Recenzja

Gregory Porter - Nat King Cole & Me

Obrazek tytułowy

Dwie statuetki Grammy. Najbardziej prestiżowe, najlepsze sale koncertowe świata wypełnione po brzegi. Duety nagrane z Lalah Hathaway, Dianne Reeves, Jamiem Cullumem, Lizz Wright, Renée Fleming, a nawet wirtualna kolaboracja z The First Lady Of Song Ellą Fitzgerald. Miliony sprzedanych nośników. Miano niekwestionowanej jazzowej gwiazdy, wręcz klasyka; piewcy soulu, kontynuatora najlepszych tradycji wokalnych. O kim mowa? Oczywiście o Gregorym Porterze. Właścicielu pięknego, urzekającego barytonu, który od wydania debiutanckiej płyty Water w 2010 roku nie przestaje nas zaskakiwać.

Wypracował on niepowtarzalne brzmienie, rozpoznawalne od pierwszych nut. Artysta ten daje słuchaczom kunsztownie przygotowane wydawnictwa, a poprzez swoją muzykę – radość oraz wzruszenie. W niniejszym tekście zajmę się dwoma albumami Portera – koncertową płytą Live in Berlin z 2016 roku oraz ostatnim studyjnym krążkiem wokalisty Nat King Cole & Me z października ubiegłego roku. Czy album live jest tylko zachowawczym zapisem berlińskiego koncertu z trasy promującej płytę Take Me To The Alley? Jak wypadają znane utwory? Czy na albumie-hołdzie dla swojego mistrza Gregory Porter zaprezentował reinterpretacje evergreenów? A może podszedł do tych klasyków z wielkim szacunkiem? Jak wypada głos jazzowego kaznodziei na tle wieloosobowej orkiestry?

Dwupłytowe wydawnictwo koncertowe przynosi utwory znane z poprzednich studyjnych płyt artysty. Nie ulega wątpliwości, że nagranie live, spotkanie z publicznością jest dla każdego wokalisty największym sprawdzianem. Porter i towarzyszący mu zespół wypadają brawurowo. Miłośnicy jego kunsztu zebrani w berlińskiej filharmonii reagują zaś entuzjastycznie, stając się współuczestnikami święta muzyki. To, co słyszymy na koncercie, stanowi podsumowanie dotychczasowej oszałamiającej kariery. Zarówno w balladach, jak i kawałkach energetycznych, Porter brzmi świadomie i szlachetnie. Składa on tu cześć swoim ulubionym wykonawcom R’n’B, na których się wychował. Piosenka On My Way To Harlem przechodzi w hymn Marvina Gaye’a What’s Going On. Mamy tu też przewrotną wersję Papa Was A Rolling Stone The Temptations.

Protagonista niczym mistrz ceremonii potwierdza, że nie ma sobie równych na jazzowej i soulowej scenie. Śpiewa tu finezyjnie, emocjonalnie, ale i agresywnie. Odnoszę wrażenie, że Porter nie potrzebuje mikrofonu, jego głos jest tak silny, że byłby słyszalny w najdalszych zakamarkach sali. Chwilami artysta trzyma swój baryton w ryzach. Improwizuje, bawi się dźwiękami, ale nie ma w tym przesady. Urzekająco opowiada historie, maluje dźwiękami obrazy. Dialoguje ze znakomitym zespołem. Z koncertu bije pozytywna energia. Smakowicie wypadają porywające, optymistyczne Don’t Lose Your Steam, ballady Be Good (Lion’s Song), Take Me To The Alley i Hey Laura czy mocne w społecznym przekazie inspirowane śmiercią Martina Luthera Kinga 1960 What? Koncert kończy pełne pasji wołanie o wolny świat. Album ten to znakomity popis warsztatu Portera, jego słuchanie to czysta przyjemność. Zgaście światło, zamknijcie oczy i przenieście się do Berlina. Warto! Klasa!

W przypadku albumów takich, jak Nat King Cole & Me istnieje podejrzenie, że są jedynie odcinaniem kuponów od popularności artysty. Nic z tych rzeczy. Z tego ambitnego, ale ryzykownego projektu Gregory Porter i jego team wychodzą zwycięsko. Nat King Cole jest dla Portera wielką inspiracją nie tylko jako artysta, ale i człowiek. W dzieciństwie był dla niego jak ojciec, którego nie miał. Składając hołd swojemu mistrzowi, artysta przenosi nas w podróż w przeszłość, do czasów swingu, musicali, przedwojennego Broadwayu. Na płytę wybrano znane standardy, popowe evergreeny. Brzmią one monumentalnie, ale i na wskroś nowocześnie. Duża w tym zasługa The London Studio Orchestra pod batutą wybitnego Vince’a Mendozy.

Krążek otwiera patetyczna Mona Lisa. Smile zaś to pean na cześć życia. Tekst do tej kompozycji napisał sam Charlie Chaplin. W uwodzicielskim Quizas, Quizas, Quizas po raz pierwszy słyszymy Portera w języku Cervantesa. W piosenkach L-O-V-E oraz Ballerina, wokalista udowadnia, że ma znakomite poczucie swingu, a to nie jest częste. Jego timing jest doskonały. W Pick Yourself Up brzmi zawadiacko. When Love Was King to jedyna kompozycja autorska, napisana już na album Liquid Spirit (2013). Bardzo osobista, emocjonalna interpretacja. Przeszywająca, przejmująca pieśń. Wyraz uwielbienia dla mistrza. Wersję podstawową albumu zamyka świąteczny klasyk The Christmas Song. Płyta ta jest świadectwem wielkiego szacunku dla Cole’a.

Porter nie udaje nikogo, pozostaje świadomym artystą. Najlepszym jazzowym barytonem XXI wieku. Panteon wspaniale swingujących wokalistów, croonerów, jak Frank Sinatra, Mel Torme, Tony Bennett, Dean Martin, Bing Crosby, Harry Connick Jr., został właśnie poszerzony o jegomościa w czapce. Szacun! Recenzowanymi wyżej albumami, Gregory Porter udowadnia, że jest artystą spełnionym. Potwierdza swoją klasę i pozycję na współczesnej scenie. Mr. Porter, you did a good job!

autor: Piotr Pepliński

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 02/2018

Tagi w artykule:

Powiązane artykuły

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO