Recenzja

The Eddy

Obrazek tytułowy

The Eddy

The Eddy
Netflix, 2020

  • scen. Jack Thorne (i in.)
  • reż. Damien Chazelle (i in.)
  • muz. Glen Ballard & Randy Kerber, Netflix, 2020

"The Eddy to w pierwszej kolejności portret ludzi, dla których muzyka stała się całym życiem” – twierdzi w wywiadzie dla serwisu Collider pomysłodawca serialu, amerykański kompozytor i producent Glen Ballard. Przyznaje w nim również, że idea nakręcenia serialu o klubie jazzowym zakiełkowała, kiedy mieszkał w Paryżu, już w latach dziewięćdziesiątych. „Moja pierwsze poważna kompozycja to był rok 1980 i piosenka What Is On Your Mind? napisana dla wielkiego George’a Bensona i wyprodukowana przez Quincy’ego Jonesa” – opowiada o swoich jazzowych początkach Ballard.

Jak to w Hollywood bywa, każdy projekt szuka swojego czasu. The Eddy musiał poczekać na uznanego brytyjskiego scenarzystę Jacka Thorne’a (wyrobił sobie markę, pisząc przez 10 lat genialny serial Shameless), który do jazzowych kompozycji Ballarda dopisał całe libretto, posklejał wszystkie historie. Największym jednak magnesem dla producentów z Netflix Europe było zainteresowanie przedsięwzięciem Damiena Chazelle’a. Kolejnego „złotego chłopca” z fabryki snów

Jest najmłodszym w historii laureatem Oscara za reżyserię (miał 32 lata) za La La Land. Całkowicie zasłużenie, bo dzięki jego wyobraźni i lekkości warsztatowej wróciliśmy do dawnego Hollywood. Do klimatu jak z West Side Story. Wymyślonego we współczesnej scenerii z fabularną finezją godną Billy’ego Wildera. W tym chaotycznym postgatunkowym kinie, muzyka, jazz, zapewniają opowieści spójność i konsekwencję. Dodatkowo główny bohater, grany przez Ryana Goslinga, jest pianistą zakochanym w klasycznym jazzie Counta Basiego czy Gila Evansa.

Zanim jednak Chazelle dostał budżet dla „dużych chłopców”, zainteresował wszystkich skromnym, ale bardzo ekspresyjnym Whiplash (główna nagroda na festiwalu w Sundance w 2014 roku). Historia sadomasochistycznej, w jakimś sensie, relacji surowego nauczyciela prestiżowego konserwatorium (Oscarowa kreacja J.K. Simmonsa) i młodego perkusisty pulsuje rytmem standardów jazzowych. Maestro swingowej orkiestry, fan innowatora bębnów Joe Jonesa, jasno komunikuje swoim wychowankom, co sądzi o innych gatunkach muzycznych: „Kto nie ma talentu, kończy w kapeli rockowej”. Podobno opowieść gnębionego ucznia szkoły muzycznej została wsparta przez reżysera wątkami autobiograficznymi.

W pierwszym odcinku The Eddy towarzyszymy Elliotowi Udo (fenomenalny André Holland), niegdyś wybitnemu pianiście jazzowemu, który po stracie syna i rozpadzie małżeństwa przenosi się ze Stanów do Paryża i zakłada ze wspólnikiem klub jazzowy. Dostajemy typową dla Chazelle’a (wyreżyserował dwa pierwsze odcinki serialu) mozaikę stylów i opowieści. Rozdartego i niepewnego głównego bohatera, historię miłosną z bardzo wyrazistym współudziałem naszej Joanny Kulig w roli wokalistki, wątek kryminalny i, od drugiego odcinka, szorstki poemat o dojrzewaniu.

Towarzyszymy codzienności muzyków. Kamera bardzo celnie akcentuje życie Elliota. Widzi, jak rytm codzienności podporządkowuje komponowaniu i wprawkom na trąbce z młodymi hip-hopowcami. Strach i zagubienie manifestuje w pustym klubie nad klawiaturą. Formalnie obraz narzuca bliskość. Kadry są ciasne, szukają emocji w detalu. Całość wizualnie spreparowana efektem ziarna i kurzu. Nie szlachetną patyną, raczej brudem.

Dzisiejszy jazzowy Paryż wcale nie przypomina tego z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Wtedy moglibyśmy spędzić tam noc w towarzystwie poniewieranych rasowo w ojczyźnie gwiazd amerykańskiego jazzu, jak Art Blakey, Dexter Gordon czy sam Miles Davis. Teraz zamiast klasycystycznych sal koncertowych czy stylowych knajpek ze sceną widzimy przedmieścia, blokowiska i obskurny klub w podrzędnej dwudziestej dzielnicy. Szare, wyzute z magicznego blasku i blichtru miasto świateł. Właściwie to nie musi być Paryż, to mogą być dowolne europejskie przedmieścia, chociażby w Brukseli czy Berlinie. Tu swój muzyczny zawód uprawiają emigranci, a ciekawe nowe brzmienia kiełkują w garażach wśród diaspory muzułmańskiej. W jazzowym utworze jednym z elementów decydujących o atrakcyjności czy unikalności może być faktura. Określenie trochę niemuzyczne i nieprecyzyjne. Opisujące interakcje instrumentów i ulotne relacje między nimi. Okazuje się, że taki konstrukt może być uniwersalny dla każdego wielowątkowego dzieła, serialu też. W The Eddy każdy odcinek koncentruje się na innej postaci. Muzycy i wszyscy inni bohaterowie są niespokojni i frustrująco niezsynchronizowani ze sobą. Pianista Randy Kerber (współautor ścieżki dźwiękowej) jest Amerykaninem, kontrabasista Kubańczykiem, perkusistka pochodzi z Chorwacji, saksofonista z Francji, trębacz z Kanady, a Polka śpiewa. Spaja ich muzyka i klub, mocno i interesująco.

Najbardziej charakterystyczną cechą jazzu jest improwizacja. Serial The Eddy został tak pomyślany, żeby oddziaływać na widza jak dokument, akcją jakby pozbawioną scenariusza. Relacjonowaniem zdarzeń tylko tu i teraz, z pozornie niekontrolowaną dramaturgią. To oczywiście zabieg, świadomy pomysł narracyjny, ale gdy opowiada o muzykach jazzowych oraz ich życiu i pracy, nabiera autentyczności. Szczególnie jeśli większość zespołu to prawdziwi muzycy, dla których to był debiut aktorski. „Graliśmy jazz na żywo na planie, codziennie przez dziesięć miesięcy, a cała akcja toczyła się wokół nas” — wspomina Glen Ballard.

Autor - Janusz Falkowski

Tagi w artykule:

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO