Recenzja

Yellowjackets – A Rise in The Road

Obrazek tytułowy

Recenzja - opublikowana w JazzPRESS - październik 2013
Autor: Jerzy Szczerbakow****

O co chodzi z tym jazzem? Czy prawdziwy jest tylko ten świeżo wykluty, określany jeszcze mianem awangardy, właśnie powstający w małym klubiku dla garstki wtajemniczonych, patrzących na innych z lekkim poczuciem wyższości, że to właśnie oni są świadkami rodzącej się legendy? Czy ciekawszą, bardziej wartościową jest obserwacja bolesnych na ogół narodzin i dojrzewania okupionego wszystkimi grzechami młodości? Małe klubiki wypełnione kilkudziesięcioma – doskonale znającymi się przynajmniej z widzenia – „Wiedzącymi”, komentującymi między sobą koncerty artystów, którzy w większości nie przejdą próby czasu – czy to z powodów artystycznych, czy życiowych, ale może właśnie dlatego mających szansę stać się „Jazz Urban Legend”: „pamiętasz ten koncert Iksińskiego?

On już nie gra, ale gdyby grał...” No właśnie, co wtedy? Może miałby szansę dojrzeć, nabrać większej świadomości swojej sztuki i zacząć tworzyć dojrzale. Czyli nudno i nieciekawie...?

Yellowjackets gra nieprzerwanie od ponad 30 lat. Skład jest – jak na ten okres istnienia – w miarę stabilny, choć oczywiście zmiany się zdarzają. W obecnej chwili jedynym muzykiem nieprzerwanie grającym w YJ jest Russell Ferrante. Drugi współzałożyciel, basista Jimmy Haslip, rok temu wycofał się z zespołu. Bob Mintzer jest saksofonistą zespołu od kilkunastu lat, a na bębny wrócił po kilkuletniej przerwie trzeci współzałożyciel, William Kennedy. Zmiany te nie zaburzają charakteru funkcjonowania grupy. Zespół utrzymuje artystyczną ciągłość, chociaż odejście Haslipa w jakiś sposób musiało zmienić oblicze muzyczne, ponieważ Haslip był nie tylko basistą, ale także kompozytorem części materiału. Tu oczywiście jest smaczek związany z osobą nowego basisty, bo jest nim Felix Pastorius, syn Jaco. Jak się sprawdza?

Znakomicie wszedł w rolę stworzoną i realizowaną przez 30 lat przez Haslipa. Nie stara się być „nowym Pastoriusem”. I przyznam, że jego dojrzałość i oszczędność w graniu dokładnie tego co trzeba, bez fajerwerków własnego „ego” bardzo mi zaimponowała.

Yellowjackets – 32 lata istnienia, stabilny skład, konsekwencja artystyczna. Nuda...?

Jeśli zgodzić się z przedstawionym na wstępie myśleniem o jazzie, to Shorter od przynajmniej 30 lat powinien przebywać na emeryturze i grać w bierki razem z Jarrettem, McLaughlinem, Rollinsem czy Colemanem. Metheny podawałby mrożoną herbatę, a Scofield ciasteczka. A ja wciąż czekam na nowe płyty tych artystów!

To samo jest z nową płytą formacji Ferrante. Czy zaskakuje? Nie! Wszystko jest jak należy – jak nowe buty, które nie dość, że są wygodne, to świetnie i elegancko wyglądają! Lubię Yellowjackets za to, że najlepiej ze wszystkich grają jak Yellowjackets, bo to już jest marka sama w sobie – ich sposób komponowania, brzmienie ich zespołu. Nie chcę, żeby odkrywali Amerykę, bo tego oczekuję od młodych wilczków w małych klubach. Chcę sycić się ich nowymi propozycjami. Ale – żeby była jasność – oni nie stoją w miejscu. Ich muzyka na przestrzeni lat ewoluuje i zawsze brzmi świeżo. Nie ścigają się, nie szarpią i nie miotają w poszukiwaniach. Nie muszą. Oni już znaleźli.

Artykuł pochodzi z JazzPRESS - październik 2013, pobierz bezpłatny miesięcznik >>

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO