Recenzja

Jaggery – Private Violence

Obrazek tytułowy

Recenzja - opublikowana w JazzPRESS - lipiec 2013
Autor: Szymon Gołąb****

Muzyka kwintetu Jaggery to tajemnica. Pochłania ona i jest nieuchwytna; kiedy zaś zdaje się nam, że poznaliśmy ją i potrafimy opisać – umyka we wdzięcznych pląsach w strefę półcienia. Wdzięk, to właśnie klucz do swoistego misterium, w jakie wprowadza słuchacza ostatnia, piąta w dyskografii zespołu płyta Private Violence. „Płyta” – to może zbyt wiele powiedzia- ne, raczej nastrojowy „szkic”, bliski wydanemu w 2004 roku albumowi In Lethe. Zaledwie pięć utworów buduje tu rodzaj opowiadania, traktującego – zgodnie z tytułem całości – o „prywatnej”, bądź lepiej – „osobistej przemocy”; czyli o tym wszystkim, co spotyka człowieka zbyt głęboko przypatrującemu się swojej duszy. Istotne, że tej niełatwej treści nie towarzyszy natrętny mistycyzm; to nie jest muzyka natchnionego patosu; subtelność raczej i żywiołowość są jej światem.

Środek muzyczny, który powołuje tajemnicę Private Violence to, przede wszystkim, kontrastowość. Z jazzowym rytmem orkiestracji perkusyjnej łączy się tu eteryczny śpiew Mali Sustri, tym powabniejszy, że o wschodnich korzeniach. Łączy się, ale prawem kontrastu właśnie – sprowadzając tę przedziwną muzykę do wymiarów paradoksu, a nawet – kabaretu; bądź precyzyjniej – popularnego za oceanem nurtu „dark cabaret”.

Jaggery to kwintet, dzieje się więc w tej muzyce wiele – lecz nie nazbyt wiele. Za tekstowymi zmianami nastroju podąża tu opowieść brzmień: raz ograniczonych do fortepianowej intymności (Mali Sustri jest wyborną pianistką jazzową), innym razem wzbogacających utwory o... aranżacje na orkiestrę kameralną – jak w przypadku fenomenalnej kompozycji „Hostage Heart”. Na chwilę przywołano tu niemal popowy rozmach muzyki ilustracyjnej rodem z Hollywood, lecz tylko na chwilę – i w tym tkwi sedno smaku. Jeżeli dodać jeszcze, że całość albumu rozpoczyna świetna, bliska metodzie Urszuli Dudziak, melorecytacja „Trouble”, przez jego resztę przewijają się skrzypce i harfa, a zamknięciem opowieści jest cmentarny dzwon („End Song”)... Prawdziwie, jest to więc nastrojowe mixtum compositum, zaś jego spoistość to właśnie tajemnica kunsztu bostońskiego kwintetu.

Słucham tej muzyki w zachwycie, patrząc na nią, niczym na wielorodność formy polnego kwiatu. Może będę mieszkał w takiej katedrze po śmierci?

Artykuł pochodzi z JazzPRESS - lipiec 2013, pobierz bezplatny miesięcznik >>

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO