Wywiad

Łukasz Stworzewicz: jestem znikąd i z niczego.

Obrazek tytułowy

fot. Katarzyna Kukiełka

Łukasz Stworzewicz – pseudonim Silberman. Miał zostać prawnikiem, jest perkusistą i jednym z ciekawszych polskich muzyków z jazzowym rodowodem. Ukończył Wydział Jazzu na Akademii Muzycznej w Katowicach. Do tej pory wydał cztery płyty. Jego muzyka jest żywą historią, bowiem inspiracje czerpie głównie z życia.

Mery Zimny: Dlaczego Silberman? Kryje się za tym jakaś historia?

Łukasz Stworzewicz: Silberman to był mój pradziadek. Kiedy zacząłem szukać informacji na jego temat, dowiedziałem się, że był miłośnikiem sztuki i... jednej ze wspanialszych gier świata. Niesamowicie ciekawy człowiek, do tego stopnia, że jego nazwiskiem postanowiłem nazwać zespół i sygnować nim cztery dotychczas nagrane płyty. To nie koniec rodzinnych konotacji. Na drugiej płycieAre You A Wizard, Sir? jest taki kawałek Enoch, to po prababci, tak miała na nazwisko. Ona również była niezwykle ciekawą osobą, o bardzo pogmatwanych losach. Tych historii jest więcej, a większość z nich poznałem, szukając informacji o swojej rodzinie w internecie i lokalnych muzeach historycznych. Nic nie wymyślam, biorę to, co mi się przytrafia.

Twoja muzyka to zatem żywa historia! Ciekawe, zwłaszcza, że słychać w niej pewną ciągłość, coś, co jest trzonem, na którym budowane są kolejne, nowe rzeczy.

Nie do końca wiem, co to jest, pewnie ja sam, w końcu w tej muzyce – na scenie i na płytach – zostawiłem całego siebie. Niemniej jednak stylistycznie jest spora różnica między moimi płytami. Ostatnia – Pieśni gęsi kanadyjskich – jest kontynuacją wcześniejszej Silberman and Three of a Perfect Pair. Tutaj jest ogromna wolność, zapisany materiał to około 20 procent, reszta to kolektywne poszukiwania. Ale dwie pierwsze płyty były materiałem programowym, niemal wszystko było napisane, bałem się wtedy szukać muzyki. Kiedy jednak tego słucham, rzeczywiście czuję jakieś podobieństwa, wydaje mi się, że mogły być podobne jakieś emocje, które mi towarzyszyły. Co to jest dla ciebie?

Sama nie wiem, ciężko to nazwać, ale na pewno czuć w tej muzyce jedną, konkretną osobę.

Dla mnie to jest jakaś prawda. Mimo że opowiadałem o różnych rzeczach, to byłem w tym całym sobą. Dotąd miałem o czym mówić, czego efektem są cztery płyty. Nie wiem, czy tak będzie dalej, może nie. Czekam. Może nic do mnie nie przyjdzie, wtedy zacznę robić coś innego.

Kiedy komponujesz, ile wolności pozostawiasz muzykom?

Jak wspomniałem, kiedyś większość zapisywałem, teraz moja muzyka opiera się głównie na improwizacji. Na tych pierwszych rzeczach sporo było naleciałości tego, czego słuchałem – King Crimson, Genesis, Frank Zappa i mnóstwo yassu. W tamtym czasie myślałem, że muzyka powstanie wtedy, kiedy wszystko zaaranżuję. Teraz odwrotnie, pozostawiam miejsce na improwizacje, bo wiem, że kiedy gram ze świetnymi muzykami, to razem możemy dojść w niesamowite miejsca i stworzyć coś, na co ja sam mógłbym nie wpaść. Poza tym, dla tak dobrych instrumentalistów nie śmiałbym aranżować więcej, niż 20 procent muzyki, to ich może w pewien sposób ograniczać.

Jak zaczynałeś? Kto cię uczył gry?

Taką pierwszą osobą był Jurek Górka, świetny bębniarz z Andrychowa. Przez długie lata prowadził wspaniały klub jazzowy w tym mieście – 69. Tam grywali najwięksi, między innymi Michał Urbaniak, Bill Bruford, Victor Bailey, czy saksofonista Bill Evans, zespoły takie jak Tie Break czy Łoskot. Zacząłem tam chodzić, kiedy miałem 14 lat, to był pierwszy moment zetknięcia się z jazzem, czyli dosyć późno. Niestety klub już nie istnieje. Tak mi się w ogóle Polska kojarzy – dobre rzeczy mają małe szanse, by przetrwać.

A Jurek Górka?

Zobaczyłem, jak gra na bębnach i tak mi się spodobało, że na drugi dzień do niego zadzwoniłem i zapytałem, czy też mogę spróbować. Ostatecznie uczył mnie przez rok, po czym poszedłem do Adama Buczka, mojego późniejszego profesora na Akademii Muzycznej w Katowicach. Ten przez rok przygotowywał mnie do studiów, na które dostałem się za drugim podejściem. Adam Buczek dał mi zaplecze techniczne, z kolei Jurek Górka pokazał mi bardzo dużo muzyki i uświadomił, czym ona jest. Górka zrobił coś wspaniałego – wszczepił we mnie muzykę, bo ja jestem znikąd i z niczego. Moi rodzice nie są muzykami, nie wyniosłem tego z domu. Ojciec chciał zostać perkusistą, dlatego czasami się śmieję, że jestem jego spełnionym marzeniem. Ale ja nie czuję się super bębniarzem, mnie fascynuje muzyka, nie instrumentarium. Nie zachwycam się techniką, tym, że ktoś wymiata na instrumencie, ale samą muzyką i tym, co ze mną może zrobić. A tak w ogóle, to ja miałem być prawnikiem. Tak jak tata.

To dlatego napisałeś gdzieś: „Miałem nie grać, nie pisać muzyki, nie palić papierosów” – to pomysł twojego taty?

Tak. [śmiech] Miałem być superprawnikiem. Tata mi kiedyś powiedział, że gdybym poszedł na prawo, byłbym geniuszem. Czasami śmieję się, że niepotrzebnie mi o tym wspomniał, bo wtedy przestało mnie to interesować.

W twojej muzyce, zwłaszcza tej z dwóch ostatnich płyt, wyczuwam duże poukładanie, ogromną precyzję. Ostatnią płytę w recenzji porównywałam do rysunku architektonicznego...

[śmiech] A ja to odbieram inaczej, na pewno nie jako coś poukładanego. Ale może to wcale tak bardzo się nie wyklucza? Może to tylko pozory? Kiedyś rozmawiałem z kolegą, który także lubi otwarte formy, a który zauważył, że w tych najbardziej otwartych rzeczach, jakie grał, po ich odsłuchaniu wydawało mu się, że wszystko jest tak bardzo precyzyjne, poukładane, jakby zaplanowane. Dlatego zapytałem cię, jak odbierasz moją muzykę – bo skąd ona wychodzi to jedno, ale gdzie i do kogo trafia, to już inna kwestia.

Chciałeś studiować prawo, a to jednak trochę ścisła dziedzina.

Mimo totalnej nielogiczności we mnie, jestem jednak trochę logiczny, tylko ja tej logiki po prostu nie używam. Może dlatego, że nie dbam za bardzo o rzeczywistość, ona mnie nie interesuje. Krystyna Miłobędzka podczas spotkania powiedziała mi ładną rzecz: „Są wiesze, które wychodzą z człowieka same”. Nie poprawiasz ich, nie wracasz do nich, nawet jeśli są w nich jakieś błędy, to muszą zostać, bo te wiersze właśnie takie mają być. Coś takiego przytrafiło jej się trzy, cztery razy w życiu. I może właśnie coś podobnego dzieje się podczas gry, kiedy czujesz swego rodzaju chemię z pozostałymi muzykami. Wszystko wtedy samo płynie, nie pytasz skąd, nie zastanawiasz się dlaczego i po co, to po prostu współgra i współbrzmi.

Ty sam należysz do tego typu osób, które lubią układać i porządkować sobie świat?

Ja bym chciał, żeby świat taki był, ale rozumiem, że i tak już go nie ułożę, dlatego dobrze czuję się też jako destruktor. Może bardziej chciałbym kontrolować niż układać, ale kiedyś – przy płycie z Janem Peszkiem – zrozumiałem, że na żadną kontrolę także nie ma szans. Nie powiem, że przy tej płycie się super bawiłem, bo było to stresujące doświadczenie, zawsze się stresuję, kiedy nagrywam, ale tam było takie: „Wow! To w taką stronę może iść?! Naprawdę może to ze mną robić coś takiego, czego sam nie przypuszczałem i nie wiedziałem?”. To było niesamowite doświadczenie. Dużo tej muzyce dały wiersze Krystyny Miłobędzkiej. Pomysł, by je wykorzystać, miałem w głowie od 2010 roku. Musiałem czekać sześć lat, żeby go zrealizować.

Nie było okazji czy nie miałeś skonkretyzowanego pomysłu?

Ten pomysł dojrzewał razem ze mną. Któregoś dnia rozmawiałem z Mateuszem Gawędą, który zaproponował, byśmy zrobili coś wspólnie z basistą Kubą Mielcarkiem. Pograliśmy, okazało się, że pojawiła się dobra energia, powiedziałem im, że mam pomysł na wykorzystanie wierszy i tak to się zaczęło. Cała historia była dosyć zabawna. Najpierw nagraliśmy muzykę, a później zacząłem zastanawiać się, kto mógłby przeczytać wiersze. W końcu wpadłem na pomysł, że idealny byłby Jan Peszek. Mój tata chodził z nim do szkoły podstawowej, ale od tamtej pory nie mieli kontaktu, poprosiłem jednak, by spróbował popytać. Udało mu się zdobyć numer telefonu, zadzwoniłem, opowiedziałem o swoim pomyśle, a Peszek stwierdził, że jest zainteresowany i zaprosił mnie do siebie. Na spotkaniu zaproponował, że może załatwić nam studio nagraniowe, ale ja miałem już inny pomysł. Chciałem nagrać jego głos na piękny, japoński szpulowy magnetofon, który miałem. Przy drugiej wizycie u niego w domu przywiozłem sprzęt i mikrofon, Peszek przeczytał raz tekst, po czym go nagrałem. Nie słyszał naszego materiału, zarówno on, jak i ja nie chcieliśmy tego. Chodziło mi o to, by przeczytał wiersze Miłobędzkiej tak, jak je odbiera. Później namówiłem go na koncerty, premierę mieliśmy w Bielsku-Białej. Podczas tego koncertu zapytał, czy może mówić, że jest w moim zespole. [śmiech] Wspaniały człowiek!

_MG_47920.jpg fot. Katarzyna Kukiełka

Cała historia brzmi niesamowicie!

Ale to nie koniec! Nagraliśmy wiersze, materiał był już złożony, a ja nie wiedziałem co z prawami autorskimi i czy Krystyna Miłobędzka zgodzi się na ich wykorzystanie. Ostatecznie wpadłem na pomysł, że wyślę do pani Miłobędzkiej list. Zacząłem od tego, że ją kocham. [śmiech]

Naprawdę? Nie wierzę! Poza tym, teraz się pisze jeszcze takie listy?!

Tak, bo ja ją kocham, naprawdę. A dokładniej to napisałem, że jej wiersze pozwalają mi przetrwać. Dla mnie to tak, jakby komuś powiedzieć, że go kochasz, tylko piękniej. „Kocham cię” mnie nie rusza, a coś takiego wręcz przeciwnie. I wyobraź sobie, że ona mi odpisała! Co więcej, napisała wierszem, a sam list dołączony jest do każdej płyty – „ Dziękuję, że tam jestem, że Pan mnie w tę muzykę zabrał” – to jej słowa.

Jak udało ci się z nią skontaktować, skąd wziąłeś adres?

Przez jedno z biur literackich i mężczyznę, który wydaje jej wiersze. Bardzo chciałem się spotkać z panią Krystyną i on mi w tym pomógł. Któregoś wieczoru zadzwonił i powiedział, że następnego dnia mogę ją odwiedzić w poznańskim domu. Pojechałem więc, spędziliśmy trzy niesamowite godziny. To było spotkanie mojego życia! Ja jej wiersze znałem wtedy od 10 lat, natknąłem się na nie przypadkiem w jakiejś gazecie. Już na pierwszej z płyt, w dołączonej do niej notce, pisałem, że jestem z tą muzyką „współżywy, współczynny i współwinny. Czekam”. Najważniejsza historia mojego życia związana jest właśnie z nią i tym spotkaniem.

Jak wyglądało składanie materiału, łączenie muzyki z głosem Jana Peszka?

Generalnie wiedziałem, gdzie chcę jaki tekst, miałem problem tylko z jednym – jestem do znikania. I tutaj muszę wspomnieć o Michale Rosickim, który miksował moje wcześniejsze płyty. To on znalazł najbardziej odpowiednie miejsce w muzyce dla tego ostatniego wiersza. Zrobił to tak, że tekst tłumaczy muzykę, nie na odwrót. Poza tym ten wiersz trochę zdradza to, kim jestem.

jestem do znikania

chcę niczym świadczyć niczego wziąć niczego mieć nikogo zatrzymać

i te żal się Boże podróże żeby mnie było więcej żeby mi się dużo widziało

jestem wszystkim czego nie mam furtką bez ogrodu

(Krystyna Miłobędzka)

Skąd biorą się twoje kompozycje?

Coś się musi zadziać w moje głowie. Rzeczywistość raczej tego nie wyzwala, jest nudna i przereklamowana.

Na szczęście jest alternatywna rzeczywistość.

Tak, na przykład filmy, muzyka i świat emocji. Najbardziej interesują mnie emocje, najciekawsze rzeczy stworzyłem będąc pod wpływem tych pochodzących z „dziwnych”, nieco mrocznych okolic. Wiesz, o czym tak naprawdę jest muzyka?

O czym jest twoja muzyka?

No właśnie, o czym? Wydaje mi się, że cała muzyka jest o miłości, o wszystkich jej rodzajach. Jeśli oczywiście nie patrzymy na nią pod kątem technicznym i bierzemy na poważnie, wtedy muzyka może być tylko o emocjach. Nie chodzi o to, że rodzi się z emocji, one są raczej jej przewodnikiem, towarzyszą jej. Możliwe, że wszystkie prawdziwe rzeczy są o miłości. Kiedy z kimś grasz, jest pomiędzy wami chemia, zaglądasz tej osobie w oczy i jest ogień [śmiech]. Mam taki jeden kawałek Kokon, niesamowicie obsesyjny numer. Kiedyś myślałem, że nie ma sensu, ale po czasie stwierdziłem, że to chyba mój najlepszy utwór, zbudowany z prawdziwych emocji. Jednocześnie, kiedy go teraz słucham, myślę sobie, że już nie znam tego gościa, który go stworzył. Bardzo dobrze czuję się w trio z Mateuszem Gawędą i Kubą Mielcarkiem. Wiem, że są bezkompromisowi. W ogóle mam małą tolerancję na to, co mógłbym grać i z kim. Nie mogę na przykład grać standardów. Na nie trzeba być najbardziej przygotowanym. One wymagają takiego myślenia, że ktoś je napisał dla ciebie, a nie, że skoro wszyscy grają standardy, to ja też sobie pogram. Chciałbym kiedyś coś takiego zrobić, ale po swojemu, muszę tylko wiedzieć po co.

Jak to się więc stało, że na ostatniej płycie z Maćkiem Obarą jest kompozycja Nino Roty La strada? To nie jest zresztą jedyny przykład.

To temat z filmu Felliniego – reżysera, którego uwielbiam, świetnie znam i wydaje mi się, że rozumiem. W La stradzie jest najlepiej na świecie pokazany obraz depresji – kiedy wstaje słońce i nagle wszystko znika, jest koniec. I ta linia melodyczna, niby prosta, ale ma w sobie coś nieprawdopodobnego... Pamiętam, jak prosiłem Maćka, by grał tylko temat, żeby to w pełni wybrzmiało. Kocham ten numer!

À propos inspirujących artystów, a raczej artystek: jest nią dla ciebie też Magdalena Abakanowicz, której abakany znalazły się na okładce jednej z płyt.

Kiedyś miałem całą listę swoich bohaterów, ona była jednym z nich. Czasami jest tak, że nie wystarczy samo dzieło, trzeba kogoś posłuchać – co i jak mówi – i wtedy dopiero wiesz, czujesz, że to jest ten człowiek. Twój człowiek. Kiedyś czytałem piękny wywiad, jakiego udzieliła Magdalena Abakanowicz. Ta „wielka” kobieta mówiła, że ma w sobie dużo pokory i goryczy. Była świetną obserwatorką, powiedziała, że wydrąża abakany, by przedstawić pozbawionych wnętrza ludzi – ślepy tłum pełen ubogich jednostek. To wszystko, jej postrzeganie świata, jest mi bardzo bliskie. To, że abakany znalazły się na okładce mojej płyty, to też trochę przypadkowa sytuacja. Byłem kiedyś na wystawie jej prac, zrobiłem zdjęcie, które później, kiedy już ten zamysł miałem w głowie, wysłałem do niej z prośbą o zgodę na użycie. I ona mi tę zgodę podpisała.

„Jej twórczość to siekiera, którą wyrąbuje sobie przestrzeń by móc oddychać” – to słowa, które napisałeś kilka lat temu w kontekście swojej muzyki. Ogromna siła rażenia.

Dopóki mam o czym mówić i mam siłę, by to robić, to to robię. To jest mój sposób, by żyć. Dla Magdaleny Abakanowicz tym sposobem były maszerujące abakany, dla mnie – muzyka. Te słowa idealnie wyrażają ten stan, lepiej nie da się chyba tego uchwycić. Od ostatniej płyty jestem „sierotą”, nie wiem, dokąd pójdę. Nie mam nic. Czekam.

Jest jakaś niecierpliwość?

Nie, nie mam presji. Spokojnie czekam. Potrzebuję tylko czegoś się chwycić, choćby czegoś małego.

Okładki twoich płyt są bardzo spójne z muzyką, zwłaszcza dwie ostatnie. Jak to było z Pieśniami gęsi kanadyjskich?

Na okładce znalazła się grafika Anny Sadowskiej Wyznanie. Ta muzyka jest o miłości. Gęsi kanadyjskie – to jest historia! Kiedyś wpadła mi w ręce dziwna książka Diane Ackerman Alchemia umysłu. Przeczytałem tam historię, która bardzo mi się spodobała, nie wiem czy jest prawdziwa, ale nie jest to istotne. Ackerman pisze o śpiewających gęsiach kanadyjskich – podobno jest taka odmiana. Samiec i samica zawsze o tej samej porze na przemian śpiewają dwie części pieśni. Co więcej, parują się raz na całe życie. Piękny jest finał, bo kiedy któreś z nich umiera, to drugie śpiewa całość – część samicy oraz samca – i do końca życia zostaje samo.

A tyle się zastanawiałam, o co chodzi z tym tytułem!

Tak, nawet jeśli to nieprawdziwa historia, nadal pozostaje piękną. A tytuły, na przykład Kołysanka dla już uśpionych, są dla wszystkich depresyjnych typów tego świata.

To na zakończenie powiedz, z jakim muzykiem bardzo chciałbyś teraz zagrać?

Na pierwszym miejscu jest Steve Lehman.

To może wyślij list?

[śmiech]

W końcu masz szczęście do takich rzeczy.

Tak, w ogóle jestem szczęściarz, choćby z tego powodu, że do tej pory mogłem być tym, kim chciałem być.

  • Krystyna Miłobędzka

„Jestem. Współżywa, współczynna, współwinna. Współzielona, współdrzewna. Współistnieję. Ty jeszcze nie wiesz co to znaczy. Obdarowana przenikaniem. Znikam jestem. Współtrwam (z Tobą) w tym szklistym dniu (z tym szklistym dniem w którym znikam) który znika ze mną tak lekko. Nie wiem co to znaczy. Współotwarta z oknem, współpłynna z rzeką. Jestem żeby wiedzieć znikam? Znikam żeby wiedzieć jestem? Cała ale całej nigdzie nie ma. Współprzelatująca, współniebna. Pół wieku żyłam po to!”

autor: Mery Zimny

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 04/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO