(Wydawnictwo Czarna Owca, 2024)
1 lipca 1999 roku Nina Simone wystąpiła w Londynie po raz ostatni, pojawiając się na Meltdown Festival dzięki Nickowi Cave’owi, który akurat sprawował programową kuratelę nad tamtą edycją imprezy. Wydany dwa dni później numer Guardiana zawierał recenzję rzeczonego występu pióra Adama Sweetinga, który krytykował Simone za przyłożenie zbyt dużej wagi do antyrasistowskiej agitacji. Publiczność, którą opisał jako oddaną i rozemocjonowaną, miała jednak zgoła inne zdanie o koncercie, ponieważ przede wszystkim doceniła wielki tryumf wokalistki nad postępującą chorobą, z jaką zmagała się już kilka lat. W falującym tłumie fanów znajdował się wówczas Warren Ellis, dla którego wydarzenie to okazało się czymś w rodzaju artystycznej epifanii.
A kimże jest Warren Ellis? To australijski multiinstrumentalista, przede wszystkim skrzypek, który w latach 90. wyczyniał niesamowite rzeczy jako członek postrockowej grupy Dirty Three. Niestety to także winowajca artystycznych porażek Nicka Cave’a z ostatniego ćwierćwiecza. Gdy The Bad Seeds zaczęli na przełomie milleniów opuszczać najważniejsi twórczy partnerzy Cave’a, kolejno Mick Harvey i Blixa Bargeld, ich rolę przejął działający w zespole od 1994 roku Ellis, konsekwentnie podsycając w liderze zamiłowanie do patosu, wzniosłości, a tym samym do trudnego do uniknięcia banału.
Cokolwiek powiedzieć o ostatnich (dalece nieudanych, ale o tym pisałem we wrześniu na łamach portalu Soundrive, narażając się rozjuszonym czytelnikom) płytach Cave’a, na które Ellis miał gigantyczny wpływ, nie sposób nie dostrzec, że jest to człowiek w szczególny sposób natchniony. Sztukę zdaje się postrzegać w kategoriach daleko posuniętego oddziaływania religijnego. 1 lipca 1999 roku, wiedziony nagłym impulsem, wparował zresztą po koncercie Simone na scenę, by zapewnić sobie pamiątkę tego metafizycznego przeżycia. Zabrał gumę do żucia, którą wokalistka zostawiła na fortepianie, i zawinął ją w ręcznik, jakim przecierała czoło.
To wydarzenie ponad 20 lat później stało się punktem wyjścia dla książki Guma Niny Simone. Nie ma ona jednak z biografią nic wspólnego. Rzecz zaczyna się od spontanicznej wymiany wiadomości tekstowych Ellisa z Cave’em – drugi przekonuje pierwszego, by tytułowy artefakt, trzymaną w tajemnicy przed światem gumę, wystawić w gablocie jako element wspomnieniowej wystawy. Uruchamia całą lawinę zdarzeń, prowadzących wreszcie do ziszczenia się całego tego planu, który autor publikacji opisuje z obsesyjnym wręcz pietyzmem i wzruszeniem.
Zanim jednak Ellis zagłębia czytelnika we właściwy proces, traktuje gumę jako pretekst do opowiedzenia własnej historii za pomocą szeregu przedmiotów. A jest to facet, który wprost uwielbia się nimi otaczać, wymienia całe mnóstwo osobistych talizmanów. Młodzieńcze lata skrzypka poznajemy przez płyty winylowe jego ojca, zbierane na ulicy odważniki do felg, znaleziony na lokalnym wysypisku akordeon… Następnie pierwsze modele skrzypiec, wyryte w nich wzory, pocztówki, fotografie, dokumenty, kasety, artefakty otrzymane od muzycznych idoli. Ellis snuje właściwie traktat o przedmiotach jako czynnikach integralnych z ludzką tożsamością. Wszystkie są bowiem pełne znaczeń, są przyczynkami do opowiedzenia kolejnej barwnej anegdoty, a zebrane w podróżniczych neseserach stanowią mapy-pamiętniki z poszczególnych okresów jego artystycznego życia. Jest więc Ellis również strasznym szczególarzem, ale działa to wyłącznie na korzyść spisanych wspomnień. Gdyby tylko postanowił trzymać się tej formuły do końca, mógłby to być doprawdy oryginalny, pasjonujący autoportret, zwłaszcza że okazuje się niezłym gawędziarzem o burzliwej, wartej opowiedzenia przeszłości.
Im dalej, tym bardziej segment autobiograficzny ustępuje jednak historii samej gumy, która po interwencji skrzypka z 1999 roku zaczęła niejako żyć własnym życiem, a dostęp do niej, nawet na poziomie samej wiedzy, mieli wyłącznie jego nieliczni bliscy. Znaczna część tych wywodów składa się na poruszające świadectwo doznania w muzyce transcendencji. Dla niego guma, przedmiot zupełnie banalny, stwarza możliwość emocjonalnego powrotu do doznanego lata wcześniej koncertowego olśnienia. Pojawi się osobista, przesądna więź, polegająca między innymi na zawierzeniu idolce swojej sztuki. Zawiera się w tej gumie pewna absurdalna nieskończoność. Skuteczna, nabożna iluzja kontaktu z samą Simone.
Niestety gdy przychodzi do ujawnienia gumy światu i do opisu procesu przygotowywania wystawy, osobiste doświadczenie rozwadnia się w zbiorowej histerii wokół artefaktu. Wszyscy zaangażowani w przedsięwzięcie – od odlewników przez fotografów po muzealników i kuratorów wystawy – według narracji Ellisa przeżywają niekończące się uniesienia, napady wzruszeń i nieracjonalnych lęków o gumę. Ta staje się objazdową relikwią, której koleje losu tworzą połączoną przeznaczeniem wspólnotę wyznawców. Tak przynajmniej opisuje to sam autor, zamiast wskazywać na oczywisty w przypadku tego rodzaju przedsięwzięć wymiar wspólnotowy. Zalatuje to niechcący nieszkodliwym, głupiutkim sekciarstwem, typową dla Ellisa duchową egzaltacją, która dla niżej podpisanego zawsze była ciężkostrawna.
Tym bardziej, że później odlew gumy skutkuje powstaniem zestawu osobliwych dewocjonaliów: wykonanych ze srebra wisiorków, figurek i wielu innych gadżetów, a nawet pomników. Wygląda to po prostu jak fanaberia znudzonego, bogatego gościa, ale trudno nie wyjść z podziwu dla konsekwentnie prowadzonej dokumentacji, którą Ellis ujawnia, prezentując na kartach książki mnóstwo zdjęć, szkiców czy nawet wymiarów gabloty, w jakiej spoczęła guma.
Guma Niny Simone jest paradoksalnie najlepsza, gdy na tytułowym eksponacie nie koncentruje się w sposób dosłowny, a więc dopóki stanowi opowiedziany świetnie za pomocą wspomnień traktat o transcendencji, uwielbieniu sztuki i tożsamościowej roli przedmiotów. Natomiast otwarcie relacji Ellisa z gumą na świat odebrało jej intymność decydującą o pięknie tego osobistego dziwactwa.
Mateusz Sroczyński