Recenzja

The Thing – Boot!

Obrazek tytułowy

Recenzja opublikowana w JazzPRESS - kwiecień 2014 Autor: Rafał Zbrzeski

Ubiegły rok był czasem dużej aktywności Matsa Gustafssona i to zarówno jeżeli chodzi o nagrania jak i o działalność koncertową. Nie bałbym się nawet stwierdzić, że muzyk ten jest ostatnio w życiowej formie. Dowodzi tego liczba znakomitych płyt, w nagraniu których brał udział.

O pierwszorzędnym, zeszłorocznym wydawnictwie trio Fire! piszę w innym miejscu, ze względu jednak na twórczą płodność tego artysty postanowiłem poświęcić mu od razu dwa teksty.

The Thing to formacja, w której oprócz Gustafssona występują grający na kontrabasie Ingebrigt Haker-Flaten oraz zasiadający za perkusją Paal Nilsen-Love. Około roku 2000 trio postanowiło w swojej twórczości połączyć tradycję amerykańskiego i europejskiego free jazzu – ze szczególnym uwzględnieniem twórczości Dona Cherry’ego – z garażowym rockiem spod znaku The Stooges. Efekty od samego początku istnienia zespołu były piorunujące – znakomite połączenie pierwotnego punkowego hałasu z jazzową improwizacją umożliwiły z miejsca wejście tej formacji do czołówki europejskiej awangardy i utrzymanie się tam bez większych problemów do dnia dzisiejszego.

Swoją najnowszą produkcję szwedzko-norweski projekt wypuścił w świat w listopadzie zeszłego roku. Album zatytułowany jest Boot! i jeżeli przejrzeć wszystkie tłumaczenia tego słowa na język polski, to do zawartości muzycznej albumu pasuje chyba najbardziej to oznaczające po prostu solidnego kopa.

Poza czterema autorskimi utworami zespołu nowy album zawiera również dwie przeróbki cudzych kompozycji. O ile otwierający płytę temat Johna Coltrane’a „India” nie był dla mnie specjalnym zaskoczeniem – w końcu to Trane był jednym z protoplastów free, to już znajdujący się na trzecim miejscu utwór Duke’a Ellingtona „Heaven” trochę mnie zdziwił – ale o tym za moment.

Album rozpoczyna wspomniane już opracowanie tematu Johna Coltrane’a. Silny cios zostaje wymierzony słuchaczowi od razu w pierwszej sekundzie – pochód przesterowanego kontrabasu Hakera-Flatena i groźnie pomrukujący saksofon barytonowy Gustafssona suną przed siebie niczym czołg napędzany perkusyjną kanonadą Nilsena-Love.

Od pierwszych dźwięków czuć moc i zupełny brak litości dla uszu słuchaczy. Z Coltrane’owskiej kompozycji po- został tylko surowy szkielet. W końcówce utworu perkusista gra tak, że kojarzy mi się nieodparcie z muzyczną ekstremą spod znaku w twórni Earache z kultową formacją Napalm Death na czele. Początek drugiej kompozycji utwierdza mnie w podobnych skojarzeniach – „Reboot” rozpoczyna się od bezlitosnego perkusyjnego blastu, po którym następuje saksofonowa erupcja. Dopiero druga część utworu oparta jest na rytmie, w którym można dopatrzeć się inspiracji twórczością Dona Cherry’ego. Saksofon nie daje jednak za wygraną, rozrywając raz po raz strukturę rytmiczną swoim konwulsyjnym jazgotem. Muzyka znów zaczyna się rozpędzać i zapęt- lać na kilku dźwiękach, w tle rytmiczne klaskanie i improwizowane solo saksofonu na pierwszym planie. Trzeci utwór na płycie to kompozycja Duke’a Ellingtona „Heaven” – wychodzi od nieco nerwowej gry kontrabasu, ale tym razem Gustafsson pokazuje, że potrafi zagrać na saksofonie niemal lirycznie, a klimatu dopełnia Nilsen-Love delikatną (jak na przyjętą konwencję) grą na talerzach. Niezbyt długo muzycy pozwalają nam na sielankowy nastrój, po chwili – niczym za pomocą kopnięcia w stół – wszystko zostaje wywrócone i powraca surowe masywne brzmienie z saksofonem zmieniającym zupełnie klasyczny temat w totalny free-jazzowy odjazd.

Kolejne trzy utwory dopełniające album to już kompozycje zespołu. „Red River” to eksplozja garażowo-punkowej energii okraszonej jazgotliwym saksofonem, ale i tu wkradają się nawiązania do twórczości Cherry’ego zmiecione po chwili przez perkusyjno-saksofonowy atak, z którego wyłania się gniotący pochód basowy. „Boot!” można by chyba uznać za dziwną kakofoniczna balladę, która z wolna przepoczwarza się w ścianę hałasu, by pod sam koniec trwania utworu zaczarować kilkoma melancholijnymi dźwiękami. Ostatnia kompozycja na płycie – nosząca tytuł „Epilog” – to potężne, czternastominutowe zwieńczenie albumu. Pojawiają się w niej wszystkie dotychczas wykorzystane elementy, ale początkowo podane jakby na zwolnionych obrotach. Dopiero po upływie połowy czasu utwór nabiera rumieńców i jeszcze raz muzyka wpada w konwulsyjne punkowe podrygi, które zmieniają się po chwili w jednostajny marszowy rytm, na tle którego Gustafsson jeszcze przez moment improwizuje, jeszcze tylko kilka uderzeń Nilsena-Love i kilka dźwięków kontrabasu, i płyta dobiega końca.

Boot! to potężna dawka surowej, prostej energii. Ja po jednym przesłuchaniu nie mam jednak dosyć – palec sam chce wcisnąć przycisk „play” by uszy jeszcze raz mogły poczuć to, co pomimo prawie piętnastu lat grania wciąż powala w muzyce The Thing.

Artykuł pochodzi z JazzPRESS - kwiecień 2014, pobierz bezpłatny miesięcznik >>

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO