Recenzja

Jason Anick & Jason Yeager – United

Obrazek tytułowy

Pisząc recenzje albumów muzycznych chciałam uniknąć, przede wszystkim jednostronności i krytykowania. Próbowałam się przemóc i doceniać również to, co nie podobało mi się przy pierwszym zetknięciu z płytą i nie było do końca w „moim stylu”. Zdarzają się jednak mniej i bardziej udane projekty. W takiej sytuacji trudno zachować dystans. I choć bywa to skomplikowane, uważam, że rolą recenzenta nie powinna być krytyka. Dlatego zamiast gruntownie potępić następną płytę – zasugeruję coś innego – na zasadzie kontrastu, polecam płyty posłuchać, wyrobić sobie własne zdanie i z jeszcze większą przyjemnością powrócić do klasyków.

Dzięki tej płycie wróciłam do oryginalnych nagrań Zbigniewa Seiferta oraz do doskonałej Kind of Blue Milesa Davisa. I znów wyczułam głębię, osobowość muzyków i tę niezwykłą nutkę tajemniczości, niezbadanego elementu, który nie pozwala w obliczu geniuszu czuć się komfortowo. Pomimo przejęcia i zachwytu – słuchając dzieł wybitnych, towarzyszy nam również niepokój – na każdym kroku czai się zaskoczenie i groźba odkrycia czegoś nowego, niewysłowionego.

Co więc jest nie tak z płytą United dwóch panów Jasonów? Są dobrze zagrane tematy skrzypiec i fortepianu oraz nie najgorsze sola. Są odwołania do muzyki Izraela, samby i Piazzolli. Są utwory skoczne, są też ballady i romanse. Jest saksofon wspierający (nie jeden), bas, trąbka i perkusja. Są Beatlesi. Jest też hołd złożony Seifertowi i hołd dla Milesa. Brzmi chaotycznie? Wręcz przeciwnie – panujący na płycie nastrój „zjednoczenia” brzmi stosunkowo jednostajnie i grzecznie. Tej płyty nie trzeba się bać, bo muzycy nie planują żadnych drastycznych posunięć, gładko przemierzają kolejne płaszczyzny i sfery. Gdzieniegdzie w miejsce skrzypiec, w rękach Anicka pojawia się również mandolina. Instrument romantyczny, delikatny – u niektórych wzbudza sentymentalną strunę, innych irytuje. Tak bywa.

Czego na płycie United nie ma? Wszystkiego tego, co przyprawia o szybsze bicie serca i rozszerzenie źrenic. Nie mam tu na myśli szalonych muzycznych pomysłów i instrumentalnej wirtuozerii. To, co nas porusza jest zawarte często w drobnych, niemal nieuchwytnych szczegółach, jest tajemnicą, która zmienia nas w środku. Takich emocji i nagrań życzę jak najwięcej. Zatem nie krytykując samej muzyki – polecam entuzjastycznie i gorącym sercem – wróćcie do Seiferta, wróćcie do Milesa. To właśnie ich warto odkrywać wciąż na nowo.

autor: Kasia Białorucka

Tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 12/2017

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO