fot. Lech Basel
Wykruszają się szeregi ojców założycieli polskiego modern jazzu. Nic sobie z tego nie robi ten, który hasło Polish Jazz pierwszy poniósł w świat, i który przez ponad sześć dekad pracował solidnie nad wzrostem jego wartości. Na szczęście nadal aktywny – komponujący, nagrywający, koncertujący, edukujący i organizujący. O czym opowiada Zbigniew Namysłowski w JazzPRESSie, dokładnie rok przed swoimi osiemdziesiątymi urodzinami.
Jerzy Szczerbakow: Pod koniec lipca wstrząsnęła nami wiadomość o tragicznej śmierć Grzegorza Grzyba, muzyka, z którym współpracowałeś od wielu lat. Jak go wspominasz? Jak w ogóle do tego doszło, że zaczęliście razem grać?
Zbigniew Namysłowski: Grzegorza zarekomendował nam Czarek Konrad, który postanowił odejść z zespołu, ponieważ miał inne plany i inne projekty. Było to po nagraniu płyty Secretly & Confidentially (grudzień 1993 roku – przyp. red.) i płyty z góralami – Zbigniew Namysłowski Quartet with Zakopane Highlanders Band". W obu przypadkach w składzie byli Czarek Konrad, Leszek Możdżer i Zbigniew Wegehaupt. Rekomendacja Grzyba przez Czarka okazała się niezwykle trafna. Grzegorz znał na pamięć cały mój repertuar, tak jakby przygotowywał się do współpracy ze mną. Praca z nim okazała się niezwykle prosta, bowiem Grzesiek uczył się wszystkiego błyskawicznie, bez znajomości nut potrafił zrealizować najtrudniejsze aranże, niekoniecznie w metrum 4/4. Pamięć miał wręcz niewiarygodną.
Możesz przypomnieć jakąś związaną z nim anegdotę?
Jego największą „innością” było niestosowanie jakichkolwiek używek. Nigdy w życiu nie tknął alkoholu w żadnej postaci, nie palił papierosów ani nic innego. Nie pił nawet kawy ani herbaty. Był zapalonym, czynnym kolarzem, w związku z tym jadł ciągle słodycze, aby mieć siłę do jazdy na rowerze. Miał jednak niezwykły talent do odgrywania roli pijaka. Zdarzyło nam się kilkakrotnie za granicą, gdy Grześ wytaczał się z samochodu, udając pijaka, że witający nas managerowie z wielkim niepokojem pytali nas, czy będzie zdolny zagrać koncert. Pewnego razu w Berlinie udało się Grzesiowi oszukać lekarzy, i to lekarzy od uzależnień. Stwierdzili oni, że mamy kłopot z Grzesiem, i pytali, czy on często tak się upija. Jeden lekarz nawet zaproponował darmowe leczenie. Jakież było ich zdziwienie, kiedy na koncert Grześ przyszedł zupełnie trzeźwy.
Twoja ostatnia płyta to Polish Jazz – Yes!. Wydana w Twoje 78 urodziny jako 78 pozycja w kultowej serii płytowej Polish Jazz. Grasz nadal ten materiał na koncertach, ale chyba nie tylko. Czy pojawiły się już jakieś plany związane z wydaniem następnej płyty?
Tak. Mam już napisany program na dwie płyty. Teraz dużo zależy od Warnera (do którego należą Polskie Nagrania, wydawcy serii Polish Jazz – przyp. JS), żeby zobaczyć, co da się z tym zrobić. Oni wydali moją ostatnia płytę Polish Jazz – Yes!, oni też wydają różne reedycje starszych płyt, na przykład The Q Open, która pojawiła się na wiosnę tego roku. Tak więc mam nadzieję, że również następne płyty uda się z nimi zrobić.
fot. Lech Basel
Chodzi o dwupłytowy album twojego kwintetu czy o dwa różne projekty?
Dwa projekty. Jedna płyta byłaby kwintetowa z nowym repertuarem, a drugą chciałbym nagrać ze „smykami”, być może nadarzy się okazja, by była to Orkiestra Aukso. Mamy zaplanowanych kilka wspólnych występów i właśnie piszę do tych koncertów program. Będzie to zupełnie inna muzyczka niż ta, do której wszyscy są przyzwyczajeni, że Namysłowski to ten folklor… Do znudzenia…
Ten zarzut „folkloru” jest dla ciebie ważną sprawą, bo pojawia się w wielu twoich wypowiedziach. Wyjaśniałeś niejednokrotnie, że ten „folklor” często przypisywany jest twojej twórczości, ale ty, tak naprawdę, zawsze grałeś jazz w najbardziej mainstreamowym rozumieniu.
Ja wiem, że tak mówiłem, bo chciałem się odczepić od wizytówki „ludowego grajka”, a przez pewien czas przecież zarzuciłem takie granie. W pewnym momencie jednak zupełnie świadomie do tego wróciłem i w dalszym ciągu to i owo będzie u mnie inspirowane folklorem. Może polskim też. Nie chciałbym, żeby nowa płyta była taka jak Polish Jazz – Yes!.
Płyta Polish Jazz – Yes! była odpowiedzią na tę etykietę „folkowości” w twojej muzyce?
Tak, to było celowe, ale przecież drugiej takiej płyty już nie będę nagrywał [śmiech].
Opowiedz w takim razie o tej płycie ze „smykami”. Kwintet pozostaje bez zmian?
Tak, kwintet pozostaje bez zmian. Personalnie Sławek Jaskułke i Jacek (Namysłowski) – to na pewno, a jeśli chodzi o sekcję, trzeba się będzie zastanowić, bo warunki będą specyficzne. Na pewno dużo trzeba będzie czytać nut, więc trzeba będzie poszukać muzyków, którzy będą czytać, ale również będą wiedzieli, jak interpretować. Materiał jeszcze nie jest gotowy, więc zobaczymy.
Czy możesz zdradzić, w jaką stronę muzycznie podąża ten materiał?
Oj, lepiej nie! Ale mogę na pewno powiedzieć, że będą niektóre dosyć trudne rzeczy, takie zahaczające o muzykę współczesną, ale oczywiście bez przesady, bez przesady [śmiech]. Będą też i łatwe, nawet „funkopodobne”. Myślę, że wachlarz muzyczny będzie bardzo szeroki. Przede wszystkim będzie orkiestra smyczkowa, i to jedna z lepszych w Polsce.
Skąd taki pomysł? Czy to oni zgłosili się do ciebie z propozycją współpracy, czy inicjatywa wyszła od ciebie?
Oni się zgłosili przez Woytka Mrozka, klarnecistę, z którym kiedyś graliśmy. Nie wiem dlaczego akurat taką drogą. To Woytek powiedział, że jest taki pomysł i chcieliby coś wspólnie zrobić. A przy okazji jednego koncertu na pewno uda się zorganizować ich więcej. Szkoda pracy na jedno wydarzenie.
Poza tym, myślę, że to będzie duże wydarzenie.
Ponieważ to będzie koncert trwający półtorej godziny, a nawet do dwóch, można będzie zrobić nagranie. Wydawca będzie miał zdecydowane łatwiej – nie trzeba dodatkowo wynajmować studia, płacić dodatkowych honorariów. Jest gotowa rzecz, dlatego myślę, że się zgodzą.
Jesteś zwolennikiem koncertowego ogrywania materiału przed nagraniem czy nie ma to dla ciebie większego znaczenia?
Oczywiście, że lepiej jest ograć materiał, żeby się uleżał. Ale zawsze jest tak, że jak wejdzie się do studia, to robi się jakieś kosmetyczne zmiany. Nie ma takiej siły, żeby przemyśleć i zaplanować wszystko, nie słysząc tego w studiu. Zawsze coś się pojawi w ostatniej chwili.
Jaka będzie druga płyta?
Sam kwintet.
Czy tu też szykujesz jakąś niespodziankę, czy to będzie po prostu kolejny krok twojego kwintetu?
Nie, nie niespodziankę. To po prostu kolejna płyta.
Ale na poprzedniej „folkową nutę” potraktowałeś z lekkim przymrużeniem oka, podobnie jak na Assymetry, bo – jak tam pisałeś w liner notes – skoro wszyscy mówią, że Namysłowski pisze trudną muzykę, to „teraz rzeczywiście taką napisałem”.
Dokładnie tak – chcecie to macie! [śmiech]. Natomiast ta nowa płyta nie będzie odpowiedzią na żadne przypisywane mi cechy. Zresztą wciąż się zastanawiam. Mam dosyć duży wybór nowych kompozycji, które muszę poukładać w zamkniętą całość i muszę to zrobić ze Sławkiem (Jaskułke) i Jackiem (Namysłowskim).
A ten materiał powstał specjalnie na płytę? Komponujesz niezależnie od tego, czy masz zamiar coś nagrywać?
Nie, cały czas coś piszę. Przeważnie jest tak, że po jednym nowym numerze dodaje się do programu koncertowego. Potem znowu inny, i tak powstaje nowy program. Oczywiście ogrywamy to wszystko, żeby potem łatwiej było nagrać.
fot. Lech Basel
Poza ciągłym tworzeniem i wykonywaniem swojej muzyki oraz działalnością pedagogiczną jest jeszcze przedsięwzięcie, którym od lat zajmujecie się z żoną. Jesteście współorganizatorami Jazz Campingu na Kalatówkach. Odbędzie się też w tym roku.
Tak, już po raz dwudziesty trzeci. Został przesunięty ciut wcześniej, na ostatni tydzień września, dotąd był to przełom września i października. Zmiana podyktowana została początkiem roku akademickiego od października. Chcieliśmy ułatwić studentom życie, żeby nie musieli się zwalniać z zajęć na samym początku roku.
Wasze obecne Jazz Campingi sięgają oczywiście do tych z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, które przeszły do historii, choć nie były organizowane długo?
Pierwsze odbyły się w pięćdziesiątym dziewiątym i sześćdziesiątym i były to bardzo wesołe wydarzenia. Organizowały je dwie osoby – perkusista Janek Zylber i dziennikarz muzyczny Janek Borkowski. To były czasy, zanim podjął pracę w radiu, a był wtedy prezesem Hot Clubu Hybrydy. Ponieważ należałem do środowiska Hybryd i występowaliśmy tam z kolegami wielokrotnie, to wszyscy zostaliśmy zaproszeni na ten Jazz Camping. Wtedy oprócz muzyków brała w nim również udział bardzo duża reprezentacja środowiska filmowego, wnoszącego mocno rozrywkowe elementy. Graliśmy, a oni się wygłupiali. Nawet muzyków wciągali w te zabawy – zawody narciarskie, bitwy na śnieżki i tym podobne. Było bardzo wesoło.
Pamiętasz uczestników?
Roman Polański – wówczas najbardziej zwariowana postać. Była Barbara Kwiatkowska, Teresa Tuszyńska. Był Krzysztof Komeda – pół filmowiec, a pół muzyk. Podobnie „Duduś” Matuszkiewicz.
A inni z muzyków?
A z muzyków byli wszyscy! Wówczas to była niezbyt duża grupa, która się doskonale znała i spotykała się przy okazji ważnych wydarzeń, między innymi właśnie na Kalatówkach, ale także na Jazz Jamboree czy na Jazzie nad Odrą. Ponieważ wtedy Kalatówki odbyły się w zimie, było bardzo sportowo. Pamiętam, że Komeda jeździł już na nartach, a „Duduś” dopiero tam się nauczył jeździć, u takiego słynnego instruktora – pana Dulskiego. Ja też się u niego uczyłem. „Duduś” potem zjeżdżał nawet ze stromych stoków. A Komeda w ogóle był zapalonym narciarzem.
Tamte „Kalatówki” odbyły się tylko dwukrotnie, a potem nastąpiła długa przerwa, aż do czasu, kiedy je reaktywowaliście. Jak do tego doszło?
Po długiej przerwie pani Marta Łukaszczyk, kierowniczka schroniska, a obecnie Hotelu Górskiego Kalatówki, odnalazła archiwalne materiały z tych dawnych zjazdów, które ją zaintrygowały. Ponieważ wiedziała, że ja grywałem i nagrywałem z góralami, to zgłosiła się do mnie. I wspólnie doszliśmy do wniosku, że trzeba to koniecznie kontynuować.
Czym obecnie jest Jazz Camping?
To jest spotkanie muzyków – starszych, średnich i młodych. Wszyscy ze sobą grają, codziennie jest jam session, powstają różne grupy, które później występują na koncercie zamykającym. Codziennie przychodzą goście z Zakopanego, ale sobotni, finałowy koncert ma zawsze największą publiczność. To środowiskowa, integracyjna impreza.
Jak wygląda nabór uczestników?
Przeważnie to my selekcjonujemy najciekawszych uczestników – muzyków, którzy dostają od nas zaproszenia. Teraz jest znacznie więcej dobrze grających młodych ludzi niż kiedyś. Kiedyś byli wszyscy muzycy, teraz może wziąć udział jedynie cząstka środowiska. Nie umiem powiedzieć, kto w tym roku przyjedzie, ale propozycji zaproszeń było chyba ze sto. Nie wiem, ile osób już odpowiedziało, zawsze jest tak, że komuś wypadnie jakiś koncert w danym terminie, a my przyjęliśmy zasadę, że jeśli ktoś przyjeżdża, to musi być przez cały tydzień i trzeba wziąć udział w koncercie finałowym.
Czy są jeszcze jakieś dodatkowe wydarzenia?
Tak, jeden wieczór to jam session, ale z góralami, którzy przychodzą do nas i wspólnie koncertujemy – najpierw oni, potem my i na koniec razem. Okazuje się, że bardzo wielu muzyków jazzowych świetnie sobie radzi, muzykując z góralami.
Czy góralscy muzycy, którzy grają z wami, to ci sami, którzy nagrywali z tobą płyty?
To już zależy od pani Marty, która zaprasza lokalnych muzyków. Nie ma stałej grupy, co roku następują zmiany. Ale tamci przychodzą, nawet jeśli nie grają. Choćby po to, żeby się spotkać i wspólnie spędzić czas. To bardzo miłe spotkania.
Jazz Camping to tylko jam session?
Są też prowadzone przeze mnie warsztaty przeznaczone dla muzyków z różnych uczelni. Co roku zapraszamy reprezentację innej. Na pierwszym organizowanym przez nas Jazz Campingu byli to studenci naszej szkoły, „Bednarskiej”, w następnym roku byli z akademii w Gdańsku, był Poznań. W tym roku będą to studenci Akademii Muzycznej w Krakowie. Prowadzę dla nich normalne zajęcia, mniej więcej takie jak w szkole, czyli mam z nimi zespół. Przeważnie to są trąbka, saksofon altowy, saksofon tenorowy i puzon, może być do tego flet. W tym roku nie będzie puzonisty, ale będzie saksofonista barytonowy. Do tego sekcja – fortepian, kontrabas, perkusja. Może być jeszcze gitara. Może być także, na przykład, akordeon. Ale to już uczelnia wybiera ten skład i wysyła jako delegację. Najczęściej najlepszych, żeby się pokazać. Czyli w tym roku Kraków, a zostają nam Łódź, Rzeszów i Zielona Góra. Na razie zapraszamy uczniów szkół państwowych, ale potem pewnie będziemy zapraszali uczniów prywatnych szkół jazzowych.
Skoro mowa o młodych – jakaś płyta muzyków najmłodszych pokoleń zwróciła twoją uwagę?
Z bólem serca muszę się przyznać, że obecnie mało słucham płyt. Muzyków poznaję na żywo. A w domu nie mam czasu siedzieć i słuchać. Za dużo pracy. W tej chwili dużo piszę muzyki na potrzeby zespołu z Bednarskiej, a to duży skład, robota prawie jak na big-band. A z tego co do mnie ostatnio dociera, to bardzo polubiłem gdańskie środowisko. Właściwie oni już pokończyli szkoły, ale jak przyjeżdżali na Kalatówki, to bardzo się zaprzyjaźniliśmy i mamy stały kontakt. Dużo dobrych muzyków jest też w Poznaniu. No i oczywiście w Warszawie… Ale tak naprawdę to wszędzie są świetni muzycy. Nie da się wszystkich wymienić.
Gdybyś dostał zadanie sformowania swojego kwintetu z muzyków poniżej trzydziestki, to nie miałbyś z tym żadnego problemu?
Najmniejszego! Niech to służy za podsumowanie filozofowania na temat kondycji polskiego jazzu.
autor: Jerzy Szczerbakow
Tekst ukwazał się w magazynie JazzPRESS 09/2018