Płyty Recenzja

John Coltrane, Eric Dolphy – Evenings At The Village Gate

Obrazek tytułowy

(Impulse!, 2023)

W sierpniu 1961 roku John Coltrane otrzymał miesięczny angaż do rezydencji w Village Gate, słynnym klubie nocnym, który gościł także muzyków. Położony on był przy zbiegu ulic Thompson i Bleecker, w Greenwich Village w Nowym Jorku (nie mylić z Village Vanguard – kultowym nowojorskim klubem jazzowym). Trzonem zespołu był kwartet z udziałem McCoy Tynera, Reggiego Workmana i Elvina Jonesa. Zresztą kwartet w tym składzie, poza wymianą basisty na Jimmy’ego Garrisona pod koniec tego samego roku, pozostał zasadniczym zespołem Coltrane’a do czerwca roku 1965. W ogóle na afiszu z tamtego czasu widnieją trzy zespoły – i to jakie! – Art Blakey Quintet (pod taką nazwą – nie The Jazz Messengers), Horace Silver Quintet oraz John Coltrane Quartet. Ponieważ ogłoszenie mówi o kwartecie, można się domyślić, że Eric Dolphy został zaproszony na te występy w ostatniej chwili.

Obydwu gigantów łączyła przyjaźń sięgająca 1954 roku, a rok 1961 wypełnił imponujący zestaw wspólnych nagrań, jak się potem okazało, przełomowych płyt: Olé Coltrane (nagrana w maju), Africa/Brass (w maju i czerwcu) oraz Live at the Village Vanguard (nagrania z listopada wydane w 1962 roku) oraz Impressions (1963). Dopiero po latach, w 1997 roku, zostały wydane wszystkie nagrania The Complete 1961 Village Vanguard Recordings. Zarówno listopadowa rezydencja, jak i późniejsze nagrania z Village Vanguard stały się legendą. Do dzisiaj uważano, że wtedy, eksperymentując z różnymi składami (w tym także z udziałem Erica Dolphy’ego), Coltrane przecierał zupełnie nowe szlaki.

Tymczasem wydana właśnie koncertowa muzyka poprzedzająca wydarzenia z Village Vanguard o trzy miesiące pokazuje, że to właśnie w Village Gate zarysowały się idee, które pod koniec tego roku w pełni zostały rozwinięte na nagraniach, które przeszły do historii. Być może właśnie nieco przypadkowe, jak się wydaje, zaproszenie Dolphy’ego w sierpniu spowodowało, że nie tylko on, ale także wielu innych muzyków zostało dokooptowanych do listopadowych sesji. Tym bardziej, że do ostatniego utworu na omawianej tu płycie, jedynego znanego koncertowego nagrania Africa, dołączył jeszcze dodatkowy muzyk, basista Art Davis.

Gra obydwu muzyków, tak różna w stylu, jest jednocześnie niesamowicie zgodna w odwadze, w odkrywaniu zupełnie nowych rejonów, do których do tego czasu nikt nie dotarł, a później dołączyło tak wielu. Obydwaj są w świetnej formie – Coltrane, szczególnie w My Favorite Things, Impressions i Greensleeves, brawurowo wygrywa karkołomne pasaże we wszystkich zakresach saksofonu, przede wszystkim sopranowego. Z kolei Dolphy bez zahamowań zestawia ze sobą ekstremalne kontrasty harmoniczne, przede wszystkim grając na instrumencie, na którym nie miał sobie równych – klarnecie basowym. I właśnie kompozycja When Lights Are Low to przede wszystkim popis Dolphy’ego. Chociaż i w tym utworze i w kolejnych świetne partie solowe gra też McCoy Tyner, demonstrując swoje możliwości, które także będzie udoskonalał przez kolejne lata. Elvin Jones jest w pełni sobą, niestrudzenie realizując swoje charakterystyczne niedoścignione figury polirytmiczne. Dopiero teraz, z ukazaniem się tych nagrań, pamiętny w twórczości Coltrane’a 1961 rok uzyskuje swój pełny obraz. Ta muzyka jest tak nowatorska, wybitna i wyjątkowa, jak pozostałe zapisane dokonania z tego okresu. O ile nagrania w Village Vanguard zrealizował Rudy Van Gelder, starannie się do tego przygotowując i precyzyjnie rozstawiając mikrofony, to nagrania w Village Gate zostały zarejestrowane przez inżyniera dźwięku Richarda Aldersona w ramach przetestowania nowo zakupionego przez klub systemu nagłaśniającego. Wydaje się nawet, że być może Coltrane z kolegami nie byli świadomi, że są nagrywani. Technicznie zarejestrowano wszystko na niezłym poziomie, pewien dyskomfort sprawia jednak sam plan nagrania. Najbardziej słychać perkusję, bardzo dobrze też brzmią partie Coltrane’a. Niestety mimo wyjątkowych i porywających solówek Dolphy’ego musimy dobrze nadstawić ucha, żeby należycie je docenić i wydobyć zza ściany rewelacyjnej skądinąd, gry Jonesa.

Ponadto w dwóch pierwszych utworach aż za dobrze słychać rytmiczne postękiwanie, prawdopodobnie basisty. Przypomina to sytuację, kiedy przychodzimy na koncert już późno i bierzemy jedno z ostatnich wolnych krzeseł gdzieś z boku sceny i później żałujemy, że nie możemy zmienić miejsca. Jestem zdziwiony, że w czasach dzisiejszych technicznych możliwości rekonstrukcji dźwięku (przypominają się tu np. ostatnie wspaniałe rekonstrukcje dokonywane przez Hat Hut pod szyldem ezz-thetics) taka firma jak Impulse! wydała ten zapis w takiej formie. Na szczęście sama muzyka broni się wystarczająco dobrze i możemy być szczęśliwi, że taśmy te zostały,po różnych perypetiach: zagubieniu, znalezieniu i ponownym zaginięciu, ostatecznie niedawno przypadkowo odkryte w The New York Public Library for the Performing Arts. Po uzyskaniu odpowiednich pozwoleń od spadkobierców Coltrane’a miały wreszcie 14 lipca tego roku swoją premierę na albumie, do którego słuchania zachęcam całym sercem.

Cezary Ścibiorski

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO