(SJRecords, 2023)
Legendarnym swego czasu festiwalem sztuki awangardowej było wydarzenie o nazwie Konstrukcja w Procesie. Filozofią procesu zajmował się znakomity Alfred Whitehead, a o słynnym literackim Procesie Franza Kafki napisano tony mniej lub bardziej mądrych tekstów. Bywa jednak tak, że każdy proces ma swój koniec. Ta gorzko-słodka konstatacja znajduje swoje odzwierciedlenie na płycie Hearsay sekstetu trębacza Piotra Schmidta. Wydaje mi się, że muzyk ten do perfekcyjnej wręcz spójności doprowadził brzmienie swojego zespołu.
Wspomniany sekstet obok lidera współtworzą pianista Paweł Tomaszewski, saksofonista Kęstutis Vaiginis, gitarzysta David Dorůžka oraz rotowany skład sekcji rytmicznej – kontrabasiści Michał Barański i Harish Raghavan wraz z perkusistami Sebastianem Kuchczyńskim i Jonathanem Barberem. W tym samym składzie Piotr Schmidt International Sextet (jakże huczna nazwa zespołu) nagrał już płytę Komeda Unknown 1967 (z wcześniej niepublikowanymi utworami Krzysztofa Komedy, recenzja w JazzPRESSie 10/2022). Abstrahując już nawet od bliźniaczo niemal podobnych obrazów, które znalazły się na okładkach tych płyt, to oba te nagrania bardzo wiele łączy na poziomie brzmieniowym i aranżacyjnym.
Sekstet w godny podziwu sposób zagospodarowuje przestrzeń dźwiękową. Poszczególne instrumenty naprawdę świetnie współbrzmią ze sobą. Nie wynika to jedynie ze stojącej na najwyższym poziomie produkcji albumu, lecz również z muzycznej wrażliwości i wyczucia kompozycji, które charakteryzują grę każdego z instrumentalistów. Żaden z nich nie wybija się przesadnie w miksie, a spokojny, wręcz bezpretensjonalnie dystyngowany vibe płyty każe nam z miłym podekscytowaniem wyczekiwać każdej kolejnej frazy.
Ciekawym przełamaniem tej brzmieniowej spójności jest utwór Good Old Roy, w którym uwagę przykuwa gra Davida Dorůžki. Specyficzne brzmieniu efektu wah-wah prawdopodobnie bardziej kojarzy nam się z jakimiś rockowo-psychodelicznymi odlotami, jednak w tym konkretnym wypadku dysonans pomiędzy elegancko prowadzoną melodią a takim właśnie potraktowaniem gitary elektrycznej wybrzmiewa w sposób intrygujący, unikając przy tym choćby grama efekciarskiej tandety, w którą muzykom rockowym raz na jakiś czas zdarza się popaść.
Porównując Hearsay i Komeda Unknown 1967 odnoszę nieodparte wrażenie, że choć sekstet dopracował jeszcze odrobinę swoje brzmienie, to nieco gorzej na najnowszej swojej płycie wypada na poziomie kompozycyjnym. Trudno się temu jednak właściwie dziwić, wszak przejawem huraoptymizmu byłoby oczekiwanie, że już na tym etapie swojej kariery Schmidt będzie pisał lepsze utwory niż sam Komeda… Tak czy inaczej, co bardziej marudnych razić może na Hearsay pewna nadmierna skromność w posługiwaniu się w aranżacjach prostymi i wpadającymi w ucho melodiami. Nie pozwólmy jednak, by drobne mankamenty przesłoniły nam wyjątkowo satysfakcjonujące doznania płynące z odsłuchu Hearsay.
Pamiętam z licealnych czasów książkę, która walała się po szkolnym korytarzu, a której żarówiasty tytuł wykrzykiwał pytająco: „Maturzysto!!! Co dalej???”. Piotr Schmidt artystyczną maturę (czymkolwiek miałaby ona być) ma już na pewno bardzo dawno za sobą, jednak pytanie „co dalej?” w kontekście jego twórczości wydaje się być jak najbardziej na miejscu. W tym formacie grania, który słyszymy na Hearsay, nie ma już zbyt wiele miejsca na eksplozję, czy nawet rozwój muzycznej wyobraźni. Nie zmienia to jednak faktu, że Hearsay to płyta, która w swojej stylistyce należy na polskim rynku muzycznym do absolutnej czołówki.
Jędrzej Janicki