Recenzja

Gayle przenosi w inny wymiar

Obrazek tytułowy

Charles Gayle w swojej muzyce często odnosi się do rzeczy i pojęć, które czają się gdzieś poza horyzontem codziennej ludzkiej egzystencji. Nie może być inaczej, skoro dźwięki, które wydobywa z instrumentu wyraźnie naznaczone są dziedzictwem muzyki spirituals, gospel, a przede wszystkim pierwszej fali afroamerykańskiego free jazzu, o ile bardziej właściwie nie byłoby użycie w tym miejscu terminu „Fire Music”. Wymiar duchowy jest więc niejako genetycznie przypisany do jego twórczości.

Stawia to, urodzonego w Bufflo saksofonistę i pianistę (a okazjonalnie także wokalistę), w roli kontynuatora tradycji zapoczątkowanej w muzyce jazzowej przez Johna Coltrane’a, Pharoaha Sandersa, Archiego Sheppa i Alberta Aylera. Bardzo dobrymi przykładami kontynuowania tej drogi są dwie koncertowe płyty tria Charlesa Gayle’a zarejestrowane podczas występów w Polsce, a wydane przez oficynę For Tune.

Najnowsza, wydana w połowie grudnia płyta Gayle, zatytułowana Solar System zawiera koncert nagrany w trio z udziałem perkusisty Maxa Andrzejewskiego i kontrabasisty Ksawerego Wójcińskiego. Występ odbył się 24 października ubiegłego roku w klubie 12on14, w Warszawie. Wydany w maju 2015 roku album Christ Everlasting to zapis koncertu z poznańskiego klubu Dragon, z roku 2014 – podczas tamtego występu na kontrabasie również grał Wójciński, zaś za perkusją zasiadał Klaus Kugel.

Na obu płytach tytuły sugerują inspiracje wybiegające daleko poza nasz codzienny świat. W przypadku nowego albumu podróżujemy przez Układ Słoneczny, na wcześniejszym muzyczna wędrówka ma zdecydowanie bardziej religijny wydźwięk, choć jednocześnie pojawia się tam też ukłon w kierunku wielkich poprzedników. Tym samym Charles Gayle dociera chyba do sedna gatunku muzycznego, który uprawia – te dźwięki mają przenosić słuchacza w inny wymiar, w pewnym sensie tworząc alternatywną rzeczywistość, która pozwoli z ich pomocą oderwać się od codzienności. W pewnym sensie twórczości Gayle’a bliżej więc do porządku sacrum niż do profanum.

Na Solar System podróż rozpoczynamy w bezpośrednim sąsiedztwie Słońca. Album otwiera utwór Mercury – i przy pierwszych dźwiękach trudno uwolnić się od skojarzeń z muzyką Aylera z okolic Spiritual Unity. Charakterystyczne frazy saksofonu i gęsta gra sekcji do złudzenia przypominają dźwięki z tamtej, fundamentalnej dla free jazzu płyty. Odniosłem wrażenie, że u Gayle’a jednak perkusja i kontrabas w sposób nieco bardziej zaangażowany uczestniczą w konstruowaniu narracji. Nie jestem jednak pewien, czy wrażenie nie jest częściowo spowodowane słabszą produkcją wydanego ponad pół wieku temu albumu Aylera. Z całą pewnością zarówno przepięknie grający Ksawery Wójciński, jak i kładący gęste faktury Max Andrzejewski znakomicie uzupełniają skład i brzmienie tria.

Podczas dalszej podróży poprzez nasz układ planetarny poznajemy liryczną Venus z prześwietnym kontrabasowym solo Wójcińskiego i perkusyjnym popisem Andrzejewskiego, po których temperatura na moment się podnosi. Docieramy do Ziemi – Earth to pierwszy z utworów, w których Gayle prezentuje się nam jako pianista – tu zapewne mogłyby się pojawić skojarzenia z Cecilem Taylorem i Andrew Hillem, jednak Gayle wydaje się być znacznie mniej biegłym klawiszowcem, który pomimo tego bardzo wiele zyskuje dzięki żarliwości i zapałowi.

Kolejny utwór, rzecz jasna, nosi tytuł Mars – lider nadal przy fortepianie, ale jest zdecydowanie mniej spokojnie, praktycznie brakuje linii melodycznej, która ginie przykryta kaskadami dźwięków i wyłania się dopiero pod koniec utworu. Trzeba przyznać, że ujmująca w swojej prostocie i po mistrzowsku „podciągnięta” przez grę smyczkiem na kontrabasie Wójcińskiego. Podobnie niewinne i proste podejście do grania prezentuje Gayle w kolejnej kompozycji, opartej na bluesie i noszącej tytuł Jupiter. Przez cały czas dominuje brzmienie fortepianu – co przyznaję, zaskoczyło mnie nieco.

Saksofon powraca dopiero w utworze Saturn – tym razem grając rzewnie i melancholijnie w pierwszej części, by wraz z czasem trwania znów zbliżyć się do aylerowskiej intensywności. Album kończy zagrana ponownie na fortepianie miniatura Uranus – i choć w tej kosmicznej podróży zabrakło ostatniej z planet Układu Słonecznego, trudno nie przywołać w tym miejscu skojarzenia z późną twórczością Johna Coltrane’a i widoczną również w tytułach jego utworów fascynacją astronomią.

Łączniki z twórczością Trane’a znajdują się i na wcześniejszej płycie, o której już wspomniałem – album Christ Everlasting zawiera ognistą, rozimprowizowaną wersję utworu Giant Steps. Poza tym pomiędzy swoją autorska muzykę Gayle wplótł tutaj utwory Sonny’ego Rollinsa, Theloniousa Monka i Alberta Aylera. Tytuły – zarówno albumu, jak i poszczególnych kompozycji nie pozostawiają wątpliwości co do duchowego wydźwięku całości. Z cała pewnością żarliwość, o której pisałem wyżej jest immanentną cechą muzyki Gayle. Odnoszę wrażenie, że to ten sam rodzaj zaangażowania, który można zaobserwować podczas nabożeństw afroamerykańskich społeczności religijnych – wspólny śpiew, czasem taniec przenoszą uczestników w zupełnie inną rzeczywistość. Z tego samego rodzaju duchowości czerpie muzyka Charlesa Gayle’a.

W porównaniu z Solar System mniej jest na Christ Everlasting brzmienia fortepianu – czyni to album mocniejszym w wyrazie, szczelniej upakowany emocjami. Przysłuchując się tym dwóm płytom można chyba zaryzykować twierdzenie, że Gayle dużo pewniej i bardziej przekonująco wypada w roli saksofonisty, jednak na obu jest wystarczająco dużo rozbudzających emocje momentów, by jasno stwierdzić, że warto mieć je w swoje kolekcji. Choć nagrane zostały stosunkowo niedawno i niedaleko w sensie geograficznym, to odwołują się do trochę innego porządku – znacznie bardziej uniwersalnego.

autor: Rafał Zbrzeski

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 02/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO