Recenzja

The Nu Band – Live In Geneva

Obrazek tytułowy

Mam słabość do zespołów, w których pojawia się kontrabasista Joe Fonda. Poczynając od jego flagowego projektu, od lat współprowadzonego z pianistą Michaelem Jefry’em Stevensem (The Fonda/Stevens Group), aż po okazjonalne składy, w których również można usłyszeć jego grę. Jedną z czołowych grup, w której od lat występuje muzyk, jest zespół The Nu Band.

Oprócz kontrabasisty formację tworzą: perkusista Lou Grassi, saksofonista Mark Whitecage, a od kilku lat również trębacz Thomas Heberer, który zastąpił zmarłego przedwcześnie, w roku 2014 Roya Campbella Jr. Z całą pewnością odejście Campbella nie było dla zespołu łatwym momentem, ale pomimo tych trudnych chwil udaje im się kontynuować działalność – i jak pokazuje album Live In Geneva – czynią to z bardzo dobrym rezultatem.

Koncert zespołu, którego zapis znalazł się na albumie, został zarejestrowany 6 lutego 2016, jak wskazuje sam tytuł, w Genewie, a dokładniej w miejscu skrytym pod dość enigmatyczną trzyliterową nazwą (skrótem?) RMR. Niestety internet nie pomógł w znalezieniu bardziej konkretnych danych, czym właściwie jest RMR. Musimy więc zawierzyć słowom członków zespołu, które znalazły się wewnątrz okładki, że jest to miejsce wyjątkowo przyjazne zarówno muzykom, jak i samej muzyce.

Lunch for the Pharoah to pierwszy w kolejności utwór na płycie. Niespiesznie wygrywane dźwięki poszczególnych instrumentów sprawiają wrażenie jakby szukały ze sobą kontaktu, trochę się droczyły, a może flirtowały. I właśnie z flirtem początek albumu wydaje mi się mieć wiele wspólnego. Muzycy zdają się puszczać oko zarówno do słuchaczy, jak i siebie nawzajem. Pojawiają się strzępy tematów, czasem jakieś dłuższe fragmenty melodii, niby każdy gra sobie, ale wszyscy wiemy, że każdy z muzyków uważnie słucha i okazuje to, wchodząc w coraz bliższą interakcję ze scenicznymi partnerami.

Piękna jest swoboda z jaką jeden z członków zespołu wprowadza kolejne motywy, a pozostali reagują na rozmaite sposoby – podchwytując i budując kontynuację, bądź wchodząc w dialog. Drugim skojarzeniem, które przychodzi mi do głowy, kiedy słucham początku albumu, jest ćma zataczająca kręgi wokół płomienia świecy. Z początku szeroko, swobodnie, później coraz ciaśniej, bliżej ognia. Na moment znów dalej – i znów bliżej. Ogień pojawia się na pewno w momencie, gdy muzycy wspólnie dochodzą do quasi-orientalnego tematu, z którego – a jakżeby inaczej! – wystrzeliwują ekspresyjne partie solowe.

Pod dwójką kryje się dedykacja dla nieżyjącego przyjaciela. One For Roy to pełna swobody improwizacja, w której każdy z muzyków ma dla siebie sporo miejsca. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w kilku momentach tego utworu jest coś z aylerowskiego uduchowionego free, z tym, że granego na żałobną nutę.

Kolejny na płycie Little Piece rozpoczyna się balladowo-swingującym wstępem w solowym wykonaniu Whitecage’a. Krótkie dołączenie całego zespołu i już pałeczkę przejmuje Fonda, wydobywając z kontrabasu za pomocą smyczka nastrojowe nuty. Kolejne przejście w wykonaniu wszystkich muzyków i swoją solową grą czaruje Heberer. Historia powtarza się po raz trzeci i obcujemy z brzmieniem perkusji Grassiego. Całość niczym klamra zamyka się kilkoma zagranymi wspólnie dźwiękami. Ten zestaw solowych występów poszczególnych członków zespołu to jeden z najbardziej wciągających momentów albumu.

Nagle z atmosfery skupienia wyrywa nas żywiołowy początek kolejnej, zagranej na bopową modłę kompozycji 5 O’Clock Fallies. Ten utwór bez specjalnych zmian mógłby pochodzić z rejestracji jakiegoś klubowego koncertu z połowy lat sześćdziesiątych XX wieku. Słychać, że członkowie The Nu Band świetnie czują klimat i potrafią bawić się konwencją. Dodatkowo Fonda prezentuje w nim mistrzowski popis panowania nad swoim instrumentem. Jego solo robi wrażenie, podobnie jak następująca po nim solówka Heberera – grana na tle galopującej perkusji Grassiego, który również w tym utworze ma okazję do zaprezentowania się solo – tym razem w bardzo żywiołowej odsłonie.

Ostatni na płycie Read This rozpoczyna się dźwiękami, które wydają się nawiązywać do dwudziestowiecznej muzyki poważnej (ach, jak ja nie lubię tego polskiego określenia). W każdym bądź razie jest kameralnie i bardzo przyjemnie, wciągająco i błogo. I nawet nie orientujemy się, kiedy lądujemy w epicentrum rozszalałej improwizacji, która wraz z czasem trwania nieco łagodnieje, ale zespół utrzymuje animusz do końca koncertu.

Tytułem podsumowania mogę właściwie napisać tylko tyle, że Live In Geneva to krążek niesamowicie różnorodny. W niespełna godzinę dzieje się tak wiele, że trudno uwierzyć, w to, by wszystko grał jeden i ten sam kwartet. A jednak to prawda.

Autor: Rafał Zbrzeski

Ten tekst ukazał się w magazynie JazzPRESS 03/2018

polecane

newsletter

Strona JazzPRESS wykorzystuje pliki cookies. Jeżeli nie wyrażasz zgody na wykorzystywanie plików cookies, możesz w każdej chwili zablokować je, korzystając z ustawień swojej przeglądarki internetowej.

Polityka cookies i klauzula informacyjna RODO