The Cookers… Tyle różnych stylów… Historia jazzu na jednej płycie. Shulie-A-Bop był pierwszym utworem i kompletnie mnie powalił. Nie wiedziałam, co robić. Gdzie ja byłam przez te wszystkie lata? Wtedy po raz pierwszy zaczęłam kopiować muzykę ze słuchu; nie wiedziałam nawet, co robię, nie znałam teorii i harmonii jazzu, zapisu nut. W chórze uczyliśmy się ze słuchu, bo kiedy zaczynałam jako trzylatka, nie umiałam nawet czytać i pisać. Słuchałam i śpiewałam, powtarzałam to, co słyszę. Wróciłam do mojego nauczyciela i poprosiłam o więcej. Puściłam płytę i zaśpiewałam całą ze słuchu, a on na to, że mam dar… Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Wytłumaczył mi, że niewielu wokalistów to potrafi – harmonizowania kompletnie ze słuchu bez żadnych nut. Wtedy zaczęłam się uczyć teorii i harmonii, historii jazzu. Zostałam zabrana w przepiękną podróż…
A jaka była twoja pierwsza jazzowa płyta?
Oczywiście Sarah Vaughan, Forever Gold.
Kim byli następni mentorzy?
W 2009 roku, po liceum, przeprowadziłam się do Nowego Jorku, gdzie spotkałam Billy’ego Harpera, który prowadził chór w mojej szkole. Spodobał mu się mój wokal i zachęcał mnie do czytania i pisania nut. Stwierdził, że mam „wielkie uszy” [śmiech], w sensie: dobry słuch, i powinnam to wykorzystać. Powiedziałam mu, że nie mam zamiaru nic pisać, chcę tylko śpiewać standardy jazzowe, a on na to: „Naucz się na wszelki wypadek”. On wiedział – ja jeszcze nie. Miałam wtedy osiemnaście lat. Potem poznałam wielu wspaniałych muzyków jak George Cables, Bernard Purdie, Winard Harper, Bernard Lynette, Dee Dee i Cecil Bridgewater, Roy Hargrove – same giganty jazzu. Nowy Jork otworzył przede mną tyle drzwi, tyle możliwości nauki. Chodziłam do Village Vanguard słuchać Marii Schneider, zadawałam jej i wszystkim innym mnóstwo pytań, a oni zawsze odpowiadali. Chodziłam też na jam sessions, żeby dać się poznać. Miałam bardzo wielu mentorów.
Kiedy nastąpił przełom w twojej karierze?
Pierwszy był Konkurs Sarah Vaughan, który wygrałam w 2013 roku. Miałam 22 lata i poczułam, że ludzie zaczynają mnie zauważać i słuchać. Kolejną nagrodą była The Young Lioness (młoda lwica, tłum. BG] na konkursie The Central Brooklyn Jazz Consortium w kwietniu 2015. A potem to już była jazda windą w górę! Konkurs Wokalny Theloniousa Monka, nagrody czasopisma DownBeat, potem nominacje do nagrody Grammy; szło jedno za drugim.
Twoje teksty są bardzo zaangażowane. Czy uważasz, że sztuka powinna być polityczna? Skąd biorą się twoje przekonania?
Całe moje życie jest zaangażowane. Moja sztuka jest wyrazem mojej rzeczywistości. Muzyka pomaga mi pokonać przeciwności bycia czarną Amerykanką w społeczeństwie i branży muzycznej zdominowanej przez mężczyzn. Polityka wita mnie każdego ranka, kiedy wstaję, ale wznoszę się ponad to umiejętnością bycia sobą, zarówno w życiu, jak i w muzyce.
Piszesz utwory z bardzo różnych muzycznych gatunków. Jak przebiega proces ich tworzenia – najpierw wybierasz formę czy to raczej treść ją wyznacza?
Mój proces tworzenia zależy od tego, co czuję. Czasami melodia przychodzi do mnie we śnie lub podczas medytacji albo po prostu kiedy gotuję obiad. Nigdy nie wiem, kiedy to nastąpi, muszę natychmiast przerwać, cokolwiek robię, i zapisać ją lub nagrać. Nigdy nie rozstaję się z moim małym kieszonkowym rejestratorem. Zabieram go wszędzie, nawet do łazienki! [śmiech] Czasami najpierw pojawia się tekst, a później buduję melodię, czasem trwa to nawet lata. Pozwalam utworowi żyć własnym życiem; kiedy będzie gotowy, wróci do mnie. Większość mojej twórczości oparta jest na osobistych przeżyciach. Niektórymi nie jestem gotowa się podzielić albo nie są one wystarczające na nowy utwór. Traktuję ten proces na luzie, bez ciśnienia.
Osiągnęłaś już wiele. Czy następny będzie Oscar? Myślałaś kiedyś o muzyce filmowej?
Absolutnie! Mam dużo kompozycji, o których rozmawiam z Carmen Lundy, bo ona ma doświadczenie w filmie. Mam teraz sporo na głowie, nową płytę z big-bandem, szkołę i swoich studentów, więc staram się utrzymać rozsądne tempo.