Wywiad

Kamil Piotrowicz: doznaję, nie osądzam

Obrazek tytułowy

fot. materiały promocyjne Ideałem byłaby dla niego sytuacja, w której definiuje go tylko muzyka, którą tworzy. Kluczowy jest dla niego nieustanny rozwój. Z powodzeniem łączy kwestie artystyczne z organizacyjnymi. Korzystając z dobrodziejstw tak polskiego, jak i duńskiego szkolnictwa muzycznego, stał się w krótkim czasie jednym z czołowych przedstawicieli młodego polskiego jazzu. Kamil Piotrowicz zapowiada ciekawy, nie tylko muzycznie, rok 2018.

Mery Zimny: Po wydaniu płyty Popular Music zrobiło się o tobie głośno w polskim środowisku jazzowym. W końcoworocznych rankingach i podsumowaniach płyta osiągała najwyższe noty, otrzymałeś kilka nagród i nominację do Fryderyka. Jak sobie radziłeś z tą „sławą” po tak dobrym roku?

Kamil Piotrowicz: Rok 2016 rzeczywiście był bardzo intensywny, ale mam wrażenie, że 2017 jeszcze bardziej. Obecnie moje życie jest nieustanną podróżą, głównie pomiędzy Gdańskiem a Kopenhagą, Warszawą i innymi miastami, w których koncertuję i przebywam. W kwestii nagród, nominacji – to wszystko jest oczywiście ważne i bardzo to doceniam, ale nie uważam, by miało największe znaczenie. Nie ma co się tym sugerować, a już na pewno nie można zwariować. Ogólnie mam ambiwalentny stosunek do oceniania i czuję, że jest to głębszy problem. Właściwie dlaczego mamy żyć w atmosferze rankingów? Zastanawiam się, z czego wynika fakt, że oceniamy muzykę. Kompozycja czy improwizacja są przecież w pewnym sensie jedynie indywidualnym, personalnym sposobem organizacji dźwięków. A dźwięk to częstotliwość czyli wysokość, głośność, długość czy barwa, które otaczają nas nieustannie przez cały czas. Jako muzycy jedynie, i aż, uporządkowujemy je, dodając przede wszystkim własne emocje oraz tworząc określone historie. Takie myślenie o muzyce wymaga przede wszystkim nauki akceptacji oraz pewnej świadomości. Idąc na koncert, staram się przyjmować, doznawać, czuć, a nie osądzać. W związku z tym nie ma dla mnie czegoś takiego jak muzyka trudna w odbiorze, gdyż po prostu jej nie oceniam, tak jak nie oceniam dźwięków otaczającej mnie rzeczywistości.

To, o czym mówisz, tyczy się w zasadzie każdej dziedziny życia. Mam wrażenie, że cały system szkół muzycznych jest dosyć opresyjny i od początku uczy oceniania.

To prawda. Dobrze pamiętam swoje 12 lat w szkole muzycznej, gdybym nie spotkał po drodze odpowiednich ludzi, najpewniej nigdy nie zacząłbym komponować. Od siódmego roku życia gram na fortepianie, pamiętam te wszystkie przesłuchania i egzaminy w szkole, i myślę, że w zasadzie nie miały one sensu. Szkoła może i uczy warsztatu, ale także bardzo ogranicza, każdy jest przecież inny, a stara się nas formować do jednego modelu. Do tej pory pamiętam stres egzaminacyjny, mało było natomiast samej radości grania. Niewiele myśli się również o wsparciu czy przygotowaniu psychologicznym dla młodych muzyków. Klasyczna edukacja nie zmieniła jednak mojej miłości do samej muzyki klasycznej, której słucham chyba częściej niż jazzu.

Maria Pomianowska mówiła mi, że miała taki moment zachwiania w życiu, kiedy skończyła średnią szkołę muzyczną i zdała sobie sprawę z tego, że nie czerpie przyjemności z muzyki, jest natomiast stres i strach przed wejściem na scenę. Równocześnie poznała muzykę azjatycką i zupełnie inny świat, w którym muzyka jest radością. Odkrycie to pozwoliło jej iść dalej.

Temat rzeka i bardzo duży problem. Cieszę się, że to jest już za mną. Stosunkowo późno zacząłem komponować, jakieś dwa lata po zakończeniu szkoły średniej i to tylko dzięki spotkanym po drodze ludziom. W tym czasie, po maturze, rozpocząłem studia prawnicze w Krakowie. Ostatecznie zrezygnowałem z nich po pół roku, a po dwóch latach zdałem do klasy kompozycji profesora Leszka Kułakowskiego na Akademii Muzycznej w Gdańsku.

A kiedy i w jakich okolicznościach pojawił się w twoim życiu jazz?

W drugiej klasie liceum jeden z absolwentów naszej szkoły muzycznej – Igor Demydczuk zorganizował warsztaty. Po nich w mojej klasie zaczęliśmy słuchać dużo jazzu, improwizowaliśmy, organizowaliśmy jamy, chodziliśmy na koszaliński Hanza Jazz Festiwal. Wszystko zaczęło się więc w zupełnie naturalny sposób. Dużą rolę odegrał wtedy w moim rozwoju perkusista Robert Kwiatkowski, to właśnie dzięki niemu odkryłem, że mogę iść w tę stronę. Spotykaliśmy się wszyscy w pracowni Roberta, ćwiczyliśmy, graliśmy free jazz, standardy i własne kompozycje. To jedne z piękniejszych wspomnień. Czysto muzycznie niewiele jeszcze wtedy potrafiłem, raczej chodzi o proces i pewien etap. Zaczęliśmy jeździć też do Darłowa na cykl koncertowy Pociąg do Jazzu, który tworzą wspaniali ludzie – Marcin Cichocki i Marek Lubner. Tam pierwszy raz usłyszałem zespół Fusk (między innymi z Rudim Mahallem na klarnecie basowym), który sprawił, że siedziałem totalnie oszołomiony, zastanawiając się, co to za muzyka! Ten koncert w pewnym sensie zmienił moje postrzeganie muzyki i otworzył przede mną zupełnie nowy świat. Zacząłem interesować się takimi muzykami jak Marc Ducret, Tim Berne, Jacob Anderskov czy Craig Taborn zagłębiając się coraz bardziej we współczesną improwizację. Do Darłowa przyjeżdżały również zespoły polsko-duńskie i takie postaci jak Tomek Dąbrowski, Marek Kądziela czy Tomek Licak. Kiedy usłyszałem od nich o scenie kopenhaskiej, zapragnąłem w przyszłości tam studiować. Oczywiście to wszystko było już po okresie szkoły muzycznej, kiedy sam szukałem własnej drogi. Nieco wcześniej zacząłem też słuchać Krzysztofa Komedy, Tomasza Stańki, Andrzeja Trzaskowskiego czy Mieczysława Kosza – moich pierwszych ogromnych inspiracji. Oni inspirują mnie do dzisiaj. Szczególnie Komeda.

18072017_Piotrowicz.jpg fot. materiały promocyjne

Wszystko szybko się potoczyło...

Tak, bardzo szybko. Świadomie postanowiłem, że chcę iść w tym kierunku około 2013 roku. Większość muzyków jazzowych zaczyna trochę wcześniej, moi koledzy jeździli już na warsztaty do Chodzieży czy Puław. Ja nie miałem o tych rzeczach pojęcia. Myślę jednak, że może to być także pewien plus.

Wróćmy do Kopenhagi. Jak wygląda tamtejszy system edukacji muzycznej i czym różni się od naszego?

Nie można tego porównywać, Dania to zupełnie inny kraj, dużo mniejszy, co organizacyjnie ułatwia wiele rzeczy. Kraj o innej historii, mentalności, geografii. Rhythmic Music Conservatory jest uczelnią bardzo specyficzną, budzącą pewne kontrowersje. W mojej ocenie RMC przede wszystkim stwarza możliwości i stawia na bardzo świadomy rozwój, o którym decydujesz tylko ty. Jest otwarta 24 godziny na dobę, ze stałym dostępem do sal, instrumentów, sprzętu czy studiów nagraniowych. Ostatnio kupili nawet syntezator modularny, którym zacząłem się interesować podczas mojego pobytu w Nowym Jorku i który chcę wykorzystać przy tworzeniu nowej muzyki. Generalnie szkoła daje ci wiele perspektyw, a od ciebie zależy, czy i jak chcesz je wykorzystać. Nikt nie daje żadnych „gotowców” i nie precyzuje, czego masz się nauczyć. Wykładowcy nie dyktują, w którą stronę masz iść, raczej podpowiadają. Ja ogólnie zawsze miałem bardzo duże szczęście do nauczycieli, zarówno w Kopenhadze, jak i w Gdańsku. W Danii są wśród nich Kasper Tranberg, Søren Kjærgaard i Jacob Anderskov.

W takim razie na jakiej podstawie rozliczają cię tam ze studiów?

Obecnie jestem na trzecim semestrze studiów magisterskich, tak zwanym otwartym semestrze EIM, na którym wybór nauczycieli, czy nawet twojej aktywności, zależy od ciebie – możesz również nagrać na przykład płytę. Dostajesz określony, niewielki, budżet, ale oczywiście możesz ubiegać się o stypendia. Uważam, że jest to coś genialnego, gdyż praktycznie sam musisz zorganizować sobie cały semestr edukacji. Uczy to dużej odpowiedzialności i planowania przyszłości. W taki sposób udało mi się wyjechać na dwa miesiące do Nowego Jorku. Nie chcę jednak porównywać systemu duńskiego i polskiego. Uważam, że Gdańska akademia jest równie świetna, a ja mam szczęście uczyć się u profesora Leszka Kułakowskiego, który od samego początku był mi bardzo życzliwy, udzielając mi ojcowskiego wręcz wsparcia. Uczył mnie również wspaniały pianista Sławek Jaskułke, z którym spędziłem bardzo dobry czas, oraz wielu innych nauczycieli, jak chociażby Cezary Paciorek. Dlatego właśnie nie chcę wartościować tych dwóch światów, są różne, a ja chcę czerpać z obydwu.

Gdańsk chyba sprzyja twórczości artystycznej, również ją konkretnie wspierając?

Gdańsk, czy ogólnie Trójmiasto, dynamicznie się rozwija. Chyba nie ma drugiego miasta w Polsce, które aż tak wspierałoby artystów, chociażby dofinansowując płyty, wyjazdy czy projekty. Gdańsk ma swój specyficzny klimat, pewną historyczną aurę, którą można poczuć w wielu miejscach, chociażby na stoczni, gdzie w przestrzeni malarskiej Kasi Ostrowskiej miałem okazję pracować między innymi nad Popular Music. Charakterystyczny jest pewien rodzaj przyjaźni między muzykami, która cementuje i umacnia scenę. Również cały kontekst yassu, lat dziewięćdziesiątych, Miłości, alternatywy. Ważne są też związane z Akademią Muzyczną osobowości, jak profesor Leszek Kułakowski, Sławek Jaskułke, o których wspominałem już wcześniej, czy świetny festiwal Jazz Jantar. Są młode, istotne zespoły, jak choćby Algorhythm, Tomasz Chyła Quintet, Marcin Stefaniak Quartet, Quantum Trio, Confusion Project czy Michał Bąk Quartetto. Większość wydaje swoje płyty w Alpaka Records – niezależnej oficynie, która w perspektywie paru lat ma szansę urosnąć do większych rozmiarów.

Opowiedz coś więcej o twojej wizycie w Nowym Jorku.

Zorganizowałem sobie spotkania z muzykami, którzy mnie interesowali. Jednym z nich był Tim Berne. Gdybym miał wybrać coś ważnego z naszej cywilizacji i wystrzelić w kosmos, byłaby to między innymi jego muzyka. Fascynuje mnie jego twórczość i cieszę się, że mogłem spędzić z nim intensywny i piękny czas. Miałem mnóstwo szczegółowych pytań dotyczących jego procesu twórczego czy pracy z zespołem. Jaka jest relacja między improwizacją a kompozycją? Jaki jest poziom wolnej improwizacji w kompozycji? Czy nakreśla granicę, wyznacza kierunek improwizacji? W jaki sposób? Czy opiera się na zaufaniu i doświadczeniu zespołu czy wynika ona z samej charakterystyki, esencji kompozycji? Tim odpowiedział mi nieco po amerykańsku, że w gruncie rzeczy stara się pisać jak najnaturalniej i jak najwięcej – „I just sit and write”. Zwrócił uwagę na element posiadania stałego zespołu i prowadzenia konsekwentnej, opartej na dużej ilości prób, żmudnej pracy. Dało mi to wiele do myślenia. Berne powiedział mi także, że w komponowaniu ważna jest dla niego przede wszystkim ciekawość tego, co dalej w muzyce, cokolwiek by to dla mnie, dla niego czy kogokolwiek innego oznaczało. Od czasu tego spotkania widzę u siebie duże zmiany. Wcześniej komponowanie to był głównie proces inspiracyjno-natchnieniowy. Teraz czuję nowy etap, może nawet nieco bardziej pragmatyczny. W efekcie stworzyłem naprawdę sporo nowych utworów o innej specyfice.

Kontynuując to, o czym mówiłeś w kontekście Tima Berne'a – na ile ten zapis jest dokładny, a ile jest przestrzeni na swobodne granie – jak ty, pisząc, zagospodarowujesz kompozycyjną przestrzeń?

Tim pracuje ze swoimi muzykami siedem lat, doskonale ich zna, darzy zaufaniem, i jest to relacja wzajemna. W mojej ocenie udało mu się osiągnąć coś, o czym wielu marzy, czyli wypracowanie jednocześnie zespołowego i indywidualnego języka – to znaczy, że podczas koncertu solo Matta Mitchella jest nie tylko wyłącznie własne i autonomiczne, ale jest też elementem języka kompozytorskiego Tima Berna. To delikatna i fascynująca, ale jednak bardzo duża różnica, prowadząca do wielu kolejnych, szerokich pytań. Czym tak naprawdę jest indywidualizm we współczesnym jazzie? Jak wypracować własny język? Czym jest zespół jazzowy i zachodzące w nim relacje? Odpowiadając ogólnie na twoje pytanie, w zasadzie zapis zależy od tego, z kim grasz i tworzysz zespół. Myślę, że z sekstetem jesteśmy obecnie na bardzo ciekawej i nowej drodze. Przeszliśmy już całkiem długi proces i wchodzimy na coraz wyższy poziom, z czego się cieszę. Dotarliśmy się, jest też między nami zaufanie. Świadomie przekraczamy kolejne, coraz bardziej ekstremalne bariery, co jest ważne szczególnie w muzyce improwizowanej.

Na koncertach grasz już nowy materiał, czy to oznacza, że niedługo będzie kolejna płyta?

Mam mnóstwo muzyki w głowie i ciągle coś piszę. Rok 2018 przyniesie dużo nowych perspektyw i projektów. Będzie bardzo intensywnie koncertowo, płytowo i organizacyjnie. Na pewno jedziemy z sekstetem do Bremy na jazzahead!, do Koszyc na Hevhetia Festival, klaruje się też przed nami bardzo ciekawa jesień. W marcu europejska trasa nowo powstałego tria skandynawskiego Lawaai. Myślę, że to, co będzie się działo może zaskoczyć wiele osób.

Wróćmy jeszcze do twojej ostatniej autorskiej płyty Popular Music. Z perspektywy czasu ten nieco przewrotny tytuł nabrał głębszego znaczenia?

Chciałbym, aby każdy interpretował ten tytuł po swojemu. Natomiast dając taki tytuł, chciałem trochę zwrócić uwagę na to, czym jest gatunek, kanon, czy potrzebujemy dzielić muzykę, na przykład na jazz i muzykę popularną. Klasyfikowanie jest problematyczne, narzuca pewien sposób myślenia, uruchamia system skojarzeń i stereotypów. Osobiście nie chcę funkcjonować w określonym gatunku, bo zbyt wiele mnie w muzyce ciekawi. Mimo wszystko nie chciałbym być nazywany kompozytorem czy pianistą jazzowym. Gatunkowanie oczywiście pomaga nam systematyzować, ale wpycha też do szufladek, wystarczy nazwać kogoś frytowcem i już większość osób ma raczej negatywne skojarzenia. Wielu ludzi free jazz kojarzy z atonalnością, chaosem, a to przecież błąd. Free to sytuacja wolności, akceptacji, proces, w którym może być miejsce na wszystko, również piękną melodię. Niektórzy ciągle żyją w latach sześćdziesiątych, ale na szczęście wielu młodych muzyków, choć nie większość, ma podobne – szersze i bardziej otwarte – spojrzenie na tę kwestię. Widzę tutaj pewne zmiany, ale następują one zbyt powoli, zresztą nie tylko w dziedzinie muzyki. Ogólnie mam wrażenie, że napięcie, które możemy zaobserwować w świecie, związane jest między innymi z niemożnością adaptacji do możliwości, które stwarzają nam perspektywę większego rozwoju. System nie nadąża za aktualizacjami. Myślę, że w 2018 roku będziemy świadkami wielu zmian.

Czyżby przemawiała przez ciebie kolejna pasja?

Fascynuje mnie nowy świat i jego perspektywy. Rozwój takich technologii, jak na przykład blockchain. Interesuje mnie też geopolityka, to jak wpływa i definiuje nas miejsce, geografia, plansza. Wydaje mi się, że dzisiaj trzeba myśleć inaczej, wszystko zbyt szybko się zmienia.

Wracając do twojego sekstetu, czy jest on twoim dream teamem?

Zespół jest świetny, jesteśmy zżyci, łączy nas przyjaźń. Od pierwszego koncertu wiedziałem, że będzie dla mnie czymś ważnym. W tej chwili jestem z tym zespołem szczęśliwy i, co ważne, widzę w tych ludziach chęć pracy i rozwoju. To mnie najbardziej cieszy. Dużo nauczyłem się od chłopaków, to bardzo cenna wymiana, czuję też, że grając z nimi rozwinąłem się jako muzyk i kompozytor. Z Emilem Miszkiem i Piotrkiem Chęckim gram najdłużej, debiutowaliśmy jeszcze w kwintecie. Z Kubą Więckiem poznaliśmy się na którymś z konkursów, chyba w Blue Note w Poznaniu, chociaż bliższy kontakt nawiązaliśmy w Kopenhadze. Andrzeja Święsa i Krzyśka Szmańdę doskonale znałem z płyty Druglum III zespołu Soundcheck. Kiedy pojawiła się okazja do wspólnego grania, od razu im to zaproponowałem.

Mówiłeś, że ważne są dla ciebie próby, dużo zatem próbujecie?

Właśnie przez długi czas próby nie były dla mnie ważne, szliśmy na żywioł. Dawaliśmy sobie dużo wolności. Jednak teraz, po nowojorskich doświadczeniach chciałbym zacząć bardziej regularną pracę i skupić się na szczegółach, by wejść na jeszcze wyższy poziom gry. Chciałbym wypracować nasz język muzyczny, który do tej pory kształtował się naturalnie. Teraz chcę to nieco okiełznać, podejść w bardzo świadomy sposób. Jako kompozytor zacząłem myśleć inaczej. Wydaje mi się także, że dla zespołu ważne jest wejście w taką atmosferę pracy nad niuansami, artykulacją, dynamiką, kolorystyką itd.

Powiedziałeś kiedyś, że na twojej kopenhaskiej uczelni jedną z pierwszych i ważnych rzeczy, o którą cię zapytano, było to, czym dla ciebie jest muzyka.

Tak i to była pierwsza i chyba największa różnica, którą zauważyłem na akademii w Kopenhadze. Na wstępie zapytano mnie, o co mi chodzi w muzyce, kim muzycznie jestem, co na jej temat sądzę i czym dla mnie jest. To bardzie ciekawe, kiedy ktoś zadaje ci takie pytania nie prywatnie, ale podczas zajęć.

Brzmi, jak filozoficzne rozważania.

Tak. Rozmawiamy o tym, w jakim aktualnie momencie jesteśmy ze swoją muzyką, co zamierzamy, czego ostatnio się nauczyliśmy czy czego doświadczyliśmy. Choć na dłuższą metę takie rozmowy mogą być irytujące i trochę męczące, pozwalają jednak pewne rzeczy sobie uświadomić.

Zatem o co ci chodzi w muzyce?

Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Przypuszczam, że muzyka jest dla mnie rodzajem myśli, sposobem komunikacji, jest też czymś bardzo tajemniczym. Fascynuje i inspiruje mnie sam proces jej tworzenia. Wydaje mi się także, że brakuje rozmowy o połączeniu muzyki, szczególnie jazzu, z innymi sztukami. Mówiliśmy o tym z Jasonem Moranem, genialnym pianistą, który udzielił mi w Nowym Jorku lekcji. Opowiadał, że uwielbia odwiedzać muzea i oglądać obiekty z różnych stron. Może się wtedy do nich zbliżyć, przyjrzeć z tyłu, z lewej czy prawej strony, mając w efekcie wiele perspektyw. I teraz pytanie – czy na muzykę także możemy spojrzeć w taki sposób?

Chciałbyś uczestniczyć w projektach łączących różne rodzaje sztuki czy bardziej chodzi ci o naukę szerszego spojrzenia i szukanie nowych perspektyw w samej muzyce?

Bardziej niż robienie takich projektów interesuje mnie, jak doświadczenia obcowania z innymi rodzajami sztuki wpłyną na moją muzykę.

Ktoś ci pomaga w kwestiach organizacyjnych, odciąża cię czy zajmujesz się wszystkim sam?

Wszystko robię sam, ale myślę, że to się wkrótce zmieni. Będzie to jednak nowa forma, dużo ciekawsza niż posiadanie menedżera. Ogólnie lubię organizować, łatwo mi to przychodzi i myślę, że jestem w tym dobry. To bardzo rozwijające – łączenie sztuki, świata artystycznego ze sferą organizacyjną.

Na czym obecnie zależy ci najbardziej?

Chcę intensywnie się rozwijać i czerpać z wielu źródeł. Chciałbym myśleć kreatywnie, nie tylko muzycznie, ale i w szerszym kontekście – stworzyć przede wszystkim sobie, ale przez to też innym, możliwości, które pozwolą na realizację własnych projektów, niezależnie od ich charakterystyki. Chciałbym mieć na uwadze słuchacza, traktować go poważnie, dotrzeć do niego, jednak przy nadrzędnej akceptacji własnego procesu twórczego, który może poprowadzić mnie przecież w różnych kierunkach. Zasadne są też pytania o korelację treści i formy, szczególnie w kontekście marketingu i social mediów. Skupiam się na teraźniejszości i przyszłości, na którą mam realny wpływ.

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 01/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO