Recenzja

Boneshaker – Thinking Out Loud

Obrazek tytułowy

Thinking Out Loud to trzeci album w dorobku grupy Boneshaker. Trio tworzą muzycy, których nazwiska od razu powinny przyciągnąć uwagę miłośników free – i zapewne spora części czytelników naszego magazynu, która atencją darzy ten właśnie nurt, z twórczością zespołu miała już do czynienia. Jeśli nie, pora nadrobić zaległości – i tu, w zależności od upodobań, można sięgnąć po kompaktowe lub winylowe wydanie albumu nagranego przez Marsa Williamsa (instrumenty dęte drewniane oraz zabawki muzyczne), Kenta Kesslera (bas) i Paala Nilssena-Love’a (perkusja).

Trzeci krążek amerykańsko-skandynawskiego tria zawiera cztery utwory, które składają się na nieprzesadnie długą, trwającą nieco ponad 40 minut całość. Nie pamiętam, czy przy okazji innej recenzji poruszałem w przeszłości ten temat, ale właśnie taka, nieprzekraczająca 50 minut, zawartość wydaje mi się optymalna w przypadku albumu muzycznego. By utrzymać skupienie i uwagę słuchacza przy dłuższym czasie trwania płyty, trzeba naprawdę niesamowicie się wykazać – a to nawet najlepszym udaje się stosunkowo rzadko. Niestety część artystów i wydawców z niewytłumaczalnym dla mnie uporem pakuje na kompakt po siedemdziesiąt i więcej minut muzyki, w ogóle nie zastanawiając się, czy ktoś będzie miał ochotę tego słuchać. Tu widzę ogromną zaletę powrotu na rynek winyli. Z przyczyn technicznych płyty muszą być krótsze – i bardzo dobrze.

Wróćmy do sprawy zasadniczej, czyli zawartości Thinking Out Loud. Album rozpoczyna się od niespiesznego, solowego wstępu wybębnionego przez Nilssena-Love’a, do którego po kilku taktach dołącza Kessler z dźwięcznym basowym pochodem. Jako ostatni odzywa się Williams, wygrywając bardzo przystępną, prościutką, choć odrobinę zadziorną, melodię. Panowie nie byliby sobą, gdyby przez cały czas wszystko szło tak ładnie i klarownie, jak w kilkunastu pierwszych taktach. Po kilku chwilach muzycy dają się ponieść nieskrępowanej energii, a dźwięki zdają się eksplodować pod postacią hiperekspresyjnej improwizacji.

Poprzez cały czas trwania albumu muzycy konsekwentnie trzymają się obranej strategii, płynnie łącząc ze sobą proste, wpadające w ucho motywy z erupcjami szaleńczych freejazzowych galopad. Poszczególne elementy z gracją łączą się w całość, a od muzyków bije aura, która towarzyszyć musi kilkuletniemu dziecku odkrywającemu swój pierwszy instrument. Być może muzykom tria częściowo udało się osiągnąć cel, do którego podczas sesji nagraniowej albumu Empty Foxhole zmierzał Ornette Coleman, sadzając za perkusją swojego dziesięcioletniego syna Denardo. Coleman chciał uzyskać nieskrępowaną przez edukację muzyczną i powielane klisze ekspresję, wyzwolić swego rodzaju dziecięcą niewinność i naiwność oraz przekuć je w nową jakość. Rzecz jasna członkowie Boneshaker dziećmi od dawna nie są, ale zapału, energii i wiarygodności im nie brakuje.

autor: Rafał Zbrzeski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 05/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO