Felieton

Down the Backstreets: Gdy Ice-T był na jednym albumie z Ellą Fitzgerald

Obrazek tytułowy

Quincy Jones – Back On The Block (Qwest Records,1989)

Kilka tygodni temu w serwisie Netflix pojawił się fantastyczny film dokumentalny Quincy, w którym legendarnego Quincy’ego Jonesa przedstawia reżyserskim okiem jego córka – Rashida Jones. Dość sporym segmentem filmu jest proces nagrywania i wydania albumu Back On The Block z 1989 roku. Ważnego, bo łączącego trzy pokolenia muzyków. Ważnego, bo okazał się zdobywcą nagrody Grammy za album roku. No i wreszcie ważnego, bo w opinii wielu fanów muzyki – „legitymującego” rap jako pełnoprawny gatunek sztuki i stawiającego najlepszych raperów w jednym szeregu z instrumentalistami i wokalistami jazzowymi.

Był to ruch bardzo, bardzo ryzykowny, bo większość legend jazzu, które pojawiają się na Back On The Block, nie cierpiała rapu. Mimo to hazard w tym wypadku się opłacił. Nie oszukujmy się jednak, że rapowane zwrotki na nierapowych albumach były czymś zupełnie nowym, bo proces przekonywania do rapu słuchaczy innych gatunków trwał już ładnych kilka lat…

Obecnie rapowane zwrotki są standardem, jeśli nie w ogóle wymogiem, stawianym podczas nagrań przed popowymi gwiazdkami czy wokalistami R&B. Najczęściej wykonawcy sami bardzo chętnie współpracują z raperami, ale kiedyś wyglądało to diametralnie inaczej. W 1984 roku Grandmaster Melle Mel pojawił się gościnnie w utworze Chaki Khan I Feel For You. Pomysł ten narzuciła wytwórnia, ku wielkiemu niezadowoleniu Chaki, a Melle Mel nigdy nie został oficjalnie dopisany jako współautor utworu! Współpraca ta odbiła się jednak sporym echem w branży. Efekt? Grammy za najlepszą piosenkę dla jej autora – Prince’a.

Lecimy dalej – rok przed wydaniem Back On The Block Rick James był wściekły, że wytwórnia zmusza go do współpracy z Roxanne Shanté (jej zwrotkę w Loosey’s Rap napisał Big Daddy Kane) i rapowania. Ale co się stało? Była to jedna z ostatnich piosenek Ricka Jamesa, która przebiła się na jakiekolwiek listy przebojów. Grupa Midnight Star, której kariera od jakiegoś czasu leciała równią pochyłą na łeb, na szyję, również poszła tą drogą. Próbą zwrócenia na nich uwagi był utwór Don’t Rock the Boat ze zwrotką rapera Ecstasy z grupy Whodini. Wyszło dobrze, bo utwór dotarł do trzeciego miejsca na liście singli R&B i był to jeden z ostatnich prawdziwych hitów grupy. Następne były zwrotki Heavy’ego D u LeVert i Rakima u Jody Watley – w obydwu przypadkach wyszło o wiele lepiej, naturalnie.

Więc nie ma co ukrywać – Quincy Jones budował na solidnych fundamentach i parę murów zostało już przebitych, gdy umieścił on raperów na Back On The Block. Nadal było to jednak ryzyko i bardzo ambitny projekt, nawet dla tak cenionego muzyka. Niechęć do rapu i współpracy z przedstawicielami tego pięknego gatunku trwała jeszcze długo – byli ludzie wściekli na Quincy’ego za umieszczenie MC’s na Back On The Block, byli ludzie wściekli na Milesa Davisa za współpracę z Easy Mo Bee na Doo-Bop. Ludzie byli wściekli, nawet gdy Guru wypuścił Jazzmatazz. Niektórzy są pewnie wściekli do dzisiaj, ale moim zdaniem nie warto udzielać im już głosu.

Dobra, rzuciłem dużo dat i nazwisk, żeby łatwiej było zrozumieć kontekst, ale co my tutaj właściwie mamy muzycznie? Jest fajnie – różnorodnie gatunkowo, goście robią swoje, Quincy dba o spójność całości i „dyryguje” całą tą zgrają geniuszy. Kilka nazwisk znowu wypada wymienić, bo to niespotykany gwiazdozbiór: George Benson, Ray Charles, Miles Davis, Ella Fitzgerald, Dizzy Gillespie, Herbie Hancock, Chaka Khan, Bobby McFerrin, Luther Vandross, Sarah Vaughan, Barry White, Joe Zawinul… A po „mojej stronie płotu” rapowa arystokracja: Big Daddy Kane, Ice-T, Grandmaster Melle Mel, Kool Moe Dee!

Wymieniłem jedynie te najbardziej znane, rzucające się w oczy nazwiska – ale lista personelu jest znacznie dłuższa i spokojnie mógłbym wypisać ich tutaj trzy razy więcej. Obsada robi zatem ogromnie wrażenie. Tylko czy na pewno zawartość Back On The Block również? Wydaje się, że nagromadzenie wielkich nazwisk może przesłonić słuchaczom faktyczną jakość muzyki. Moim zdaniem z perspektywy czasu można stwierdzić, że Back On The Block zestarzało się dość przeciętnie – głównie ze względu na nagromadzenie trendów muzycznych lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych, obecnie brzmiących archaicznie.

Albumu słucha się po prostu jak typowego dzieła R&B tego okresu. Wyczuwalny jest duży wpływ rządzącego wtedy na listach przebojów new jack swingu – na przykład płyt produkowanych przez Teddy’ego Rileya i wydawanych przez Andre’a Harrella. Uważam, że wiele płyt z 1989 roku, bliskich gatunkowo Back On The Block, brzmi dzisiaj o niebo lepiej – na przykład Unfinished Business EPMD (podkreślam za każdym razem: produkcje Ericka Sermona wyprzedzały swoje czasy!), 3 Feet High And Rising De La Soul czy Rhythm Nation 1814 Janet Jackson (a z wydanym rok wcześniej genialnym Follow the Leader Erica B. i Rakima Back On The Block nie ma nawet co porównywać).

Sześć lat temu Rafał Garszczyński napisał na łamach JazzPRESSu w Kanonie jazzu, że Back On The Block to „całkiem przyjemna płyta” – podpisuję się pod tym, czym tylko mogę, mam dokładnie takie samo odczucie! Obawiam się, że skoro Quincy Jones, dzięki Netflixowi, wraca do łask mainstreamu, to zaraz znajdzie się tysiąc dziennikarzy, którzy spróbują zrobić z Back On The Block wielką rewolucję, ponadczasowy klasyk i „pozycję obowiązkową w płytotece każdego fana muzyki” (jak ja nie cierpię takich określeń…). Nic z tych rzeczy! Album zapewnia świetną zabawę, ale nie był najlepszym albumem 1989 roku, a co dopiero na przykład dekady. W mojej opinii większość twórczości Quincy’ego Jonesa z wcześniejszych dekad bije Back On The Block na głowę – głównie dlatego, że ten człowiek jest pełnoprawnym geniuszem, ale…

„End” był bardzo „happy” dla Back On The Block i Quincy’ego Jonesa. Płyta zdobyła Grammy za najlepszy album roku (a skoro przy tym jesteśmy, Grammy za rok 1991, a ukazała się w 1989… he, he, he), a Tevin Campbell, Kool Moe Dee i Big Daddy Kane wystąpili razem z nim 10 lutego 1990 roku w Saturday Night Live. Back On The Block to ważny z wielu względów album i nadal słucha się go bardzo przyjemnie, ale moim zdaniem znalezienie lepszego albumu z lat 1989-1991 nie jest jakimś szczególnie trudnym zadaniem.

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 11/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO