Płyty Recenzja

Trzy sposoby na orkiestrę

Obrazek tytułowy

Czasy, gdy wieloosobowe składy dominowały w głównym nurcie jazzu, należą już do historii. Historii pięknej, acz – co można stwierdzić z niemal stuprocentową pewnością – nieodwołalnie minionej. Obecnie utrzymywanie dużych orkiestr jest trudne, zarówno z ekonomicznego, jak i z logistycznego punktu widzenia. Wciąż funkcjonuje jednak przynajmniej kilka składów, które (nawet w mainstreamie) działają w rozbudowanych konfiguracjach personalno-instrumentalnych. Niniejszy tekst poświęcony jest trzem tegorocznym albumom tych nieco większych zespołów, którym zdecydowanie bliżej do eksperymentalnych odmian jazzu, co więcej, każdy z nich doczekał się już zasłużonego uznania.

Angles9.jpg

Angles 9 – "Beyond Us"

Clean Feed, 2019

Skandynawia jest chyba szczególnie urodzajnym zakątkiem globu, jeśli idzie o powstawanie i funkcjonowanie dużych formacji. W większości są to zespoły spoza głównego nurtu i właśnie takie grupy zaproponowały nam w tym roku swoje krążki. Pierwszą z nich jest Angles 9. Zespół o ugruntowanej już pozycji, od początku wydający swoje płyty w lizbońskim labelu Clean Feed. Nie inaczej jest w przypadku ósmego albumu grupy (jeśli brać pod uwagę wszystkie wariacje składów prowadzonych przez Martina Küchena) zatytułowanego "Beyond Us". Podobnie jak większość płytowego dorobku formacji – i ten krążek zawiera nagrania koncertowe. Tym razem dokonano ich w Holandii, w sierpniu 2018 roku, podczas Zomer Jazz Fiets Tour. Na prezentowany materiał składają się trzy wspólne kompozycje synów lidera – Isaka i Lea Küchenów oraz dwa utwory Martina.

Jeśli ktoś miał już wcześniej okazję zetknąć się z muzyką Angles 9, nie będzie specjalnie zaskoczony, za to powinien poczuć się w pełni usatysfakcjonowany. Po raz kolejny Skandynawowie uraczyli nas solidnym albumem zawierającym wszystkie elementy, które przyniosły grupie uznanie. Choć muzyka zespołu od początku pozostawała w bliskiej relacji z free jazzem, równocześnie zakorzeniona była w tradycji bopu. Tą drogą zespół pewnie podąża od lat, zapewne wychodząc z założenia, że nie ma co poprawiać i mieszać w przepisie, który świetnie się sprawdza.

Na "Beyond Us" mamy więc groove’owe partie instrumentów dętych splecione z solidną, motoryczną pracą sekcji rytmicznej, solówki poprowadzone zdecydowanie w duchu freejazzowym oraz partie wyraźnie zabarwione muzyką etniczną – czy to z Półwyspu Iberyjskiego, czy z Afryki. Całokształtu dopełniają niezawodny wibrafon Mattiasa Ståhla i fortepian Alexandra Zethsona.

Stonowaną, ale przykuwającą uwagę partią fortepianu rozpoczyna się drugi na płycie utwór "U(n)happiez marriages" – to prawdziwy popis pianisty. W tej samej kompozycji bardzo ładnym solem kontrabasu raczy nas Johan Berthling, a Magnus Broo i Goran Kajfes w partiach trąbki i kornetu odsyłają nas gdzieś do tradycji klubowego jazzu z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. Jednym z najmocniejszych punktów albumu jest kolejny utwór – "Samar & the Egyptian Winter". Utrzymany w niespiesznym, prawie balladowym tempie, z rozedrganą, nerwową introdukcją lidera i potężnym, nabrzmiałym od emocji finałem. Drugim z moich faworytów jest dynamiczny ostatni na płycie utwór "Mali" z kapitalnymi improwizacjami osadzonymi w powtarzalnej, groove’owo-tanecznej strukturze.

"Beyond Us" to kolejna mocna, równa i z pewnością warta uwagi pozycja w dyskografii Angles 9. Zespołu, którego sekcja rytmiczna Berthling-Werliin stanowi również podporę kolejnej wieloosobowej formacji, która wydała w tym roku płytę, a kilku innych muzyków Angles 9 przewinęło się, w nie tak bardzo odległej przeszłości, przez jej skład.

FireOrchestra.jpg

Fire! Orchestra – "Arrival"

Rune Grammofon, 2019

Lekkiego zdziwienia mogą doświadczyć miłośnicy dotychczasowej twórczości również pochodzącego ze Skandynawii kolektywu Fire! Orchestra. Tegoroczny album noszący tytuł "Arrival" rozpoczyna się niczym płyta ansamblu wykonującego współczesną kameralistykę, co zwiastuje lekką zmianę, jaka zaszła w dotychczasowym kursie artystycznym zespołu. Ruch słuszny, jeśli wziąć pod uwagę, że na poprzednim, wydanym w 2016 roku krążku grupy, zatytułowanym Ritual, pomimo całej mocy aparatu wykonawczego czuć było symptomy wyczerpywania się dotychczasowej formuły.

By odświeżyć nieco muzykę zespołu, Mats Gustafsson, Johan Berthling, Andreas Werliin i Mariam Wallentin, czyli trzon Fire! Orchestra, zdecydowali się na kilka posunięć. Pierwszym z nich, od razu dającym się zauważyć, jest właśnie dołączenie sekcji smyczkowej, drugim – zmniejszenie liczebności zespołu, trzeci to znacznie większy udział partii wokalnych i wreszcie czwarty – po raz pierwszy w swojej historii orkiestra sięgnęła po cudze utwory, i to kompozycje dość odległe od jazzowej tradycji.

Pomimo początkowych obaw co do kierunku obranego przez grupę w momencie premiery płyty byłem już nieco uspokojony, mając za sobą koncertową konfrontację z materiałem, który znalazł się na "Arrival". Choć na żywo dało się wyczuć pewne braki, zostały one zniwelowane lub wyeliminowane podczas sesji nagraniowej w sztokholmskim Atlantis Studio. Z całą pewnością nowy krążek Skandynawów jest w odbiorze dużo lżejszy niż poprzednie produkcje. Mniej tu krautrockowych naleciałości i hałaśliwych, agresywnych improwizacji, choć w kilku momentach pojawiają się i one, nie dominując jednak na albumie.

Duże wrażenie robią, wykonywane często wspólnie, partie wokalne Mariam Wallentin i Sofii Jernberg. Panie potrafią wykorzystać pokaźny wachlarz technik, by zbudować niesamowity nastrój, oscylując pomiędzy urzekającymi, psychodelicznymi melodiami a zacięciem eksperymentalnym. Cichym bohaterem albumu jest klarnecista Christer Bothén – rzadko wysuwający się na pierwszy plan, ale genialny w swojej roli. To właśnie tego typu kontrasty sprawiają, że "Arrival" słucha się wyśmienicie i pomimo z pozoru łagodniejszego w porównaniu do poprzednich produkcji wydźwięku całości gdzieś pod powierzchnią tej muzyki czai się charakterystyczny nerw, którym Fire! Orchestra urzekała na poprzednich krążkach.

ImagineMeeting YouHere_bezgrzbietu.jpg

Alister Spence & Satoko Fujii Orchestra Kobe – "Imagine Meeting You Here"

Alister Spence Music, 2019

Niedawno na łamach JazzPRESSu (1/2019) ukazał się obszerny tekst o płytach wydanych przy okazji świętowanej w ubiegłym roku sześćdziesiątej rocznicy urodzin znakomitej pianistki, kompozytorki i liderki Satoko Fujii. Na dwóch z opisywanych wtedy albumów Japonka połączyła siły z australijskim klawiszowcem, producentem i specjalistą od elektroniki Alisterem Spencem. Po albumach nagranych w duecie i kwartecie współpraca tej dwójki zaowocowała większym przedsięwzięciem. Album "Imagine Meeting You Here" zawiera muzykę skomponowaną przez Australijczyka i wykonaną przez jedną z kilku orkiestr dowodzonych przez Fujii, która tym razem jedynie zasiadła przy fortepianie, dyrygenturę oddając Spence’owi.

Orkiestra Satoko Fujii, w wariancie z Kobe, zdominowana jest przez instrumenty dęte, co istotnie wpłynęło na brzmienie albumu. Prócz zasiadającej przy fortepianie liderki, sekcji trąbek, saksofonów i puzonów, w składzie zespołu słyszymy także gitarę oraz bas i perkusję. W sumie big-band tworzy piętnastu muzyków, w większości pochodzących z Japonii – z jednym wyjątkiem – osiadłym w Osace amerykańskim trębaczem Jamesem Barrettem.

W świetle poprzednich wspólnych albumów Fujii i Spence’a "Imagine Meeting You Here" jawi się nieco zaskakująco. Zdawać by się mogło, że artyści w swojej współpracy preferują okraszone elektroniką sytuacje kameralne, tymczasem płyta nie dość, że nagrana została przy udziale licznego, akustycznego zespołu, to dodatkowo przybrała formę obszernej, na wpół improwizowanej suity.

Imponujące są konsekwencja i wyważenie w konstruowaniu i prowadzeniu napięcia i dramaturgii w tak rozbudowanej formie. I to zarówno przez Spence’a, jako twórcy całości, jak i przez orkiestrę Fujii jako wykonawców. Od orientalnej, utrzymanej w miarowym rytmie introdukcji poprzez manifestację potęgi brzmienia zespołu w postaci granych unisono riffów po partie mocno dysonansowe i zaskakujące improwizacje. W muzyce z "Imagine Meeting You Here" dzieje się ogromnie dużo, ale wszystko trzyma się nakreślonego przez Spence’a szkicu, w którym oczywiście przewidział on dużo swobody dla wykonawców. Dzięki temu powstał bardzo intrygujący album na styku tego, co skomponowane, i tego, co zaimprowizowane. Ale jak już kiedyś napisałem – nazwisko Fujii, jak niewiele innych we współczesnym jazzie, jest gwarancją najwyższej jakości.

autor: Rafał Zbrzeski - Autor jest dziennikarzem Radia Kraków.

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO